- W empik go
Za zakrętem - ebook
Za zakrętem - ebook
Czy nienawiść może zmienić się w przyjaźń? Czy tragedia utraty dzieci może najpierw podzielić, a potem złączyć? Przeczytaj koniecznie niezwykłą historię dwóch kobiet, Anny i Ireny, które w wypadku utraciły: jedna córkę, druga syna. Ta wyjątkowa opowieść dziejąca się we współczesnej Rosji niezwykle wzrusza. A przy tym rozgrywa się na tle jeszcze jednego bohatera tej książki – magicznego miasta Petersburg. Marika Krajniewska ofiarowała nam powiesć o Rosji jakiej nie poznamy z pierwszych stron gazet. To kraj samotnych kobiet. Mężczyzn wczesnie zabiera wódka lub wypadek. Bywa, że traci się też dzieci. Bohaterki tej powiesci, mieszkanki współczesnego Petersburga, połączył wspólny ból. Czy będą potrafiły przekroczyć poza krąg cierpienia?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62222-57-5 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A on wciąż pozostawał aksamitny w dotyku. Choć blask znikł raz na zawsze. Tak jak jej życie – już nie błyszczy, nie promienieje, nie istnieje. Leżał na dnie drewnianej szkatułki, ozdobionej wielkimi, czerwonymi wzorami na czarnym tle. Lubiła te rosyjskie wzory. Zawsze prosiła, by jej kupować kolejne szkatułki, kolejne puzderka, kolejne miseczki, kubeczki, łyżeczki. Wszystkie pokryte czarną farbą, na której wiły się zielone odnóża bujnej roślinności, dającej czerwone i pomarańczowe plony, obowiązkowo z obfitymi kształtami.
– I pomyśleć tylko, że we wszystkich moich snach widziałam te rośliny. – Zamknęła z hukiem wciąż trzymane w dłoniach pudełko. – Żywa zieleń, ostra czerwień. Martwa czerń.
Zakryła chudą ręką twarz. Już nie było łez. Aksamitny kosmyk dziewczęcych włosów łaskotał jej nos.
Który to już raz wyobraża sobie, że trzyma ją za głowę, głaszcze matczyną dłonią? Pukiel włosów nie jest aż taki duży, by to sobie bez trudu wyobrazić. Ona to jednak potrafi. Po tylu latach. Wciąż sięga do pudełka i głaszcze ją. Głaszcze i mówi, a ona stoi tuż obok. Czasem siedzi, a jeszcze kiedy indziej trzyma głowę na jej kolanach. Jest wtedy tak dobrze. Tak cicho. Tak jak kiedyś. A jak to właściwie było kiedyś?Rozdział 1
Anna zatrzymała się przy wystawie sklepowej. Robiła tak, odkąd pamięta. A właściwie kiedy przyszła tu po raz pierwszy? Nie mogła sobie przypomnieć. Oparła się czołem o zimną szybę. Była brudna. Pomimo tego, że sklep znajdował się w samym centrum Newskiego, nie dbano o dobry wizerunek wystawy. A może i dbano, ale częste opady i przejeżdżające tuż obok samochody i trolejbusy, chlapiące spod kół błotem, wygrywały batalie o czystość szyb z personelem. Śnieżne zaspy, które okalały przystanek autobusowy, przypominały wielkie krecie kopce. Po białym śniegu ślad szybko zaginął.
Stała tak, wpatrując się kątem oka w lokomotywę, która niestrudzenie, już tyle lat, powolnym tempem przemierzała okrąg zabawkowych torów, podwieszonych tuż pod sufitem sklepu. A miejsce to było dość szczególne. Tuż nad kasą. Pamiętała, jak Julia pragnęła mieć taką lokomotywę. Za każdym razem, kiedy odwiedzały ten sklep, prośbom i tłumaczeniom nie było końca.
– Do diabła z tobą – syknęła Anna, wciąż intensywnie wpatrując się w niestrudzony ciemnozielony pojazd, poruszający się w kółko. Nie lubiła tych chwil. Dusiły ją. Mimo czasu, który upłynął, nie mogła sobie poradzić z wszechogarniającą dusznością tego miejsca. A jednak tu wracała. Od nowa i od nowa. Pragnęła tu być, stać przy brudnym oknie, od którego zawsze odganiała Julię, by nie pobrudziła sobie rąk, buzi, sukienki, białych kokard na warkoczach. Pamiętała, jak Julia nie lubiła nosić warkoczy.
– Rozpuszczone włosy to jest to! – powtarzała, odkąd nauczyła się mówić.
Anna śmiała się z córki, cierpliwie tłumacząc buntującej się dziewczynce, że warkocze są najwygodniejsze. A poza tym to właśnie na ciasno splecionych, ognistych warkoczach najlepiej prezentują się białe nakrochmalone kokardy.
Kiedy lokomotywa, pogwizdując, wjechała do miniaturowego tunelu, Anna odwróciła się od wystawy. Podniosła głowę. Spojrzała w niebo. Było jak zwykle szare, ponure, przygnębiające. Nie lubiła go przedtem. Teraz nie ma innego wyjścia. Musi je lubić. I lubi. Dziś w jednym punkcie szarość nieba delikatnie została zabarwiona wyblakłą żółcią słońca. Mały krążek, gdzieś z boku, prawie niedostrzegalny. Uśmiechnęła się do niego, po czym spojrzała w dół i wsiadła do stojącego na przystanku trolejbusu. Drzwi z trzaskiem się zamknęły i kierowca gwałtownie szarpnął pojazdem, włączając się do ruchu.
Anna jechała wzdłuż Newskiego w kierunku placu Pałacowego. Zawsze, gdy kierowała się w te strony, trwała w dziwnym oczekiwaniu. Nie potrafiła sobie nigdy tego wytłumaczyć. Wiedziała jednak, że wiąże się to z ogromem przestrzeni tego miejsca, który jednych zachwycał, innych napawał lękiem, jeszcze innych przytłaczał. Anna, krocząc placem Pałacowym, przenosiła się do czasów sprzed stuleci. Widziała dookoła karoce zaprzężone białymi rumakami. Przyglądała się tłumowi w starodawnych ubraniach, wypatrującemu księżniczki Anastazji.
Anna chciała zdążyć odbyć przechadzkę po Ermitażu. Miała nadzieję, że znające już ją bileterki wpuszczą ją do środka, choć na pół godzinki. Wtedy popędzi do jednej z sal i przejdzie się między gablotami i stoliczkami. A dźwięk szkła zagra dla niej i dla Julii smutną serenadę. Ale czy Faberże ją jeszcze zachwyci? Czy zwróci uwagę Anny? Czy tylko powiew wspomnienia z dawnych lat przywoła ją do siebie i otuli na krótką chwilę?
– No czekałam, czekałam na ciebie, moja droga – usłyszała Anna, przekraczając w pośpiechu próg wysokich starych drzwi, zdobionych bogato, jak zresztą wszystko, co ją tu otaczało. Zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na stojącą w kącie starszą kobietę. Miała na sobie granatowy uniform: marynarkę i spódnicę, a na głowie zawiązaną kwiecistą chustę. „Wygląda jak matrioszka na galowo”, przeszło przez myśl Annie, a jej kąciki ust uniosły się lekko. Starsza pani tego nie zauważyła. Światło w pomieszczeniu było przyćmione. Już zamykali. Po ciemku gabloty i szafki z arcydziełami sztuki rosyjskiej wyglądały posępnie. Anna pomyślała, że otaczają ją potwory, skrywające w swych mackach ponadczasowe piękno i bogactwo. Ciekawe, czy Julia pomyślałaby tak samo?
– No co tak stoisz, idź, idź – ponagliła starsza kobieta i usiadła na taboreciku stojącym tuż przy drzwiach. Rozłożyła gazetę i – pomimo nikłego światła, ledwo oświetlającego wąski pasek parkietu – udała, że z zainteresowaniem czyta najnowsze doniesienia z kraju i ze świata.
Anna przeszła powoli w kierunku jednej z gablot. Wiedziała, że właśnie tam znajdzie to, czego szukała. Pośród delikatnych, bogato zdobionych jaj, breloków, wisiorków, broszek, figurek ze złota, kości słoniowej, brylantów i kamieni szlachetnych, stał tam on. Maleńki, niepozorny. Nie każdy go zauważał od razu. Często był mijany przez odwiedzających. A Julia zauważyła go. Już za pierwszym razem, kiedy Anna zabrała ją jako małą dziewczynkę do Ermitażu. Przekroczyły próg tej sali i stało się. Odtąd Julia za każdym razem przychodziła tu dla niego.
– Mamo – mówiła – spójrz, jak on woła cichutko…
– Jak to? – pytała Anna.
– Woła. Wygina głowę do tłumu. I woła. A mimo to nikt go nie zauważa.
Jest taki mały – Anna patrzyła na figurkę, która została wykonana przez firmę Faberże w 1880 roku. Krucha łodyżka z delikatnymi kwiatami ze złota i górskiego kryształu, stojąca w maleńkim kieliszku napełnionym wodą. Pachnący groszek w wazoniku był dla Julii najpiękniejszy. Tak jak dla Anny najpiękniejsza była zawsze ona. Najpiękniejsza, najcenniejsza. Jej córka.
Anna wracała do domu niespiesznie. Deszcz bębnił o blaszane daszki nad wejściami do starych domów, stojących przy kolejnych liniach Wyspy Wasilewskiej. Gdzieniegdzie woda szumnie spływała z rdzawych rur ściekowych prosto pod nogi przechodniów. Ze starych balkonów wiekowych kamienic kapały wielkie krople, trafiając w sam czubek głowy. Jeszcze nie tak dawno, na widok wystających nienaturalnie balkonów, brała córkę za rękę i ciągnęła ją na drugą stronę ulicy. Nie należały do rzadkich sytuacje, gdy z domów odpadały tynk i cegły, nie mówiąc o pozostawianych na balkonach przez mieszkańców kamienic rzeczach, które zrzucał północny wiatr wdzierający się wczesną wiosną pod poły płaszczów. Kwietniowe powietrze nie zdawało sobie sprawy z nadejścia kalendarzowej wiosny. Wciąż okrutnie zimne. Niepokojące. Zatrważające.
Wróciła do swojego domu. Zastanawiała się, czy zdoła nie myśleć zanadto o córce. W taki dzień jak ten najprawdopodobniej nie było to możliwe. Jednak zapragnęła spróbować. Podeszła do stojącego na lodówce w kuchni radia i włączyła przycisk. Dźwięki skocznej piosenki spadły na nią niczym grom z jasnego nieba. Odzwyczaiła się już od muzyki, od głosu spikera, który właśnie informował, że śpiewał dla Państwa Dima Bielan. Anna zupełnie nie śledziła trendów rosyjskiej muzyki pop. Pozostała daleko w tyle i właśnie sobie uświadomiła, że ostatni koncert, jaki oglądała, był noworocznym występem Pugaczowej i Kirkorowa. Nie wytrzymała długo. Już po dziesięciu minutach wyłączyła radioodbiornik, weszła pod prysznic, po czym położyła się do łóżka. Spojrzała na wyciągnięte spod poduszki zdjęcie i szybko zamknęła oczy.
Gdy się obudziła, było jeszcze ciemno. „To co, że kwiecień”, pomyślała. „Zimno i ciemno jak w styczniu. Takie uroki klimatu”. Anna zawsze marzła. Nawet latem, kiedy słupek rtęci na termometrze wskazywał ponad trzydzieści stopni Celsjusza. Nawet wtedy jej ciało, targane spazmami, drgało nerwowo, a wystawione na słońce obnażone kończyny sprawiały wrażenie, jakby odbijały promienie i niesione przez nie ciepło. Nie wchłaniała go, odpychała.
Spojrzała na zegarek. Za pięć minut wyskoczy kukułka i zakuka siedem razy. Kiedyś ten stary zegar po babci wisiał w kuchni. Jednak tak bardzo się podobał Julii, że chciała go mieć w sypialni.
– Nie wyśpisz się, córeczko! – przekonywała Anna, ale gdy Julia czegoś chciała, stawiała na swoim. Nie płaczem, nie krzykami. Znajdowała niepodważalne argumenty i w taki sposób ich używała, że rozmówca po krótkim czasie przekonywał się, że Julia rzeczywiście ma rację. Tak więc zegar z kukającą w niebogłosy kukułką zawisł w sypialni. Jakie wtedy padły argumenty z ust dziewczynki, Anna nie pamiętała. A zdawało się, że wszystkie słowa swojej córki będzie miała na zawsze przechowane w pamięci.
Anna wstała z ociąganiem z ciepłej pościeli. Podeszła do okna i machinalnie dotknęła starego kaloryfera, wiszącego tuż pod parapetem. Grzejnik był ledwo letni. Blady świt wstawał nad Newą, urokliwie i tajemniczo oświetlając ponure ulice. Anna naciągnęła na siebie gruby szlafrok i skierowała się do kuchni. Najpierw kakao. Julia zawsze je lubiła. Anna wyciągnęła z szafki dwa kubki. Nastawiła wodę w czajniku. Machinalne ruchy rąk, przyzwyczajonych od lat przyrządzać na śniadanie to samo. Kakao dla córki. Kawa z mlekiem dla siebie. Dwa kubki. Dwa talerze. Jedna kanapka, jeden wypity napój. Kakao zimne i zszarzałe wylewała do zlewu wieczorem, po powrocie do pustego mieszkania. Zdarzały się wieczory, kiedy wylewając szarą ciecz, nie wytrzymywała i trzaskała kubkiem o zlew. Potem, zbierając kawałki potłuczonego szkła, tępo wbijała wzrok w odłamki, jakby miały jej cokolwiek wytłumaczyć. Wieczory ze szkłem w rękach zdarzały się coraz rzadziej. Jednak każdego kolejnego dnia stawiała dwa kubki na stole. Z jednego z nich wydobywał się aromat świeżo przyrządzonego kakao.
Wczoraj dzwoniła Irina. Anna nie chciała, by przychodziła, choć wiedziała, że i dla niej jest to ważny dzień. Wiedziała również, że może nie zmuszać się do spotkania z nią. Irina jest jedyną osobą na całym świecie, która ją rozumie. A może nawet była wczoraj gdzieś obok, w ukryciu. Nie dając o sobie znać, stała przy Ermitażu, schowana w cieniu wjazdu do podwórza jednej z petersburskich kamienic. Irina szanowała prywatność Anny. W końcu jechały na tym samym wózku. Znały się od czterech lat. Cztery lata wspólnego obłędu. Musiała dziś się z nią spotkać, inaczej nie mogła. Musi pojechać do Iriny po pracy. Tak też zrobi.
Anna wyszła na klatkę schodową. Jak zwykle przywitała ją cuchnąca, klaustrofobiczna ciasnota staroświeckiej windy, zamykanej ręcznie najpierw metalową kratą, a następnie drewnianymi, przeszklonymi drzwiami. Takich wind nie produkują już od dawien dawna, mogłyby z powodzeniem uchodzić za muzealne eksponaty. Niejeden turysta z Zachodu mógłby podziwiać to cacko. Zbita szyba w windzie od miesięcy nie była wstawiana. Zresztą po co?
Czarny, gruby kot, pomieszkujący na parterze tuż przy piwnicy, okręcił się dookoła nóg Anny, odzianych w cienkie, cieliste rajstopy.
– Uważaj, Kuźka, bo podrzesz! – Anna schyliła się do zwierzaka i podrapała go za uchem. Kot miauknął i podniósł ogon, po czym zniknął w ciemnościach piwnicy. Kiedy Anna wyszła na ulicę, znów poczuła na sobie zimno. Uśmiechnęła się sama do siebie. Od niedawna potrafi coś czuć. Najpierw przyszło czucie bólu. Takie fizyczne, siniaki, poparzenia. Za pierwszym razem nie mogła nawet zrozumieć, co się dzieje. Dotknęła gorącego żelazka i nagle tępy ból połączony z pieczeniem dał o sobie znać. Anna stała przy desce do prasowania i wpatrywała się raz w żelazko, a raz w swoją rękę, nie wiedząc, co się właściwie wydarzyło. Mijały kolejne tygodnie i zaczęła odczuwać chłód, ciepło, nawet zapach.
– To dobrze – mówiła Irina – dobrze, dobrze.
Wciąż to powtarzała. Trzymała się kurczowo tego słowa, choć już od czterech lat nie znała jego znaczenia.
– A ty czujesz? – pytała wtedy Anna.
– Nie, ja nie czuję. – Irina odwracała głowę.
– To dobrze, dobrze, dobrze.
Deszcz wciąż kropił, choć jego natężenie po nocy zmalało. Anna została wchłonięta w nurt spieszących się do pracy mieszkańców miasta. Wejście do metra o tej porze było oblężone. Jak już się dołączyło do kroczących w kierunku drzwi, nie dało się stamtąd wyjść. Tłum nerwowo płynął do przodu, depcząc po swych własnych piętach. W środku było nieco luźniej. Anna pospiesznie przeszła do ruchomych schodów. Jak zwykle skupiła wzrok na rządku lamp, umocowanych pomiędzy schodami wiozącymi pasażerów w górę i w dół. Naliczyła czterdzieści dwie lampy. Tyle samo, jak co dzień. Dziś dwie nie działały, tak samo jak wczoraj. Jak przedwczoraj, jak miesiąc i rok temu. Do pracy miała niedaleko. Wystarczyło wsiąść w odpowiednią kolejkę i po siedmiu stacjach mogła znów wypłynąć na powierzchnię wraz z tłumem pasażerów. Nie lubiła metra. Czuła się w nim osaczona. Świadomość, że ruchome schody wiozą ją pod powierzchnię Newy, działała depresyjnie. Najbardziej lękała się stacji Majakowska, gdzie główny pawilon był oddzielony od torów stalowymi, czarnymi, ciężkimi drzwiami, otwierającymi się automatycznie, kiedy podjeżdżał pociąg. Ściany, od podłogi do sufitu wyłożone drobną krwistoczerwoną mozaiką, pogłębiały strach. Najgorzej było, kiedy miała na tej stacji wysiąść. Zwłaszcza w momencie, gdy drzwi pociągu już się otworzyły, a stalowe czeluście stacji jeszcze nie. Uwielbiały natomiast wraz z Julią stację Puszkina. Jasna, przestronna, z białego marmuru, z pięknym pomnikiem poety również w jasnej tonacji. Siedzący, zamyślony Puszkin, patrzący w dal, a przed nim na cokole zawsze świeże kwiaty.
Ale te odczucia – lęki i upodobania – to wszystko było kiedyś. Wtedy, kiedy jeszcze czuła. Wtedy, kiedy jeszcze na wielu rzeczach jej zależało. Wtedy, kiedy dookoła było życie. Cztery lata temu zmieniło się wszystko. Teraz, zjeżdżając ruchomymi schodami, myślała tylko o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w biurze. Aby wtopić się w inny świat, nie należący do niej, w świat, który jest fikcją albo niezrozumiałą dla niej materią.
Jak co dzień, otulona grubą warstwą obcego świata, wytrwała do końca pracy. Stiepanow wpadał co godzinę do jej pokoju, proponując kawkę, herbatkę. Anna siliła się tylko na lekki uśmiech i wskazując na komputer, mówiła:
– Chcę to skończyć, może później.
Alla dziś dała sobie spokój z namowami na wspólny obiad w kawiarni w budynku na parterze, widząc, jak Anna zbywa szefa. Przecież wcale nie miała tak dużo roboty. Raz tylko zaparzyła jej herbatę z miętą i podstawiła kubek pod nos. A kiedy Anna się uśmiechnęła i spojrzała na koleżankę z pokoju, Alla powiedziała:
– Jak się z nim w końcu tej kawy nie napijesz, to nigdy nie przestanie nas nachodzić.
– Wiesz co, Alloczka – powiedziała przyjaźnie Anna – może ty za mnie byś wybrała się z nim do kafejki?
– Wybacz, ale nie dla mnie tu ciągle przychodzi.
– I nie dla mnie, na pewno nie dla mnie – ucięła Ania, wpatrując się w monitor, lekko przymrużając oczy.
– Kupiłam wczoraj w Gostinom super spódnicę, obcisłą, do kolan, wiesz jakiego koloru? – Alla, nie dając za wygraną, chciała rozruszać koleżankę, sprowokować do choćby krótkiej rozmowy. Czasem jej się to udawało. Wtedy Anna stawała się na moment inna. Sekunda beztroski działała na kobietę jak balsam, lecz po chwili czar znikał i Anna znów zamykała się sobie i swych przeżyciach.
– Jakiego? – Wydawało się, że Anna pochwyci temat, lecz jej palce wciąż stukały w klawiaturę, a wzrok śledził wszystkie zmiany, zachodzące na wirtualnej kartce.
– Fioletowego! Uwierzysz? – Alla podeszła do wiszącego na ścianie kalendarza i tknęła palcem w sztucznie wydobyty w druku kolor fioletowo–różowej chmury, wiszącej nad Twierdzą Piotra i Pawła. Anna podniosła oczy i przez chwilę nic nie mówiła, po czym wypaliła:
– Wybierasz się na bal przebierańców?
– Ej, no co ty, to naprawdę super spódnica. Mówię ci. Tobie też by się taka przydała, ożywiła by cię i…
– Nie chcę, żeby cokolwiek mnie ożywiało – wycedziła Anna, starając się panować nad sobą.
Alla tego dnia więcej nie próbowała nawiązać konwersacji ze współpracownicą.
Z biura Anna wyszła szybciej niż zwykle. Szef był miłym starym kawalerem, więc nie protestował, lecz ze zrozumieniem kiwał głową. Zresztą, gdyby Anna potrafiła i chciała dostrzec to, co się dzieje dookoła, wiedziałaby, że akurat jej nikt nie odmawiał. Tym bardziej, że prosiła o cokolwiek rzadko, zbyt rzadko. Była tłumaczką w kwartalniku literackim. I to było jej zbawienie. Co dzień rano zanurzała się w świat obcy, nierealny, nieistniejący. W świat fikcji literackiej, którą tworzył ktoś zupełnie jej nieznany. I ten obcy świat stawał się jej światem na osiem godzin. Dzięki temu mogła je ze spokojem przeżyć.
Dziś, zamiast wejść do metra i zjechać ruchomymi schodami pod Newę, skierowała się na stację kolejową. Musiała dojechać do Peterhofu. Do Iriny. Jak najprędzej. Potrzebowała tej kobiety. Jak powietrza.