Zabytkowa Afera - ebook
W muzealnej pracowni zegarów Teofil Kłębek trafia na ślad skrytki, a w niej — mikrofilm, którego ktoś bardzo nie chce oddać historii. Razem z energiczną dyrektorką Krystyną wplątuje się w serię coraz śmielszych zbiegów okoliczności: włamania do gabloty, pościgi, nieudane „terapie przez pracę” na działce i rozmowy ze znajomymi, którzy pamiętają o wiele więcej, niż mówią. Trop prowadzi od warszawskich korytarzy po gdańskie podwórka, a po piętach depczą im ludzie, których życiorysy zaczynają się w cieniu dawnych służb. „Zabytkowa Afera” to komediowo-przygodowy kryminał, w którym rytm starych zegarów odmierzają suspens, riposty i polskie realia. Lekka, dowcipna, a jednocześnie nasycona atmosferą tajemnicy — idealna na wieczór i weekend.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna polska |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 52 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZABYTKOWA AFERA
Autor Wojciech Nowak
Spis treści
Część I: Tajemnica w Warszawie
Rozdział 1: W którym zbrodnia mierzy się w sekundach, a dowód rzeczowy ma zapach stęchlizny.
Rozdział 2: W którym dowód rzeczowy okazuje się być nutami, a klucz do zagadki leży w fałszowaniu.
Rozdział 3: W którym bohater przechodzi muzyczne tortury, a przeszłość puka do drzwi szyfrem zgrzytów.
Rozdział 4: W którym pamiętnik okazuje się być lepszy od kryminału, a bohaterowie poznają wroga, zanim on pozna ich.
Rozdział 5: W którym logika bierze urlop, kaktus zostaje zakładnikiem, a plan ucieczki jest równie niezawodny, co stary Polonez.
Rozdział 6: W którym podróż staje się odyseją, silnik ma humory, a dyplomacja ogranicza się do negocjacji z maszyną.
Rozdział 7: W którym kryjówka okazuje się być zamieszkana, siostrzana miłość zostaje wystawiona na próbę, a największym zagrożeniem nie jest szpieg, lecz pytanie o niezapowiedzianą wizytę.
Rozdział 8: W którym bohaterowie odkrywają, że praca fizyczna jest bardziej męcząca od ucieczki, a największą zagadką staje się obsługa motyki.
Rozdział 9: W którym wróg okazuje się mieć twarz zdeterminowanego emeryta, a negocjacje odbywają się przez płot z siatki.
Rozdział 10: W którym plan wojenny powstaje przy kompoście, a główną amunicją staje się Prawo Archimedesa i stara motopompa.
Rozdział 11: W którym bohaterowie dokonują zuchwałej kradzieży, wróg zostaje unieruchomiony, a nowy cel podróży okazuje się być bardziej zaskakujący niż atak motopompą.
Rozdział 12: W którym profesjonaliści poznają uroki transportu publicznego, a frustracja przybiera formę rozmowy o różach.
Rozdział 13: W którym plan staje się bardziej skomplikowany, a bohaterowie odkrywają, że mają więcej opcji niż przypuszczali (i żadna nie jest prosta).
Rozdział 14: W którym bohaterowie stają twarzą w twarz z nowoczesnością, biurokracja okazuje się trudniejszym przeciwnikiem niż szpiedzy, a klucz do przeszłości otwiera zupełnie nie te drzwi, co trzeba.
Rozdział 15: W którym dochodzi do wielkiej gonitwy na peronie, sztuka ucieczki okazuje się ważniejsza od poszukiwania sztuki, a pociąg do nikąd staje się biletem do przyszłości.
Część II: Gambit Ciotki Klotyldy
Rozdział 16: W którym bohaterowie stają się analitykami filmowymi, morze przyciąga mocniej niż problemy, a portfel wroga okazuje się być źródłem nie tylko gotówki, ale i dylematów moralnych.
Rozdział 17: W którym bohaterowie odkrywają, że morze jest drogie, a poszukiwanie noclegu przypomina grę w rosyjską ruletkę z pensjonatami.
Rozdział 18: W którym plan taktyczny powstaje w szeptach, nocna ucieczka staje się koniecznością, a jedynym sojusznikiem okazuje się być poranny pociąg.
Rozdział 19: W którym analiza filmowa staje się kluczem do zagadki, bohaterowie wybierają cel absurdalnie publiczny, a świt nad Motławą zapowiada ostateczną rozgrywkę.
Rozdział 20: W którym dochodzi do trzy-stronnej konfrontacji, dyplomacja okazuje się skuteczniejsza od siły, a mikrofilm znajduje swoje ostateczne, zaskakujące przeznaczenie.
Epilog: W którym duch ciotki Klotyldy wciąż unosi się nad muzeum, a stare zegary zachowują swoje małe sekrety.
Cz
Rozdział 1
W którym zbrodnia mierzy się w sekundach, a dowód rzeczowy ma zapach stęchlizny.
Zbrodnię popełniono we wtorek, dokładnie o godzinie dziewiątej zero-zero i siedemnaście sekund. Dla większości ludzkości te siedemnaście sekund nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Słońce świeciło tak samo, tramwaje tak samo dzwoniły na zakrętach, a gołębie z tą samą nonszalancją zanieczyszczały parapety. Ale dla Teofila Kłębka, jedynego konserwatora w Miejskim Muzeum Techniki i Wynalazków Zapomnianych, te siedemnaście sekund stanowiło policzek wymierzony w twarz cywilizacji, porządku i zdrowego rozsądku.
Zegar stojący w głównym holu, majestatyczny, dębowy gigant z XIX wieku, spóźnił się. O całe siedemnaście sekund.
Teofil stał przed nim z miną prokuratora przyglądającego się recydywiście. W jego świecie, który składał się z idealnie spasowanych trybików, cykających zapadek i miarowo przesuwających się wskazówek, takie odstępstwo było aktem barbarzyństwa.
– To niedopuszczalne – mruknął pod nosem, notując coś w małym notesiku. – Wczoraj były tylko cztery sekundy. Ewidentna eskalacja.
Jego uporządkowany wszechświat, pachnący starym drewnem, oliwą i kurzem, miał zaraz zostać wstrząśnięty w posadach o wiele bardziej niż przez opieszałość starego zegara. Wstrząs przyjechał furgonetką miejskich służb komunalnych i miał postać pokracznego grata przykrytego szarą płachtą.
Dwóch zmęczonych życiem panów w roboczych kombinezonach wniosło to coś do jego pracowni, stawiając z głośnym stęknięciem na środku podłogi.
– Pan Kłębek? To dla pana – rzucił jeden z nich, wycierając pot z czoła. – Z darowizny. Jakaś posiadłość za miastem likwidowali. Dyrektorka kazała przywieźć prosto tutaj.
Po ich wyjściu Teofil ostrożnie zbliżył się do tajemniczego obiektu, jak saper do niewybuchu. Ściągnął płachtę. Pod spodem stał zegar. A właściwie to, co kiedyś było zegarem. Był wysoki, z ciemnego, niemal czarnego drewna, pokryty misterną snycerką przedstawiającą wijące się bluszcze i spłoszone sowy. Tarcza, niegdyś pewnie kremowa, pożółkła i popękała jak wyschnięta ziemia. Wskazówki, powyginane i pokryte rdzawym nalotem, zastygły na zawsze na godzinie trzeciej trzydzieści trzy. Całość wyglądała jak rekwizyt z horroru i pachniała stęchlizną, wilgotną piwnicą i czymś jeszcze... czymś niepokojącym.
– Skrzynia z trupem czasu – podsumował Teofil z niesmakiem i już miał iść po telefon, by zameldować dyrektorce, że nie będzie przeprowadzał reanimacji na tak beznadziejnym przypadku, gdy w drzwiach stanęła ona sama.
Pani Krystyna, dyrektorka muzeum, była kobietą energiczną, której praktyczne podejście do życia stanowiło idealne przeciwieństwo pedantycznej natury Teofila.
– I jak, Teosiu? Podoba ci się nasz nowy nabytek? – zapytała z uśmiechem, który Teofil z miejsca zaklasyfikował jako wysoce podejrzany.
– Pani dyrektor, z całym szacunkiem, ale to jest w stanie agonalnym – odparł, wskazując na zegar zdegustowanym gestem. – To profanacja. Mechanizm jest najpewniej jednym wielkim kawałkiem rdzy. Renowacja tego... obiektu przekroczyłaby nasz roczny budżet na oliwę do mechanizmów. O trzysta procent.
– Daj spokój, Teoś, nie przesadzaj. Darowanemu koniowi, a w tym przypadku zegarowi, nie zagląda się w zęby, czy tam w trybiki. Darczyńca jest anonimowy, ale bardzo hojny. Przekazał też pewną sumę na "bieżące potrzeby muzeum". – Puściła do niego oko. – Więc potraktuj to jako wyzwanie. Masz przy tym wolną rękę. Nikt nie oczekuje, że zacznie chodzić co do sekundy.
To ostatnie zdanie zabolało Teofila bardziej niż widok powyginanych wskazówek. Nie musi chodzić co do sekundy? Co za herezja!
Przez resztę dnia, z ciężkim sercem, Teofil zabrał się do pracy. Najpierw delikatnie oczyścił obudowę. Potem, z chirurgiczną precyzją, otworzył tylną klapę, gotów na najgorsze. Widok, który zastał, zdumiał go. Mechanizm, w przeciwieństwie do obudowy, był w zaskakująco dobrym stanie. Mosiężne koła zębate były tylko lekko zaśniedziałe, a wahadło, choć nieruchome, nie nosiło śladów rdzy. Wyglądało, jakby ktoś o nie dbał, a potem nagle, z jakiegoś powodu, porzucił.
Po kilku godzinach ostrożnego czyszczenia i oliwienia, Teofil delikatnie poruszył wahadłem. Z wnętrza zegara dobiegł cichy, metaliczny zgrzyt, a potem... stało się. Mechanizm ruszył. Ale nie tak, jak powinien.
Zamiast majestatycznego, miarowego "tik-tak", rozległo się suche, szurające "kat-kit". I wskazówki... wskazówki drgnęły i ruszyły.
Do tyłu.
Teofil zamarł. Przetarł oczy. Spojrzał jeszcze raz. Nie było mowy o pomyłce. Duża wskazówka, zamiast piąć się w górę ku dwunastce, powoli opadała w dół.
– Niemożliwe... – szepnął. To było wbrew wszelkim zasadom mechaniki, wbrew logice, wbrew wszystkiemu, w co wierzył. To było... nienaturalne. Obraźliwe.
Zaintrygowany i oburzony jednocześnie, zaczął dokładnie oglądać każdy element mechanizmu. I wtedy to znalazł. Za główną sprężyną, w miejscu, gdzie nie powinno być absolutnie nic, jego palce natrafiły na małą, wystającą dźwignię. Gdy ją nacisnął, rozległo się ciche kliknięcie, a kawałek tylnej ścianki mechanizmu odsunął się, odsłaniając niewielką skrytkę.
W środku, na wyblakłym aksamicie, leżał mały, mosiężny cylinder, nie większy od kciuka, pokryty dziwnymi, wygrawerowanymi symbolami.
Teofil Kłębek ostrożnie wziął go do ręki. Cylinder był zimny i dziwnie ciężki. A zegar za jego plecami wciąż, bezszelestnie, cofał czas.
Rozdział 2
W którym dowód rzeczowy okazuje się być nutami, a klucz do zagadki leży w fałszowaniu.
Teofil Kłębek, człowiek, dla którego harmonia wszechświata zawierała się w miarowym tykaniu, a piękno w idealnie naoliwionym mechanizmie, poczuł głębokie, egzystencjalne rozczarowanie. Przez kilka godzin z chirurgiczną precyzją, używając pęsety, miniaturowego imadła i zestawu wytrychów dentystycznych, które sam skonstruował, walczył z mosiężnym cylindrem. Oczekiwał cudu inżynierii. Mikrofilmu z zaginionymi planami perpetuum mobile. Albo chociaż skomplikowanego mechanizmu szyfrującego.
A dostał... akcesoria do zabawki.
Na aksamitnej szmatce na jego biurku leżał maleńki, filigranowy kluczyk oraz zwinięta w rulonik metalowa taśma z perforacjami. Zapis melodii do pozytywki. Dla Teofila muzyka była chaosem. Zbiorem nieprecyzyjnych wibracji, które miały w niepojęty dla niego sposób wywoływać emocje. A emocje były wrogiem porządku.
– Pozytywka – mruknął z nieskrywaną pogardą, jakby to słowo pozostawiało w ustach smak zepsutego mleka. – Cały ten wysiłek dla jakiejś jarmarcznej melodyjki.
Już miał wrzucić znalezisko do szuflady z napisem "Anomalie niewyjaśnione" i wrócić do bluźnierczego, cofającego się zegara, gdy jego wrodzony pedantyzm wziął górę. Rozwinął metalową taśmę i przyjrzał się jej pod lupą. I wtedy zmarszczył brwi.
Układ otworów był... zły. Po prostu zły. Ktokolwiek to skomponował, musiał mieć słuch kowala i poczucie rytmu pijanego niedźwiedzia. Były tam nuty, które absolutnie do siebie nie pasowały, tworząc zgrzytliwe dysonanse. Pauzy wypadały w najdziwniejszych momentach, rwąc melodię jak zacinająca się piła. To nie była kompozycja. To był zamach na harmonię.
I właśnie ta niedoskonałość nie dawała mu spokoju. Tak jak cofający się zegar, ta melodia była obrazą dla porządku. A jeśli dwie obrazy spotykały się w jednym miejscu, to nie mógł być przypadek. To musiał być wzór.
Gdzie, na litość boską, w Muzeum Techniki i Wynalazków Zapomnianych, mogła znajdować się pasująca do tego klucza pozytywka? Przeleciał w myślach katalog eksponatów. Silniki parowe, maszyny do pisania, jeden z pierwszych telefonów z korbką... nic. Pozytywka była zbyt frywolna, zbyt... artystyczna.
I wtedy go olśniło. Artystyczny chaos. Frywolność. Było w muzeum jedno takie miejsce. Gabinet dyrektorki.
Pani Krystyna zastała go w progu swojego pokoju, gdy właśnie próbowała zmusić do współpracy drukarkę, uderzając w nią otwartą dłonią.