Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zabójca szwoleżerów i inne opowiadania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

Zabójca szwoleżerów i inne opowiadania - ebook

Niekończąca się gra z historią, metafizyką, geografią, ugruntowanymi poglądami.

Opowiadania w tej książce mogą niektórych zaskoczyć. Bo to nie twardy realizm, któremu autor hołduje w pracy dziennikarskiej. Bogusław Chrabota szuka odwrotnej strony powszechnie znanej rzeczywistości i inaczej niż w poprzednich książkach potrafi zauroczyć humorem. Często, nawet za poważnymi tekstami, kryje się żart; dyskretny, a nawet tajemniczy uśmiech. Gdyby szukać w tych tekstach inspiracji literackich, to znajdziemy je pewnie u Herlinga-Grudzińskiego, Mrożka, Dahla czy pisarzy latynoamerykańskich. Autor pozornie bawi się historią, ale jest to proza bardzo współczesna, próbująca korespondować z wieloma pytaniami współczesności. Niektóre z tych tekstów znają lojalni czytelnicy PlusMinus, tygodnika „Rzeczpospolitej”. Jednak nie wszystkie.

Niektóre, jak Modlitewnik dla Anny, ukazują się po raz pierwszy. I one zaskakują najbardziej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8335-087-5
Rozmiar pliku: 882 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Kto szuka intelektualnej prowokacji, właśnie ją ma przed oczami. A jednocześnie gwarancję wciągającej fabuły dziesięciu opowiadań. Każde z nich toczy się pod inną szerokością geograficzną. Jedno nawet w raju, najczęściej na tamtejszej łące, pokrytej miliardem białych margerytek. Miejscu, gdzie dwie protagonistki — nim trafiły do raju, jedna śmiertelna ofiara pandemii z VI wieku w Syrii, druga miejsce zamieszkania zmieniła w wyniku zamachu 11 września w Nowym Jorku — najczęściej wyśpiewują kantaty ku chwale Najwyższego. Ale mimo to tęsknią za sosem winegret, skoro niebiańska stołówka oferuje jedynie „żywienie się blaskiem Pana”. Rozwiązuje to inny ważny problem odchodów z raju. W innym przypadku należałoby je wywozić do piekła. Pobrzmiewa to bardziej myślą oświeceniową, ale, co ważniejsze, zdradza pyszną zabawę. Tę autor oferuje w ilościach przemysłowych, od pierwszej do ostatniej strony. A przecież dopiero dzięki zabawie, jak chcieli giganci ludzkiego umysłu, Nietzsche czy Schiller, człowiek uzyskuje pełnię człowieczeństwa. Czy owa dwójka byłych kobiet, obecnie aniołów, również pysznie się bawi, skoro szczęśliwie wymiksowuje się z raju i powraca na ziemię? To jest już pozostawione naszemu osądowi.

Napięcie między sacrum a profanum, między boską transcendencją a bytem ziemskim, spięte tą czy inną eschatologią, wyznacza oś, wzdłuż której biegnie dynamika każdego z opowiadań. W opowiadaniu o aniołach te pozostają w stałym kontakcie z ziemią, choćby przez szmugiel z ziemskiego padołu nut z tekstami dla anielskiego chóru czy, o zgrozo, import ludzkich przekleństw. W niebie obowiązują ponadto ziemskie prawa fizyki, czasu, przyrody, a nawet muzyki, dlatego anioły sypiają w nocy, a kantata, którą śpiewają przed obliczem Najwyższego, składa się z trzydziestu części.

Opowiadania rozgrywają się w „niekończących się perspektywach”, niekiedy w czasie, który „zwija się w trąbkę”. Jak w klasykach światowej literatury toczy się batalia między dobrem a złem. Tu jednak wręcz przygważdża ona śmiertelnika, a ten próbuje się odnaleźć w matni, w którą wpadł. Bądź to za pomocą narkotycznej religii, bądź oświeceniowej racjonalności, bądź też XXI-wiecznego modernizmu. Ten ostatni, reprezentowany przez Houellebecqa, zdaniem autora „zwala się całym ciężarem filozoficznej współczesności, całym ciężarem ludzkiej niemocy i szyderstwa”. Ale i religia uwypukla swoje chrome strony. Zamiast przykładowo wydobyć pośledniego śmiertelnika z opresji, orzekając, czy był on sprawcą cudu, gdyż wybawił średniowieczny Würzburg od plagi ślimaków, kolejne instancje kościelne odsuwają od siebie ciężar podjęcia decyzji. Kościół, który uzurpuje sobie prawo do przymusowego zbawienia, bezradnie rozkłada ręce i nie wie, „dlaczego dla uratowania miasta miałby Bóg wybrać półgłówka, a nie dostojnego mieszczanina, dobrego chrześcijanina”. I woli poddać śmiertelnika torturom. Widzi w nich „wspaniały wynalazek nowoczesności, pomagający ujawnić to, co diable plemię usiłuje ukryć przed Bogiem i ludźmi”. Aksjologia, która skrzeczy z indywidualnymi preferencjami urzędnika w biskupich fioletach. Ten ziemskie radości zwykł celebrować „pucharem podgrzanego wina w dłoni”. Ekscelencja jakby nawiązywał do oświeceniowej myśli libertyńskiego Crébillona, która pojawia się w innym miejscu opowiadań: „Nie ma niczego cudowniejszego niż przemijalność chłodu wody. Głodu i nasycenia. Pragnienia i chwili, w której znika”. Sam autor opowiadań jasno stawia sprawę, kiedy dotyka sensu ludzkiej egzystencji. Podpiera się imperatywem Kanta i sugeruje: „Musisz się mierzyć ze swoim smokiem, choć nigdy mu nie podołasz. Nigdy nawet nie powalisz na ziemię. Ale przynajmniej się staraj. Życie to walka. Nic innego.”

W innym już wymiarze opowiadania włączają się do dyskusji, a nawet obecnych debat cywilizacyjnych. Tożsamość płciowa aniołów z opowiadania intryguje ich tak samo, jak nas pochłaniają spory o prawa dla osób nienormatywnych. Wszechobecna intelektualna prowokacja autora podsuwa też pytania, czym różni się szczęście od szczęśliwości i czy jeśli Bóg wszystko może, to także wcielić się w szatana, generując zło.

Jeśli szatan pojawia się jako stała zmienna — absolutnie zrozumiałe w kontekście rywalizacji dobra ze złem — to równie natrętnie nurtują autora historiozoficzne zagadnienia. Co może człowiek jako jednostka w dziejach, jakie są jego szanse w konfrontacji z toczącym się kołem historii. Dlatego nie dziwi częste przywoływanie postaci Napoleona. Bóg wojny przeorał wszak mapę świata, siłując się jako jednostka z kapryśnym kołem fortuny. Niemniej intrygujące zagadnienie krąży wokół uwiądu pamięci o przeszłości w całych społeczeństwach, co pamięć zamienia w mitologię.

Możliwe, że spośród całego kompleksu historiozoficznego najbardziej ekspresyjnie potraktowany został wątek istoty rewolucji, jej roli w historii i nienawiści, którą wywołuje. Wyznanie, właściwie hymn pochwalny, płynący z ust międzynarodowego obrońcy monarchizmu, swoje ostrze kieruje przeciwko szatańskiemu republikanizmowi. „Mimo iż minęło wiele lat i mój zielony mundur przykrył się kurzem, pięści wciąż zaciskają się na wspomnienie rewolucji. Walczyłem dla cara pod Borodino. Wiele lat później na Kaukazie. Szlifowałem guziki bitewnym kurzem i dymem garłaczy pod Olszynką Grochowską. Ale ciągle śni mi się piękna Hiszpania. Rozkwitający kwiat mojej chwalebnej młodości, miejsce, gdzie odczarowałem moją nienawiść i sprawiłem, że krew wroga może pachnieć piękniej niż kwiat róży”. To jeszcze nie złowieszczy nacjonalizm, ale nie ma to większego znaczenia. Obecność kategorii wroga w ludzkim DNA idzie w parze z jej naturalną konsekwencją – powszechnością śmierci na skutek wojny. Historia krwią się toczy.

Bratobójcze wojny między maoryskimi klanami przenoszą narrację w jednym z opowiadań na koniec świata, egzotyczny dla Polaków wyspowy region wokół Nowej Zelandii. Bardziej jednak służą owej intelektualnej prowokacji, utrzymanej w kanonie żartu i ironii. Prowokacja występuje tu pod postacią nie do końca przebadanej przez neurologię pamięci genetycznej. Ta niewykluczone, że konfrontuje mieszkańców nad Wisłą z ich korzeniami sięgającymi do ludu Maori z Nowej Zelandii. A już na pewno, jak z kolei w innym opowiadaniu, z przeszłością chłopską, np. tą galicyjską. To powoduje, że autor tym razem zabiera głos w dyskusji, która w 2023 roku toczy się w mediach: Na ile pamięć genetyczna i pamięć historyczna, rodem z włościańskiej tradycji, trzewi naszego narodu, konturują naszą współczesną tożsamość.

Warsztatowo bardzo sprawny autor gwarantuje, że malowane obrazy wgniatają swoją dosadnością i uwodzą plastycznością. Samemu czuje się pod butem gumę do żucia, którą anielica w niebiańskim raju wyczuwa swoją nóżką. Albo z innym protagonistą przemierza się galicyjski ryneczek sprzed stu lat czy wpada do jednej z tamtejszych mordowni lat 80. XX wieku. W pierwszym przypadku wręcz ociera się o chałaty żydowskich rzemieślników, napotyka bosonogie dzieci, wpada do kałuż na rynku, w drugim dusi się od dymu papierosów jegomościów w beretach na głowie i z roztańczonymi od alkoholu oczami. Ach, i te metafory: „ćma krążyła wokół płomienia, skwierczała teraz w ogniu jak suchy knot”, „świat przemija, pękając, jak rybi pęcherz”. Styl, język i konteksty zapewniają wciągające fabuły. Posiadają swój szybki rytm, wartko się je czyta. Zresztą proszę przekonać się samemu. I na kolejnej stronie trafić do niedoskonałego raju.

Arkadiusz StempinMODLITEWNIK DLA ANNY

1.

Anna była anielicą czwartego chóru. Bez jakiegoś nadmiaru obowiązków. Rano, po przemyciu stóp rosą, wbijała się w białą, szczelnie okrywająca ciało szatę i biegła lekkim jak puch łabędzim krokiem na łąkę śpiewów, gdzie zwykle o siódmej dwadzieścia siedem zbierały się już inne anioły. Było ich nieskończenie wiele, podobnie jak łąka miała trudne do oszacowania wymiary. Wyglądała w gruncie rzeczy jak morze; długa i szeroka po horyzont, bez jakichś skonkretyzowanych granic, zamykających przestrzeń horyzontów czy widocznych z daleka instalacji. Jedyne, co było widać z daleka, to tron Najwyższego.

Kiedy zastanawiała się nad wymiarami łąki, przychodziła jej do głowy jedynie wizja widzianego z kosmosu, niekończącego się pola pokrytego miliardami białych margerytek. Kwitnących przy tym cały rok; nieskończenie, podobnie jak nieskończone były wymiary tego wybranego przez Pana do śpiewania hymnów na Jego cześć pola i nieskończona liczba śpiewających chórzystów i chórzystek.

A jednak — mimo tych nieogarnionych przestrzeni — jakimś dziwnym sposobem codziennie trafiała w ten sam, przypisany jej punkt. Trawa w miejscu, gdzie stawała, była wygnieciona bez wątpienia jej stopą, co zresztą razu pewnego sprawdziła, rzucając na ziemię gumę do żucia. Mały czopek wbijał się każdego dnia konsekwentnie w tę samą część prawej stopy, co wywoływało przynajmniej dwa zdziwienia. Pierwsze, że znów trafiła dokładnie tutaj. A drugie, że czas, wbrew wszelkim niebiańskim pozorom, jednak posuwa się naprzód, bo guma z miesiąca na miesiąc robiła się coraz twardsza i coraz bardziej wyschnięta. Jeszcze tysiąc lat — myślała sobie momentami — i zniknie. Jej drobna stopa rozetrze ją w pył.

Tego dnia, tego szczególnego dnia jej anielskiej egzystencji, stanęła o siódmej dwadzieścia dziewięć obok anielicy Margarity, i zanim zaczęły śpiewać, usłyszała wyszeptane do swojego prawego ucha naprawdę dziwne słowa:

— Wyglądasz jak gówno na karafce pełnej mleka.

Odwróciła się natychmiast w stronę stojącej obok chórzystki, ale nie zauważyła nic nadzwyczajnego. Margarita stała frontem do tronu Najwyższego i podnosząc wysoko brodę, szykowała się do śpiewu. Anna chciała zapytać, o co chodzi, ale kantor jej chóru intonował już pierwsze dźwięki.

A potem, z połączonych cudownym, wspólnym wysiłkiem piersi aniołów i anielic, wyrwała się najpiękniejsza pieśń świata, boska kantata, w trzydziestu dwóch częściach. Oczywiście, jakże by mogło być inaczej, na wyłączną chwałę Pana. Co ważne, każdego dnia była to inna muzyka. Trudno powiedzieć, kto ją komponował, bo najwięksi twórcy, jak Mozart, Bach czy Beethoven, siedzieli w piekle. A więc zapewne nie oni. Trudno przecież sobie wyobrazić, że muzyka z głębi piekieł miałaby służyć chwaleniu Pana w niebiesiech. Możliwe, że cała muzyka była dziełem Pana, choć tu i ówdzie przebijały się domysły, że te cudne nuty szmugluje się jakimś tajnym sposobem z podziemi. Za zgodą Pana czy nie? Nie wiadomo. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia, bo Stwórca, co powszechnie wiadomo, wie i kontroluje wszystko. Zatem i taki transfer nie mógłby się odbyć bez Jego wiedzy i woli.

Śpiewało się dwanaście godzin. Potem była krótka przerwa. A po niej, po zmroku, kolejne cztery godziny. I tak, przez całą wieczność, codziennie. Przerwa na sen zaczynała się równo o północy. Anioły wędrowały na swoje kwatery, czyli wyznaczone dołki na wiecznie zielonych łąkach, i spały do siódmej, by znów zacząć koncert pół godziny później. Owo przedziwne, niewyjaśniane zdarzenie, którego doświadczyła w ciągu dnia, powtórzyło się nieoczekiwanie w nocy. Anna położyła się w swoim legowisku, namościła nieco świeżej trawy pod zmęczoną głowę i spojrzała z ufnością w oczy leżącej obok Margarity. Ta jednak, zamiast zrewanżować się tym samym, zamknąć oczy i w spokoju zasnąć, znów powiedziała coś, co nijak nie mieściło się w rajskim protokole.

— Mam już, kurwa, dość tego śpiewania. Czuję się nabrzmiała tą chwałą Pana jak dynia.

— Co mówisz, siostro! — Anna przymknęła z przyzwoitości oczy.

— Wszystko kłamstwo — szeptała Margarita. — Mówią, że anioły nie mają płci. Prawda, kiedy przeciągam dłonią między udami, nie czuję żadnej szparki. Podobnie jak te anioły stojące koło mnie, nic im nie sterczy pod tymi trykotami, wszyscy jesteśmy doskonale obli. A jednak czuję się kobietą. Ty też jesteś kobietą, a ci szersi i wyżsi są facetami.

— Jak możesz mówić takie rzeczy? I to głośno!!! To się nie godzi.

— A co się godzi? Trzymać nas tutaj? Pomyśl o tym. A poza tym mówię szeptem.

— Ależ nie godzi mi się tego słuchać.

Anna zatkała uszy i skończyła rozmowę, ale wciąż myślała o słowach Margarity. Nie mogła jej wybaczyć zwłaszcza porównania: gówno na karafce pełnej mleka! Czyżby myślała o jej szlachetnej twarzy, błękitnych oczach i kruczoczarnych włosach, które wieńczyły szczyt szerokiej białej, plisowanej sukni anielskiej? Obrzydliwe. Przez całą noc nie mogła zasnąć.

Następnego dnia na niebiańskiej łące śpiewów nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Anna wykonywała swoje obowiązki wdzięcznie i posłusznie, podobnie jak miliardy innych aniołów. Ale wieczór znów ją zaskoczył. Margarita, po długim i znaczącym milczeniu, kiedy noc domykała już jej towarzyszce zmęczone powieki, znów odezwała się w sposób niepojący i bardzo nieparlamentarny:

— Ten dureń, kantor z naszego chóru, to pedał. Udaje tylko obojnaka z obciętym tym i owym. Wiem, że patrzy się na chłopców i oblizuje. Zbyt często się oblizuje, zbok jeden.

— A może to oblizywanie się coś innego znaczy, siostro? — delikatnie zareagowała Anna.

— A cóż może znaczyć — szyderczo odparła Margarita. — Przecież tu nie ma lodów, befsztyka ani nawet sałatki z sosem winegret.

— Czego?

— Sałatki z sosem winegret — dobitnie powtórzyła Margarita, łapiąc się na tym, że Anna jest z czasów, kiedy nikt tak jeszcze niczego, a tym bardziej mieszanki liści sałaty polanej sosem z musztardą, nie nazywał.

— Tu nic nie jemy… Przecież.

— Wiem, głupia kózko. Jesteśmy tu razem. Też nie jem.

— Ale właściwie dlaczego nie jemy? — zapytała po chwili, jakby budząc się z tysiącletniego letargu, Anna.

— Anioły i anielice — podkreślam: my jesteśmy anielicami, czyli mamy płeć — są niematerialne. Nie mamy żołądków, jakichś tam jelit czy odbytu. Czysta pneuma, rozumiesz? To nasze tworzywo. Żywimy się blaskiem Pana i promieniującym od Niego szczęściem. To daje więcej kalorii niż wszystkie warzywa świata, wliczając w to niekończone gatunki frutti di mare czy wędlin. Krótko mówiąc, nie jemy.

— Ale dlaczego Pan tak to wymyślił?

— Wymyślił akurat dobrze. Wyobrażasz sobie, jakich cudów logistycznych wymagałaby aprowizacja wszystkich zastępów niebieskich? Ile trzeba by było stawiać toi toiów, jakie hałdy gówna produkowałyby te zastępy? Kto by sprzątał? I gdzie wywoził?

— To ostatnie chyba jest jasne. Do piekła.

— Żarty… och, żarty. Myślisz, że w piekle tak bardzo czekają na nasze odchody?

Margarita uznała, że udał jej się dowcip, i zaczęła rechotać. Ale trwało to tylko chwilę, bo na części łąki, na której leżały, zaczął hulać wicherek, a potem coraz mocniejszy wiatr, aż w końcu wszystko zmieniło się w szept: cisza, cisza, cisza… Tylko modlitwy jeszcze jakieś dyskretne było słychać, tkliwe kwilenie co bardziej żarliwych dusz i łzy radości cieknące ciurkiem tym, co trafili tu dopiero przed chwilą.

2.

Następnego dnia poranek zapowiadał się nijak, czyli jak co dzień. Ledwie jutrzenka zadygotała jak tancereczka na niebie, Anna otwarła swoje cudowne, wielkie błękitne oczy, podniosła mocną brew i uśmiechnęła się całą twarzą do słońca. Chwalić Pana, chwalić Pana… — pomyślała od razu i już obracała główkę, by sprawdzić, na której z konwalii jest najwięcej niebiańskiej rosy, kiedy spostrzegła, że miejsce Margarity jest puste.

Gdzie jesteś, kochana? — pomyślała przestraszona, ale nigdzie nie mogła towarzyszki dojrzeć. Zobaczyła ją dopiero na łące śpiewów. Niby ta sama, ale coś z nią było nie tak. Coś nie pasowało w wyglądzie Margarity. Włosy miała uczesane, ale jakoś niedbale, nieledwie rozczochrane. Liczko zaczerwienione jak nigdy. Tunika była pognieciona i jakby nieco poplamiona sokiem wiecznie zielonej niebiańskiej trawy.

— Co się stało, siostro? — spytała cichutko.

— A nic, nic, tak trochę… — ucięła szybko Margarita, bo właśnie kantor dawał znak do śpiewania.

Chwilę później popłynęła na chwałę Pana najpiękniejsza pieśń na świecie, kantata, której nikt jeszcze ani nie słyszał, ani nie wykonywał. Anna uniosła ufnie oczy i już miała oddać się śpiewaniu, kiedy doszedł do niej niegłośny gulgot wydobywający się z ust Margarity.

— Szlag, co za świat. Nawet Queen piratują i Merkurego. Love of my life, cholera. Przesadzili, kurwa, przesadzili.

Anna nic z tego nie zrozumiała, więc skupiła się na śpiewie. Jakże pięknie falowała jej gładka pierś. Jakże łagodnie unosiła się w górę, by za chwilę opaść w rytm śpiewanej muzyki. Słońce grzało jak zawsze, wokół anioły i anielice, przed nimi kantor, a dalej, gdzieś w odległym tle, wielki tron Pański. Niebosiężna konstrukcja z marmuru i kości słoniowej, nad którą powiewała jak sztandar długa, siwa broda. To był On, Stworzyciel, Pan wszystkiego, wieczny Poruszyciel ludzkich serc i sumień, Najwyższy.

Śpiewanie przychodziło Annie tego dnia wyjątkowo gładko, ale mimo to pod wieczór czuła w gardle mrowienie, i kiedy kantor łagodnym ruchem ramion dał znać, że to koniec, z ulgą poszła na swoją łąkę.

Margarita położyła się koło niej, równie zmęczona. Kilka razy mocno odetchnęła, a potem próbując zajrzeć w oczy Anny, spytała:

— Długo tu?

— Całą wieczność.

— Czyli od kiedy?

— Dżuma Justyniana chyba. Przynajmniej taki wtedy rządził, w czasie tej dżumy.

— Szósty wiek. — Margarita zamigotała powiekami. — Gdzie?

— Co gdzie?

— Gdzie mieszkałaś.

— W Serdżilli. Syria, w domu naprzeciw łaźni. A ty?

— 09/11. World Trade Center.

— Nie pojmuję — wyszeptała Anna.

— To całkiem niedawno. Jakiś kretyński Arab czy Turek wpieprzył się samolotem w wieżę. Uratowałam jedną taką, ale sama spieprzyłam się na dół urwaną windą. Tyle pamiętam.

— Nic nie rozumiem.

— I nie zrozumiesz. Dzieli nas piętnaście wieków. Wiesz, na przykład, co to telefon komórkowy? Albo hamburger?

— Nie.

— Pieprzyć to. Pieprzyć komórkę. Hamburger! O tym marzę. Zjeść jeszcze raz hamburgera. Takiego jak u nas, na Manhattanie. Nigdy go pewnie już nie zjem. Nawet zapomniałam, jak pachnie.

Chciała mówić dalej, ale zrozumiała, że nie ma to sensu. Anna spała już, lekko oddychając. Zamknięte powieki były jak zatrzaśnięte drzwi do jej świata. O czym śniła? Trudno powiedzieć. Niańczy w śnie dziecko czy zbiera zioła na łące? Nie ma znaczenia.

Zbierało jej się na płacz. Próbowała zagryźć wargi, ale te były jak papier. W ogóle nie czuła bólu ani smaku krwi. Dotknęła ręką krocza. Nic, żadnego uczucia. Pomyślała o swoim eksperymencie. Chciała go sprowokować. Stał przy niej od dawna. Czasem na nią zerkał. Chciała go zmusić do jakichś emocji, do pożądania, bólu, nie wiedziała czego. Zanim doszli na łąkę śpiewów, poprosiła, by się zatrzymali i skręcili w niewielki, rosnący przy ścieżce gaj. Mocno go przytuliła, wywróciła nawet na ziemię. Czuła jego ciało, ale nie było w nim żadnej emocji. Kamień, deska, manekin.

Patrzył na nią swoimi wielkimi oczami bez wyrazu, jakby był zdziwiony.

— Co robisz? — pytał.

Wielkie rybie oczy. Sucha skóra. Papierowe usta.

Odepchnęła go, podniosła się i poszła w stronę łąki śpiewów. Zdążyła na czas. Nikt chyba nie zauważył.

3.

Śpiewały jak co rano w natchnieniu. Najporządniej, najpilniej jak potrafiły. Zgodnie z wszelkimi kanonami rajskiej sztuki. Chór stał jak zwykle we wzorowej dyscyplinie. Kolejne szeregi starannie dobranych według wzrostu i urody aniołów i anielic. Równo ustawione stopy. Twarze zwrócone w jedną stronę. Przepisowo uśmiechnięte. Rozwarte szeroko oczy. Złote włosy falujące delikatnie w lekkim rajskim podmuchu. Muzyka tym razem była bardziej kanoniczna niż poprzednio (swoją drogą kto dobiera partytury — sprawa przynajmniej zagadkowa); nuty pachniały Bachem albo Salierim, bez wątpienia była to muzyka z ich czasów, lekko jeszcze pobrzmiewająca harmoniami baroku, ale przez polifonię nieskończonych chórów anielskich, które nadawały jej absolutnie nieziemską przestrzenność, brzmiąca tak szeroko i wszechogarniająco, że była w jedności z bezkresnym błękitem kosmosu. Anna i Margarita stały jak zwykle koło siebie. W czasie śpiewu nie drgnęła im nawet powieka. Nie wyróżniały się przez to niczym. Ot, dwie idealnie z sobą współgrające piszczałki niebiańskich organów.

Śpiew jak co dzień skończył się na kilka sekund przed północą, długo po niebiańskim zmroku. Najpierw zgasło słońce, potem zniknęła z krawędzi rajskich łąk czerwona poświata zachodu, na koniec zniknęła w mroku powiewająca jak sztandar nad tronem siwa broda Najwyższego.

Anna i Margarita ruszyły ze swoich miejsc i już kierowały się w stronę nocnego spoczynku, kiedy tuż obok nich wśród chórzystek i chórzystów pojawiło się nagłe zamieszanie, cichy gwar, niespodziewany ruch i niepokój. A potem jakby znikąd wykwitło przy ich twarzach nagie umięśnione ramię. Brutalnie je zatrzymało. Stanęły zdziwione. Spojrzały w górę.

Właścicielem ramienia okazał się olbrzym i stróż rajskiego porządku — Gabriel. W cieniu wielkich skrzydeł czaiła się jak skrępowane dzikie zwierzę jego obłędna muskulatura. Niezwykłej urody twarz zdobiły pukle złotych włosów przepasanych jedwabną szarfą połączoną nad czołem złotą klamrą z wielkim rubinem. W prawej ręce trzymał trzcinową laskę.

— Pójdziecie ze mną — powiedział twardym jak granit głosem.

Zadrżały. Przestraszyły się, ale podporządkowały archaniołowi. Zamiast w stronę swojej łąki udali się jakąś boczną ścieżką ku tej części niebiańskiej polany, gdzie nigdy nie były i gdzie mało kto bywa, bo to miejsce świecące pustkami i ogólnie niepokojące.

Anna i Margarita szły jak owieczki, pokornie, jedna za drugą, ze zwieszonymi głowami. Ich lekkim, niesłyszalnym krokom wtórowało ciężkie stąpanie i głuchy świst wielkich płuc Gabriela. Nie przychodziło im do głowy się buntować. Próbować ucieczki. Gdzie zresztą, wszak raj to miejsce doskonałej szczęśliwości, gdzie miłości Pańskiej towarzyszy cisza i zaufanie. A jednak część łąki, gdzie je prowadzono, niepokoiła. Była jak pulsująca na czarno plama na nieskazitelnej, jedwabnej bieli szaty Najwyższego.

W końcu osiągnęli cel. Gabriel zatrzymał się przy dziwnej drewnianej bramie, od której odchodziły nakręcone na grubych słupach zwoje uzbrojonego w kolce drutu. Gabriel wepchnął swoje podopieczne brutalnie do środka. Kątem oka zobaczyły kilka skulonych postaci, które klęczały, tuląc się do ziemi, na samym zaś środku tego odosobnionego fragmentu raju, który przypominał ziemskie pastwisko, stało proste, drewniane biurko, a za nim krzesło. Zasiadał tam olbrzym nie mniejszy od Gabriela o równie pięknym i spokojnym obliczu.

— To Michał, on się wami zajmie — zadudnił nad ich głowami głos oddalającego się powoli Gabriela.

Stały pokornie przed obliczem Michała, a ten lustrował je swoim przenikliwym wzrokiem. W oczach miał wielką mądrość. Był niebiańsko opanowany. Spowijała go wielka cisza.

— Sądzicie, że nic nie wiem? — zaczął. — Nie mam oczu, by widzieć, uszu, by słyszeć? Nie mam mądrości tak wielkiej, że ustępuje tylko wiecznej mądrości Najwyższego?

Milczały brutalnie wbite tymi pytaniami w kępy rajskiej trawy u stóp.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: