- W empik go
Zagadka piaszczystych ławic: Dziennik tajnej operacji na Morzu Północnym - ebook
Zagadka piaszczystych ławic: Dziennik tajnej operacji na Morzu Północnym - ebook
Co może łączyć poszukiwaczy złota w zatopionym okręcie napoleońskiej fregaty, niemieckiego oficera marynarki wojennej i tajemniczego milionera? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć dwójka przyjaciół. Podczas sztormu na morzu omal nie dochodzi do katastrofy. Prowadzi do niej wydawałoby się drobny błąd nawigacyjny. Jachtsmen podejrzewa, że zdarzenie mogło nie być tylko nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Być może jego znaczenie jest znacznie głębsze i dotyczy strategii wojennej wielkich mocarstw Europy.
„Zagadka piaszczystych ławic" jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych klasyków literatury marynistycznej. Wydana w 1903 roku została okrzyknięta pierwszą powieścią szpiegowską na świecie. Przetłumaczono ją na kilkanaście języków, a jej treść stała się inspiracją kilku filmowych realizacji.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-8812-4 |
Rozmiar pliku: | 661 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie Roberta Erskine Childersa jest równie pasjonujące jak jego powieść, która właśnie dociera do rąk czytelnika. Urodzony w angielskoirlandzkiej protestanckiej rodzinie, wcześnie utracił rodziców i był wychowywany przez bliskich krewnych. Studiował w ekskluzywnym Trinity College w Cambridge, po czym podjął pracę urzędnika w Izbie Gmin. Pasją życiową Childersa był jednak jachting, a obszarem szczególniejszych zainteresowań Morze Północne oraz zachodnia część Bałtyku.
Niespokojna natura, a może także trudne do rozwikłania meandry lojalności obywatelskiej zawiodły go w 1899 roku na pola bitewne drugiej wojny z Burami. Uczestniczył także w I wojnie światowej gdzie uzyskał awans na stopień majora. W końcowej fazie wojny coraz wyraźniej wpływają na niego separatystyczne, a później także niepodległościowe oczekiwania Irlandczyków. Ich sprawę reprezentuje podczas obrad konferencji pokojowej w Paryżu, a następnie w szeregach Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Złożone kwestie formowania nowego rządu irlandzkiego doprowadziły go, we wciąż niejasnych okolicznościach, przed oblicze sądu wojennego, który skazał go na karę śmierci i wyrok ten niemal natychmiast wykonał. Autobiograficzny szkic Childersa z 17 listopada 1922 roku jest ostatnim świadectwem tego mężnego i jak się wydaje prawego człowieka, który znalazl się w „niewłaściwym miejscu o nieodpowiedniej porze”.
Gdy przed stu laty ukazało się pierwsze wydanie _Zagadki piaszczystych ławic_ natychmiast wzbudziło niezwykłe zainteresowanie.
Zadecydowały o tym dwa względy – po pierwsze w klimacie narastających napięć z Niemcami skłoniło do zwrócenia uwagi na narastające przygotowania Niemiec do rozpętania wojny, w tym także do podjęcia działań desantowych na wyspy brytyjskie, po drugie – w kategoriach literackich – zostało przyjęte jako narodziny nowoczesnego thrillera szpiegowskiego i okrzyknięte mianem pierwszej powieści z tego zakresu.
Także dzisiaj czytelnik uzna zapewne tę stronę powieści za ważną i nadzwyczaj interesującą. Ludzie morza, zwłaszcza żeglarze, zwrócą jednak nade wszystko uwagę na znakomite opisy zmagań z żywiołem, który od wieków pociągał, zdumiewał i rzucał wyzwanie, któremu należało okazać szacunek, a przeciwstawić jedynie odpowiednie kwalifikacje. Nie jest to opowieść o morzach południowych, ani wyprawach między majestatyczne góry lodowe Arktyki. Okazuje się jednak, iż opis żeglugi po wodach przybrzeżnych Fryzji (północ Holandii i Niemiec) może być równie fascynująca. Odnajdziemy tu niejeden znakomity i przekonujący przykład dobrej żeglarskiej roboty, która wciąga najbliższego (jedynego zresztą) towarzysza żeglugi, ale budzić musi także podziw czytelnika. Wody pływowe, żegluga po morzu zewnętrznym, a zarazem przemykanie kanałami zalewowymi tworzonymi po wewnętrznej, osłoniętej od morza piaszczystymi wydmami stronie, może, jak się okazuje, być zadziwiająco atrakcyjne.
Michael JR Jose trafnie stwierdził – Childers zna rzemiosło żeglarskie, ma również dar łączenia go z szerszym kontekstem intrygi szpiegowskiej. Obydwa wątki są interesujące – Czytelnik dokona wyboru, który z nich bardziej odpowiada jego potrzebom.PRZEDMOWA DO ORYGINALNEGO WYDANIA
Na początek – kilka słów o tym, jak powstała ta książka i kto jest jej autorem.
_W_ październiku zeszłego roku (1902) odwiedził mnie mój przyjaciel Carruthers i – odebrawszy ode mnie obietnicę tymczasowego zachowania tajemnicy – szczerze opowiedział całą historię opisaną na tych kartach. Do owej chwili wiedziałem tylko tyle, ile pozostali jego znajomi, czyli że niedawno wziął udział w podróży jachtem z niejakim panem Daviesem i że ta podróż odcisnęła głębokie piętno na jego charakterze i zwyczajach. Na koniec opowieści – która zresztą wywarła na mnie wielkie wrażenie z uwagi na zbieżność tematyki z moimi zainteresowaniami i dociekaniami, a także ze względu na fascynujący przebieg wypadków i wspaniały sposób opowiadania – mój gość dodał, że wszystkie istotne fakty odkryte w trakcie tego rejsu zostały niezwłocznie przedstawione odpowiednim władzom, te zaś, jak sądził, po pewnym okresie urzędowego niedowierzania, częściowo wynikającego z żałosnej nieskuteczności własnych tajnych służb, faktycznie posłużyły się nimi w celu zażegnania poważnego zagrożenia bezpieczeństwa narodowego. Piszę „jak sądził”, gdyż choć nie ulega kwestii, że obecnie zagrożenie to można uznać za odsunięte, to należy wątpić, czy ktokolwiek w ogóle kiwnął w tej sprawie palcem, ponieważ odkryta tajemnica dotyczyła spraw tego rodzaju, w których już najmniejsze podejrzenie z naszej strony mogło skutecznie powstrzymać działanie przeciwników.
W tym momencie całą sprawę odłożono na bok, gdyż ze względów osobistych, których czytelnik się niewątpliwie domyśli, mój gość i pan Davies nie życzyli sobie żadnego rozgłosu. Jednak rozwój wypadków skłonił ich do ponownego rozważenia tej decyzji. Wyglądało na to, że informacje będące w gestii rządu Niemiec, z tak wielkim wysiłkiem i ryzykiem zdobyte i niezwłocznie przekazane władzom, wywarły zaledwie przelotny wpływ na naszą politykę. Dwaj przyjaciele zostali zatem zmuszeni do przyjęcia poglądu, że sprawy bezpieczeństwa narodowego w istocie się zaniedbuje i postanowili swą historię opublikować; w tej właśnie kwestii Carruthers zwrócił się do mnie z prośbą o radę. Poważną trudność stanowił fakt, że w opisywane wypadki był zamieszany niegodnie jakiś – jednak – Anglik, i o ile nie zachowałoby się w postępowaniu niezwykłej ostrożności i taktu, to można było narazić na ból i niesławę niewinne osoby, w tym pewną młodą damę. W rzeczy samej, zaczęły już krążyć rozmaite plotki, zawierające ziarenko prawdy, lecz pogrzebane w masie fałszu.
Zważywszy obie strony zagadnienia, gorąco optowałem za publikacją. Uznałem, że problem osobisty można taktownie zneutralizować, natomiast poddanie wydarzeń pod ocenę zdrowego rozsądku czytelników może – z punktu widzenia interesu publicznego – przynieść jedynie korzyści. Zgodziliśmy się zatem co do wydania tej książki, z tym, że pan Davies był za przedstawieniem jedynie nagich faktów, odartych z ciepłego, ludzkiego kontekstu. Byłem jak najbardziej przeciwny takiemu podejściu, gdyż, po pierwsze – pogłębiłoby to tylko niepewność wywoływaną plotkami, zamiast ją rozwiewać, a po drugie – taka formuła narracji nie zmuszałaby do ostatecznych osądów, co przecież przeczyłoby celom publikacji. Osoby wiążą się tu nierozerwalnie ze zdarzeniami; rozdzielenie tych nici oznaczałoby uniki, skróty i ukrywanie prawdy, robiłoby wrażenie celowo spreparowanego fałszu. W istocie poszedłem jeszcze dalej, nalegając, żeby uczynić tę opowieść tak szczegółową i obfitujacą w realia, jak to tylko możliwe, aby w ten sposób szczerze i uczciwie zainteresować jak najszerszy krąg czytelników, pamiętając przy tym o zachowaniu pewnej ostrożności.
Krótko mówiąc, obydwaj panowie poprosili mnie o pomoc i natychmiast ją otrzymali. Ustaliliśmy, że zredaguję tekst książki; Carruthers miał przekazać mi swój dziennik oraz opowiedzieć dokładniej i ze swego punktu widzenia przebieg tych, jak je nazywali, poszukiwań; Davies miał się spotkać ze mną, przynosząc swoje mapy i szkice, i zrobić to samo. Historia miała być opisana jakby ustami tego pierwszego, z żartami i omyłkami, z jasnymi i ciemnymi stronami tamtych dni, tak jak przebiegały naprawdę. Przyjęliśmy tylko kilka ograniczeń. Rok, w którym to wszystko się działo, nie jest zgodny z rzeczywistością; wszystkie imiona i nazwiska osób są całkowicie fikcyjne; pozwoliłem sobie także na pewne drobne zmiany w celu ukrycia tożsamości angielskich uczestników wydarzeń.
Proszę pamiętać, że ci ludzie żyją teraz wśród nas, i jeśli czytelnik trafi na jakiś fragment napisany niezbyt pewną ręką i słowami nie dość wyraźnymi, to proszę raczej nie winić wydawcy, gdyż ten – bez względu na to, czy temat jest znany, czy nie – woli raczej zmilczeć, niż wypowiedzieć słowo mogące trącić impertynencją.
E.C.
marzec, 1903ROZDZIAŁ I
LIST
Czytałem kiedyś o ludziach, którzy zmuszeni obowiązkami do długich okresów zupełnej samotności – z wyjątkiem obecności kilku ciemnoskórych służących – ze szczególną starannością dbali o to, by zawsze się przebierać do wieczornego posiłku. Był to dla nich sposób na zachowanie szacunku do samych siebie i przeszkoda w stopniowym osuwaniu się w barbarzyństwo. Znalazłem się chyba w podobnej sytuacji, gdy o siódmej wieczorem, dwudziestego trzeciego września pewnego niezbyt odległego roku, szykowałem wieczorną toaletę w swym pokoju w Pall Mall. Pomyślałem nawet, że data i miejsce jak najbardziej uzasadniają to porównanie, czyniąc je zresztą dla mnie korzystnym; przecież typowy administrator gdzieś na placówce w Burmie, choć mógł być człowiekiem gruboskórnym, ulepionym z nie tak wyrobionej gliny, to jednak blisko obcował z naturą, a ja – cóż, młody człowiek o odpowiednim rodowodzie i stylu, znający właściwych ludzi, należący do właściwych klubów, mający zapewnioną- może i błyskotliwą – przyszłość w Foreign Office, mogłem liczyć na wyrozumiałość z powodu doświadczania uczucia wygodnego poświęcenia. Tak właśnie odczuwałem skazanie na całkowitą samotność w Londynie, we wrześniu, i to mimo starannego śledzenia kalendarza towarzyskiego. Piszę „poświęcenia”, ale ten przypadek był wyjątkowo drastyczny. Każdy wie, że miło jest się poświęcać w rozsądnych granicach, lecz prawdziwą tragedią był fakt, że przekroczyłem już ową granicę. Cieszyłem się słodyczą samotności w coraz większym stopniu już od połowy sierpnia, kiedy to znajomości były wciąż świeże i pełne sympatii. Wiedziałem dobrze, co ominęło mnie na przyjęciu w Morven Lodge. Lady Ashleigh sama dała temu wyraz w możliwie najuprzejmiejszy sposób, odpowiadając na mój list, w którym ze szczególną dbałością o zachowanie wyważonego stylu wyjaśniałem okoliczności zmuszające mnie do pozostania w biurze. „Wiemy, jak bardzo musi Pan być teraz zapracowany – pisała – i mamy nadzieję, że nie podejmie Pan zbyt obciążających wysiłków; _wszystkim_ nam będzie Pana niezmiernie brakować”. Przyjaciele jeden po drugim „znikali” na świeże powietrze i sportowe rozrywki, obiecując pisać i składając wyrazy szczerego współczucia. Za każdym razem, gdy kolejny uciekinier opuszczał tonący okręt, nabierałem coraz głębszego uczucia ponurej satysfakcji na myśl o swoim położeniu, a pierwszy tydzień czy dwa po tym, jak cały mój świat ostatecznie się rozpierzchł na cztery wiatry, smakowałem je z wprost niekłamaną radością.
Zacząłem się przelotnie interesować pozostałymi pięcioma milionami londyńczyków i napisałem w duchu taniej satyry kilka przebiegłych listów, sugerujących pośrednio patos mojego obecnego położenia, ale i wskazujących, że mój umysł był nadal dostatecznie bystry, by dostrzegać rozrywkę intelektualną wśród scen, ludzi i zwyczajów Londynu pogrążonego w martwym sezonie. Pod wpływem rozmaitych osób robiłem nawet rzeczy całkiem sensowne, gdyż – mimo że najbardziej gustowałem w zupełnej samotności – odkryłem także podobnych mi nieszczęśników, którzy jednak w odróżnieniu ode mnie, spoglądali na sytuację całkiem prozaicznie. Mianowicie odbywali wycieczki rzeką i organizowali podobne zajęcia po godzinach pracy; tyle że ja nie lubiłem rzeki z powodu towarzyszącej jej hałaśliwej wulgarności, a owa niechęć nigdy nie była równie silna co tego roku. Wypadłem więc z brygady piknikowej i nie przyjąłem propozycji H., żeby wspólnie zamieszkać w chacie nad rzeką i dojeżdżać co rano do miasta. Jeden czy dwa weekendy spędziłem w hrabstwie Kent z rodziną Catesbych, ale nie zmartwiłem się zbytnio, gdy wynajęli swój dom i wyjechali za granicę. Nie opuścił mnie też zmysł czynienia smakowitych, satyrycznych spostrzeżeń. Przelotne pragnienie fascynujących przygód, opisywanych w _New Arabian Nights,_ które chyba nie jest obce wielu innym, przez kilka wieczorów prowadziło mnie do Soho i dalej na wschód; stłumiłem je wreszcie pewnego sobotniego popołudnia po godzinnym pobycie w dusznej atmosferze kiepskiego music-hallu na Ratcliffe Highway, gdzie siedziałem obok niewiasty słusznej budowy, bardzo cierpiącej z powodu gorąca i często korzystającej z odświeżającego działania zawartości flaszki z letnim piwem.
Zanim skończył się pierwszy tydzień września, porzuciłem już wszelkie środki łagodzące i pogrążyłem się w ponurej, ale pełnej godności rutynie: biuro, klub, pokój. A potem nadeszła najokrutniejsza próba, gdyż stanęła mi przed oczami przerażająca prawda, że ów świat, który uważałem za tak niezbędny, mógł doskonale obyć się beze mnie. Oczywiście, to bardzo miło, że lady Ashleigh zechciała zapewnić mnie, jak ogromnie im mnie brakowało, jednak list od F., która tam była i – w spóźnionej odpowiedzi na jeden z mych najbłyskotliwszych bilecików – napisała: „Spieszę się, właśnie zaczynamy polowanie”, uświadomił mi, że impreza wcale nie ucierpiała wskutek mojej nieobecności i że poświęcono mi bardzo niewiele westchnień, nawet w tych okolicach, które lady Ashleigh tak niedyskretnie wskazała, pisząc „ _wszyscy”_ w sformułowaniu „ _wszystkim_ nam będzie pana niezmiernie brakować”. Bolesny, choć może mniej głęboki cios nadszedł ze strony mej kuzynki Nesty, która z kolei napisała tak: „To straszne, że musisz się smażyć teraz w Londynie, ale w końcu z pewnością to dla ciebie frajda (cholerna mała złośnica!), masz przecież taką ważną i ciekawą pracę”. To właśnie była nemezis niewinnej iluzji, którą przywykłem krzewić w umysłach krewnych i znajomych, a zwłaszcza w ufnych i podziwiających mnie młodych niewiastach, które zabierałem na kolacje przez ostatnie dwa sezony. Sam zaczynałem powoli wierzyć w tę fikcję. Naga prawda była taka, że moja praca nie była ani ważna, ani ciekawa; polegała głównie na paleniu papierosów i mówieniu innym, że pan taki-a-taki wyjechał i będzie około pierwszego października, na wychodzeniu na lunch między dwunastą a drugą, a w wolnych chwilach – na formułowaniu _précis_ z – powiedzmy – mniej poufnych raportów konsularnych i na wtłaczaniu ich rezultatów w żelazne harmonogramy. Powodem mojego zatrzymania nie były jakieś chmury, gromadzące się na horyzoncie spraw międzynarodowych – choć mogę tu nadmienić, że w istocie taka chmura gdzieś widniała – ale kaprys pewnej potężnej i niedostępnej osobistości, który spłynął w dół, niwecząc starannie przygotowane plany wakacyjne młodszych pracowników. W moim przypadku zdruzgotał porozumienie, które zawarłem z K., zdecydowanie lubiącym warować w Whitehall.
Jednego tylko brakowało do przepełnienia czary mej goryczy, i to właśnie ciążyło mi najbardziej, gdy owego wieczora przebierałem się do kolacji. Jeszcze dwa dni niewoli w tym zgniłym i martwym mieście – i będę swobodny. Tak, ale – o, ironio! – nie miałem dokąd się udać! Impreza w Morven Lodge już się kończyła. Okropna plotka o pewnych zaręczynach, które jakoby były jej owocem, dręczyła mnie nową pewnością, że wcale mnie tam nie brakowało, i przepoiła tym strasznym gatunkiem cynizmu, wywoływanym klęską przez zaniedbanie. Powróciły kuszące wizje zaproszeń odrzuconych w lipcu, gdy rozkoszowałem się wyrazami wielkiego zapotrzebowania na moją osobę. Co najmniej jedno z nich mogłem ożywić, ale ani w tym, ani w innych przypadkach nie ponowiono nalegań, a są przecież momenty, w których różnica między proponowaniem swojej osoby a kapitulacją ogłaszaną przez zdobycz wydaje się zbyt miażdżąca, by to w ogóle rozważać. Moja rodzina, ze względu na upodobania ojca, była w Aix; mogłem do nich dołączyć, ale to oznaczałoby _pis aller_ i wzdrygałem się na myśl o podobnej banalności. Poza tym, wkrótce mieli się przenieść do naszego domu w Yorkshire, a we własnym kraju nie byłem uważany za proroka. W sumie, można rzec, że byłem na samym dnie rozpaczy.
Zwykłe odgłosy szamotaniny na schodach przygotowały mnie na wejście Withersa (od pewnego czasu przestawał mnie już bawić jego brak manier typowy dla służących w kamienicy, gdzie wynajmowałem pokój). Withers z przesadną powagą wręczył mi list ofrankowany niemieckim znaczkiem pocztowym i noszący dopisek „Pilne”. Właśnie skończyłem się ubierać i wyjmowałem pieniądze i rękawi czki. Gdy usiadłem, żeby otworzyć list, poczułem, jak na sekundę ciekawość przebija skorupę mojego przygnębienia. Na rogu rewersu koperty ktoś nagryzmolił dodatkową uwagę: „Przepraszam, ale jeszcze coś – para gwintowanych ściągaczy od Careya i Neilsona, rozmiar 1 3/8, _galwanizowane”._ A oto list:
Jacht Dulcibella
Flensburg, Schleswig-Holstein, 21 września
Drogi Panie Carruthers,
Spodziewam się, że wiadomość ode mnie zaskoczy Pana, gdyż już od wieków się nie widzieliśmy. Jest więcej niż prawdopodobne, że moja propozycja nie będzie Panu odpowiadać, ponieważ składam ją, nie znając pańskich planów, a jeśli jest Pan w mieście, to zapewne właśnie wraca Pan do kieratu i nie może się wyrwać. Piszę więc tylko na wypadek, gdyby jednak miał Pan ochotę przybyć tu do mnie i przyłączyć się do uprawiania jachtingu, a mam nadzieję, że i do polowań na kaczki. Wiem, że lubi Pan polowania, a pamiętam też, że miał Pan do czynienia z jachtami, choć szczegóły wypadły mi z głowy. Ta część Bałtyku – fiordy Schleswigu – to wspaniały akwen żeglarski i cudowna sceneria. Wkrótce powinno tu być mnóstwo kaczek, jeśli się ochłodzi. Przypłynąłem tu via Holandia i Wyspy Fryzyjskie. Wyruszyłem w początkach sierpnia. Moi kompani musieli już wracać i pilnie potrzebuję tu kogoś, gdyż nie chcę jeszcze odstawiać jachtu na zimę. Nie muszę chyba pisać, że bardzo ucieszyłbym się z pańskiego towarzystwa. Jeśli Pan może, proszę o telegraficzną odpowiedź na tutejszą pocztę. Myślę, że najlepsze połączenie będzie Pan miał przez Vlissingen i Hamburg. Muszę tu wykonać kilka napraw, ale na Pana przyjazd wszystko będzie na pewno gotowe. Proszę zabrać strzelbę i sporo ładunków nr 4; jeśli można, prosiłbym zajrzeć do Lancastera i odebrać moje. Z góry dziękuję za przywiezienie wszystkiego tutaj. Proszę też przywieźć sztormanki. Najlepiej te po 11 szylingów, kurtka i spodnie – nie te „do jachtingu”. Jeśli Pan maluje, proszę też zabrać sztalugi i resztę. Wiem, że mówi Pan po niemiecku jak rodowity Niemiec, a to bardzo się tu przyda. Proszę wybaczyć ten grad wskazówek, ale czuję, że mi się poszczęści i Pan przyjedzie. W każdym razie mam nadzieję, że i Pan, i F.O. mają się kwitnąco. Do zobaczenia.
Szczerze oddany,
Artur H. Davies
Czy nie sprawiłoby Panu kłopotu zabranie ze sobą kompasu pryzmatycznego i jednego funta mieszanki „Raven”?
Ten list oznaczał dla mnie początek nowej epoki, ale wówczas nie podejrzewałem tego i wepchnąłem pomiętą kartkę do kieszeni, wyruszając na moją _voie douloureuse_ prowadzącą, jak co wieczór, do klubu. Na Pall Mall nie musiałem wymieniać uprzejmych pozdrowień z żadnymi wyelegantowanymi znajomymi. Jedynymi ludźmi na ulicy byli spóźnieni włóczędzy, za którymi zgrzane i zakurzone dzieci popychały małe wózki na kółkach; jacyś turyści z prowincji, usiłujący skorzystać z ostatnich promyków dnia, by na podstawie kartek przewodnika rozróżnić, która z tych szacownych budowli jest która; był jeszcze policjant i wózek murarza. Musiałem iść do obcego klubu zarówno dlatego, że mój własny akurat zamknięto do sprzątania, a także w wyniku zbiegu okoliczności wyraźnie zaplanowanego przez opatrzność, by utrudnić mi życie. Klub, „z którego można korzystać”, zawsze irytuje mnie brakiem przyjazności i wygody. Tych kilku obecnych robi wrażenie dziwnych i niestosownie ubranych; człowiek po prostu zastanawia się, kto ich tam wpuścił. Nie prenumerują akurat tego tygodnika, który lubisz; kolacja to przekleństwo, a wentylacja to farsa. Wszystkie te demony opadły mnie tamtego wieczora. A jednak ze zdziwieniem spostrzegłem, że gdzieś we mnie nastąpiło rozbudzenie ducha, lecz na razie nie widziałem żadnej możliwej przyczyny. To nie mógł być list od Daviesa. Jachting na Bałtyku w końcu września! Już sam pomysł przyprawiał o dreszcze. Cowes, z mnóstwem hoteli i sympatycznych przyjęć, to zupełnie co innego.
Sierpniowy rejs parowym jachtem po wodach Francji albo Szkocji to też co innego; ale co to miał być za jacht? Jeśli dotarł tak daleko, to musiał być całkiem spory, lecz – jak pamiętałem – Davies nie dysponował takimi pieniędzmi, żeby wydawać je na luksusy. Ta myśl sprawiła, że zwróciłem teraz uwagę na samego Daviesa. Poznałem go w Oksfordzie – nie należał całkiem do tej samej sfery, ale w moim college’u panowała dość towarzyska atmosfera i często się widywaliśmy. Lubiłem go za jego fizyczną energię połączoną z pewną prostotą i skromnością, choć właściwie nic o nim nie można było powiedzieć; lubiłem go w istocie, ponieważ w tym chłonnym okresie życia sympatią darzy się wielu ludzi, z którymi później nie utrzymuje się kontaktów. Skończyliśmy studia w tym samym roku – to już trzy lata. Ja wybrałem się do Francji i Niemiec na dwa lata, by nauczyć się języków; jemu nie udało się dostać do Indyjskiej Służby Cywilnej i zaczął pracę w kancelarii prawnej. Od tamtej pory widywałem go rzadko, choć pamiętam, przyznałem kiedyś, iż lojalnie podtrzymywał więzy między nami, choć niezbyt bliskie. Ja bardzo błyskotliwie znalazłem miejsce w swoim zawodzie i przy tych kilku okazjach, gdy spotkaliśmy się od czasu mojego triumfalnego debiutu, stwierdziłem, że właściwie nie mamy ze sobą nic wspólnego. Nie znał nikogo z moich przyjaciół, ubierał się niewyszukanie, a w ogóle był dość nudny. Zawsze myślałem o nim w kontekście jakichś łodzi i morza, ale nigdy jachtów, przynajmniej nie w takim sensie, w jakim rozumiałem jachting. W czasach college’u niemal namówił mnie na wspólne spędzenie okropnego tygodnia w jakiejś otwartej łodzi, którą skądś wytrzasnął i na której zamierzał żeglować po smętnych, błotnistych płyciznach gdzieś na wschodnim wybrzeżu. I to już wszystko. Dalej celebrowałem pogrzebowy obrzęd kolacji. Jednak przy entrée przypomniałem sobie, że niedawno słyszałem coś o Daviesie z drugich czy trzecich ust, coś jeszcze innego – ale nie mogłem sobie przypomnieć, co. Gdy dotarłem do _savoury_ uznałem, że o ile w ogóle poświęciłem temu uwagę, to cała sprawa stała się niejako kulminacją ironii, gdyż w pewnym sensie stanowiła rzeczywiście coś rozbudzającego apetyt. Oto po klapie miłych planów i po fiasku moich poświęceń oferowano mi w charakterze ukojenia miesiąc marznięcia na Bałtyku w towarzystwie ekscentrycznego nudziarza, o którym nic nie potrafiłem powiedzieć! A jednak, gryząc cygaro w przerażającej pustce palarni, stwierdziłem, że myśl o tym uporczywie powraca. Czy w tym było coś ciekawego? Z pewnością nie miałem innych możliwości pod ręką. Ale zakopać się na Bałtyku w taką porę? W tej idei musiało być coś dogłębnie tragicznego.
Znowu wyciągnąłem list i przebiegłem oczami jego impulsywne _staccato,_ celowo ignorując powiew świeżego wiatru, nastroju radości i koleżeństwa, który spłynął z tej wymiętej kartki do mrocznej sali klubowej. Ponowna lektura przyniosła mi mnóstwo przestróg; „cudowna sceneria”, ale co ze sztormami w okresie przesilenia i z październikowymi mgłami? Każdy przytomny jachtsmen wypłacał teraz załogom odprawy. „Powinny być kaczki” – bardzo, bardzo niejasne. „Jeśli się dostatecznie ochłodzi”... Chłód i jachting wydawały się wyjątkowo monstrualnym połączeniem. Kompani opuścili go – ciekawe, dlaczego? Ubranie ma być „nie do jachtingu”; właśnie, dlaczego nie? Nic nie pisze o wielkości, komforcie jachtu, o liczbie załogi; mnóstwo niewiadomych. A czemu miałby służyć ów „pryzmatyczny kompas”? Przekartkowałem kilka ilustrowanych pism, rozegrałem partyjkę „pięćdziesiątki” z jakimś starym wojakiem, miłym, ale zbyt natrętnym, żeby warto było podejmować próbę odmowy. W końcu wróciłem do domu i położyłem się do łóżka, nieświadom, że dobra opatrzność już wyciągnęła do mnie pomocną dłoń; obawiam się też, że nie darzyłem wówczas sympatią tych topornych prób okazania dobroci.ROZDZIAŁ III
DAVIES
Drzemałem, budząc się co chwila, z dręczącym uczuciem obolałych łokci i karku. Nieszczelne koce zapewniały dodatkowo niepożądaną wentylację. Było już całkiem jasno, gdy osiągnąłem stan dostatecznego otępienia, by zapaść w sen. Z tego letargu ostatecznie wyrwał mnie strumień wody chlustający z góry przez świetlik. Zerwałem się, uderzając mocno głową w pokład i mrugałem ciężkimi jak ołów powiekami, żeby zobaczyć, co się tam działo. Usłyszałem głos:
– Przepraszam! Szoruję pokład. Proszę wyjść i wykąpać się. Dobrze się pan wyspał?
– Nieźle – mruknąłem, wkładając stopę w kałużę wody, zebranej na rozłożonej sztormance.
Potem wygramoliłem się po schodkach i dałem nura za burtę, spłukując w najcudowniejszym z fiordów pięknego Bałtyku wszystkie złe sny, kurz, sztywność ciała i naprężenie nerwów. Pływałem krótko i energicznie. Po chwili byłem już z powrotem, szukając sposobu na wydostanie się na górę po czarnej, gładkiej burcie, która nie była wysoka, ale śliska i niesympatyczna. Davies, w luźnej, płóciennej koszuli z zakasanymi rękawami i w podwiniętych do kolan flanelowych spodniach, podał mi koniec liny, mówiąc coś ogólnikowo o tym, jak łatwo można poradzić sobie ze wszystkim, jeśli się tylko wie, jak to robić. Powiedział też, by uważać na lakier i że kiedyś miał tu drabinkę, ale wyrzucił ją za burtę, bo okropnie mu przeszkadzała.
W końcu zjawiłem się na pokładzie, wprawiając go w przerażenie czarną farbą na łokciach i kolanach. Mimo to, odkładając ręcznik, zdawałem sobie sprawę, że w tej krystalicznej głębi zostawiłem jeszcze jedną skorupę malkontenctwa i próżności.
Przebrawszy się we flanelowe spodnie i blezer rozejrzałem się po pokładzie, przesuwając niekompetentne i pełne wątpliwości spojrzenie po wszystkim, co dotąd skrywały przede mną ciemności nocy. Jacht wydawał się bardzo mały (ściśle mówiąc, miał siedem ton), był długi na nieco ponad trzydzieści stóp, a szeroki na dziewięć. Ta wielkość nadawała się w sam raz na weekendy na Solent, jeśli by ktoś w tym gustował, ale przybycie tą łodzią z Dover na Bałtyk sugerowało ogrom fizycznych zmagań, którego nawet nie mogłem sobie wyobrazić. Skierowałem uwagę w stronę estetyki. Moim zdaniem, piękno i elegancja powinny być nieodłączną cechą jachtów, lecz nawet z silnym postanowieniem przyjęcia pozytywnego spojrzenia trudno mi było dostrzec potwierdzenie tej tezy. Kadłub był chyba zbyt niski, a główny maszt zbyt wysoki; dach kabiny wyglądał nieporządnie; świetliki zasmucały wzrok zwykłym żelazem i plebejskimi szybkami. Odrobina mosiądzu, widoczna na trzonie rumpla i może gdzieś jeszcze, ginęła pod warstwą zielonej śniedzi. Pokład nie miał nic z owej szlachetnej, kremowej czystości, której oczekuje się w Cowes, ale był szary i szorstki, ze smolistymi zaciekami koło połączeń desek i rdzawymi plamami na dziobie. Liny i takielunek sprawiały przykre wrażenie, tak odmienne od radującej artystyczne oko delikatnego brązu manili, oglądanego na tle błękitu czerwcowego nieba nad Southsea. Ogólnego wrażenia wcale nie poprawiały widoczne oznaki niedawnych przeróbek. W powietrzu unosił się zapach farby, lakieru i stolarki; w górze powiewał nowy, jaskrawy proporczyk; jedna czy dwie liny były nowe, zwłaszcza przy malutkim bezanmaszcie, który także wyglądał na nowy. Ale to wszystko zaledwie podkreślało ogólną prostotę, przypominając porządną kobietę prostego stanu, która usiłuje przywdziać strój kogoś z wyższej sfery tylko po to, żeby zapewne wkrótce go poniechać.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.