Zagubiony autobus - ebook
Zagubiony autobus - ebook
Przemierzając Kalifornię autobusem, Steinbeck poznaje setki pasażerów, z których każdy ma do opowiedzenia inną historię. A podróżują wszyscy: skąpi i hojni, mądrzy i głupi, piękni, brzydcy, towarzyscy, samotni… Łączy ich jedno: potrzeba bycia wysłuchanym. Steinbeck zbiera więc te opowieści, by stworzyć z nich kronikę ludzkich namiętności. W Zagubionym autobusie uwiecznia przedstawicieli amerykańskiego społeczeństwa swojej epoki, nieustannie goniących za lepszą przyszłością.
John Steinbeck (1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla w 1962 r. za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści to Grona gniewu, Myszy i ludzie i Na wschód od Edenu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-498-6 |
Rozmiar pliku: | 672 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na wielkiej autostradzie przecinającej Kalifornię z północy na południe, w odległości czterdziestu dwóch mil od San Ysidro znajduje się skrzyżowanie dróg zwane od przeszło osiemdziesięciu lat Rebel Corners. W tym miejscu odchodzi boczna kręta droga, długa na czterdzieści dwie mile, która łączy się z inną autostradą, prowadzącą również z północy na południe: z San Francisco do Los Angeles i – oczywiście – do Hollywood. Kto chce dostać się z głębi lądu na wybrzeże w tej części stanu, musi jechać tą właśnie boczną drogą, która zaczyna się przy Rebel Corners, wije się przez wzgórza, pustkowia, pola uprawne i góry – aż dochodzi w samym środku miasta San Juan de la Cruz do autostrady wiodącej na wybrzeże.
Nazwa Rebel Corners – Rozdroże Buntowników – pochodzi z 1862 roku. Mówią, że stała tam kiedyś kuźnia należąca do rodziny niejakich Blankenów. Zarówno oni sami, jak i mężowie ich córek, byli to ubodzy, ciemni, dumni i gwałtowni przybysze z Kentucky. Nie posiadali niczego – ani mebli, ani żadnej własności – oprócz przesądów i ciasnych politycznych idei, które przywieźli ze sobą ze Wschodu. Sami nie mieli niewolników, ale gotowi byli utracić wolność w walce o swobodny handel niewolnikami. Gdy wybuchła wojna domowa, Blankenowie zastanawiali się, czy nie wrócić poprzez niezmierzone obszary Zachodu do Kentucky, aby wziąć udział w walce w szeregach Konfederacji. Ale byłaby to zbyt długa i daleka droga, którą już raz przebyli. Więc zamiast tego swoje sto sześćdziesiąt akrów i kuźnię znajdującą się w samym środku Kalifornii, która w większości była za Północą, oddzielili od Unii i przyłączyli do Konfederacji. Podobno kopali rowy ochronne wokół swej ziemi i przysposabiali w kuźni strzelby, aby bronić swej reduty buntu przed znienawidzonymi Jankesami. Ale owi Jankesi – przeważnie Meksykanie, Niemcy, Irlandczycy i Chińczycy – bynajmniej nie zamierzali atakować Blankenów; raczej byli z nich dumni. Toteż nigdy nie powodziło im się tak dobrze, jak wówczas: wróg dostarczał im drób i jaja, i kiełbasy wieprzowe w czasie świniobicia – bo powszechnie uważano, że należy szanować i nagradzać odwagę, niezależnie od powodów, z których ta odwaga wynikała.
Po wojnie Blankenowie stali się leniwi, kłótliwi, pełni nienawiści i żalu – jak każdy pokonany naród. Wojna się skończyła i ludzie przestali być z nich dumni, przestali przyprowadzać konie do podkucia i przynosić pługi do naprawy. W końcu tego, czego nie mogły dokonać zbrojną przemocą wojska Unii, dokonał Pierwszy Narodowy Bank w San Ysidro, odmawiając im kredytu.
Teraz, po przeszło osiemdziesięciu latach, wiadomo o nich tyle tylko, że byli zarozumiali i opryskliwi. Z biegiem lat ziemia, która do nich należała, przechodziła z rąk do rąk, aż w końcu stała się częścią imperium jakiegoś prasowego potentata. Kuźnia spaliła się, odbudowano ją, ale znowu był pożar – a to, co z niej zostało, przerobiono na garaż, przed którym stanęły pompy benzynowe, potem dobudowano jeszcze sklep, restaurację i stację obsługi. Gdy Juan Chicoy i jego żona kupili to wszystko razem i dostali koncesję na prowadzenie linii autobusowej między Rebel Corners a San Juan de la Cruz, miejsce to stało się jeszcze w dodatku stacją autobusową. Buntowniczy Blankenowie przez swą dumę i małostkową opryskliwość, które często wypływają z ciemnoty i rozleniwienia, znikli zupełnie z powierzchni ziemi i nikt już nawet nie pamięta, jak wyglądali. Ale Rebel Corners jest szeroko znane, a Juan Chicoy i jego żona – ogólnie lubiani. Z tyłu, za pompami z benzyną, założyli mały bar z bufetem i wysokimi okrągłymi stołkami przymocowanymi do podłogi. Były tam też trzy stoliki dla tych, którzy chcieliby jadać wygodniej. Ale rzadko ktoś przy nich siadał, bo utarło się, że gdy pani Chicoy podawała do stołu, należało jej dawać napiwek, co nie było konieczne przy bufecie. Za kontuarem stały wysokie półki, a na nich słodkie rogaliki, pączki, zupy w puszkach, pomarańcze i banany, pudełka płatków owsianych, ryżowych i orzechowych oraz inne storturowane nasiona. Również za bufetem był ruszt i zmywak do naczyń, i wielkie metalowe syfony z piwem i wodą sodową, i pojemniki z lodami. Na samym bufecie – między pudłem z papierowymi serwetkami i szafą grającą – pieprz, sól i keczup, i ciastka pod przezroczystym plastikowym nakryciem. Ściany obwieszono, gdzie się dało, kalendarzami i plakatami, a na nich – rozpromienione nieprawdopodobne dziewczyny ze sterczącymi, jakby nadmuchanymi piersiami, a za to niemal bez bioder; blondynki, brunetki i rude – ale zawsze z tym niebywale wypiętym biustem. Gdyby jakiś przybysz z innej planety nagle się tu znalazł, mógłby sądzić, że to właśnie piersi służą do rozmnażania gatunku ludzkiego – tyle uwagi i starania poświęcili im artyści, którzy te plakaty wykonywali, i z takim zainteresowaniem patrzyli goście na ten właśnie szczegół.
Alice Chicoy, to znaczy pani Chicoy, żona Juana, która pracowała między tymi błyszczącymi urodą dziewczętami, sama miała obwisłe piersi i szerokie biodra i stąpała niezgrabnie, opierając cały ciężar ciała na piętach. Ale nie była zazdrosna o te dziewczyny z okładek kalendarzy i afiszy reklamujących coca-colę. Nigdy nie widziała takich dziewczyn i nie wierzyła, żeby ktokolwiek je widział. Smażyła jajka i kiełbaski, grzała zupę z puszek, nalewała beczkowe piwo do kufli, nakładała lody – a gdy zbliżał się wieczór, piekły ją dotkliwie stopy i stawała się zła i podrażniona. Upływał dzień i mały płaski kosmyk włosów, wilgotny i skręcony jak sznurek, coraz częściej opadał jej na twarz. Początkowo odgarniała go ręką, a potem już tylko dmuchała, aby jej oczu nie zasłaniał.
Obok restauracji stał przebudowany ze starej kuźni garaż, którego sklepiony sufit czarny był jeszcze od dymu z paleniska, i tu rządził Juan Chicoy, jeśli nie prowadził właśnie autobusu na trasie między Rebel Corners i San Juan de la Cruz. Przystojny i postawny był Juan Chicoy, trochę Meksykanin, a trochę Irlandczyk, dojrzały, pięćdziesięcioletni może mężczyzna o czystych czarnych oczach, gęstych włosach i smagłej, urodziwej twarzy. Pani Chicoy była w nim wciąż zwierzęco zakochana i bała się o niego, bo był mężczyzną, a tych na świecie nie ma wielu, dobrze o tym wiedziała. Nie, nie ma ich wielu na świecie, o czym każda się prędzej czy później przekona.
W garażu Juan Chicoy wulkanizował dętki i opony, odpowietrzał przewody hamulcowe, czyścił gaźniki z twardego jak diament pyłu, zakładał nowe przepony do pomp benzynowych i robił to wszystko, o czym nawet posiadający zmysł do mechaniki właściciele samochodów nie mają zielonego pojęcia.
Roboty te wykonywał rano i wieczorem, a resztę dnia od dziesiątej trzydzieści do czwartej spędzał za kierownicą autobusu. Woził nim do San Juan de la Cruz pasażerów pozostawionych przy Rebel Corners przez wielkie autobusy linii Greyhound – i przywoził z San Juan de la Cruz do Rebel Corners ludzi, których zabierały potem autobusy Greyhounda – na północ o czwartej pięćdziesiąt sześć, a na południe o piątej siedemnaście.
Kiedy Juan Chicoy prowadził autobus, prace w garażu wykonywali wciąż zmieniający się, nad wiek wyrośnięci chłopcy lub niezupełnie jeszcze dojrzali młodzieńcy – coś w rodzaju praktykantów. Żaden z nich nie zagrzał długo miejsca. Niebaczni klienci powierzający im czyszczenie zatkanych gaźników byli nieświadomi, do czego owi praktykanci są zdolni i co wyczyniają z tymi gaźnikami. Juan Chicoy był świetnym mechanikiem, ale jego pomocnikami bywali zwykle zadzierzyści młodzieńcy, którzy spędzali cały swój wolny czas w restauracyjce, kłócąc się leniwie z Alice i wrzucając kawałki metalu zamiast monet do szafy grającej. Zawsze czekali na jakąś nadarzającą się okazję – pewnego dnia znikali, kierując się na południe do Los Angeles i – jakżeby inaczej – do Hollywood, gdzie w końcu zjadą się wszystkie niedorostki z całego świata.
Z tyłu za garażem stały dwa małe okratowane budyneczki, jeden z napisem „Panowie”, a drugi – „Panie”. Do każdego z nich wiodła osobna ścieżka, jedna okalająca garaż z prawej, druga z lewej strony.
Wielkie dęby rosnące wokół garażu i restauracji stanowiły wyraźny, widoczny wśród uprawnych pól z odległości wielu mil znak, że tu właśnie znajduje się Rebel Corners. Wyniosłe i pełne gracji, o czarnych pniach i konarach, jasnozielone latem, czarne i zamyślone zimą – były te drzewa jakby sygnałem stojącym wśród długiej, płaskiej doliny. Nikt nie wie, czy zasadzili je Blankenowie czy po prostu przy tych drzewach się pobudowali. To ostatnie przypuszczenie wydaje się bardziej prawdopodobne; po pierwsze dlatego, że Blankenowie nigdy by nie zasiali niczego, czego by nie mogli zjeść, a po drugie – drzewa te mają więcej niż osiemdziesiąt pięć lat. Kto wie, może mają ze dwieście; ale z drugiej strony możliwe, że korzeniami dosięgły jakiegoś podziemnego strumienia i dlatego wyrosły szybko i bujnie wśród tej półpustynnej okolicy.
Latem te wielkie drzewa osłaniały stację benzynową i często podróżni zatrzymywali samochody, aby posilić się w ich cieniu i schłodzić przegrzane silniki. Sama stacja sprawiała bardzo miłe wrażenie. Jaskrawo pomalowana na zielono i czerwono, wokół restauracji rosło geranium – czerwone kwiaty i zielone liście gęste jak żywopłot. Biały żwir wokół pomp z benzyną codziennie grabiony i spryskiwany wodą. W restauracji i w garażu systematyczność i porządek. W restauracji zupy w puszkach, pudełka z płatkami owsianymi, nawet grejpfruty ustawiono na półkach w małe piramidy po cztery na spodzie, potem trzy, potem dwa i w końcu jeden balansujący na szczycie. Tak samo ustawione były kanistry z olejem w garażu. Całe Rebel Corners było utrzymane bardzo czysto i schludnie. Okna restauracji zaopatrzono w siatki przeciw muchom, a wahadłowe drzwi za zasłoną zatrzaskiwały się natychmiast za każdym, kto wchodził do restauracji lub z niej wychodził. Bo Alice Chicoy nienawidziła much. W świecie, w którym niełatwo było jej żyć i który niełatwo było jej pojąć, muchy stanowiły ten ostateczny i najbardziej dokuczliwy ciężar, jaki musiała znosić. Nienawidziła much okrutną nienawiścią i gwałtowna śmierć każdej z nich od uderzenia packą lub powolne konanie na kleistej powierzchni lepu napawało ją zadowoleniem.
Tak jak przez garaż Juana przewijali się kolejno najrozmaitsi praktykanci pomagający mu w pracy – tak i Alice przyjmowała kolejno dziewczęta, które miały jej pomagać. Dziewczęta te, niezdarne, romantyczne i brzydkie – ładne zwykle już po kilku dniach znikały z jakimś klientem – nie przeciążały się pracą. Mokrymi szmatami rozmazywały dookoła brud, marzyły nad magazynami filmowymi, wzdychały, słuchając szafy grającej – a Norma, ostatnia z nich, niedawno przyjęta do służby, miała zaczerwienione oczy i pisywała długie płomienne listy do Clarka Gable’a. Alice Chicoy każdą z nich posądzała o wpuszczanie much do środka; Norma nieraz dobrze za to oberwała.
Porządek zajęć w Rebel Corners był każdego ranka taki sam. Z pierwszym brzaskiem dnia, a zimą nawet wcześniej, zapalało się światło w restauracji i Alice napełniała parą wielki ekspres (niby srebrny posąg bożka, który w jakimś przyszłym archeologicznym okresie będzie może wystawiony w muzeum jako przedmiot czci i wiary poprzednich pokoleń, które z niewiadomych przyczyn znikły całkowicie z powierzchni ziemi). W restauracji było już ciepło i przyjemnie, gdy pierwsi znużeni kierowcy ciężarówek zatrzymywali swe wozy, żeby wstąpić na śniadanie. Potem zjawiali się agenci handlowi zdążający do miast Południa w nocy, żeby mieć przed sobą cały dzień na załatwianie interesów. Agenci zawsze uważają, gdzie zatrzymują się ciężarówki, bo wiadomo, że kierowcy ciężarówek są wielkimi znawcami przydrożnych lokali i doskonale wiedzą, gdzie można dostać dobrą kawę i coś do jedzenia. A gdy słońce było już wysoko na niebie, pierwsi turyści jadący własnymi samochodami wstępowali na śniadanie i żeby wypytać się o dalszą drogę.
Normy nie obchodzili turyści przybywający z północy, ale interesowała się specjalnie tymi, którzy jechali z południa albo skrótem z San Juan de la Cruz, bo mogło się zdarzyć, że ktoś z nich był w Hollywood. W ciągu ostatnich czterech miesięcy Norma poznała osobiście piętnaście osób przybywających z Hollywood, w tym pięć związanych z filmem i dwie, co widziały żywego Clarka Gable’a na własne oczy. Natchniona spotkaniem tych dwóch osób, napisała dwunastostronicowy list do aktora, zaczynający się od słów: „Szanowny Panie”, a kończący – „Kochająca Cię Przyjaciółka”. Często drżała na myśl, że pan Gable mógłby wykryć, kto ten list napisał.
Norma była wierną dziewczyną. Niech tam inne, ptasie móżdżki, latają za tą taniochą – różnymi Sinatrami, Van Johnsonami czy Sonny Tuftsami! Nawet w czasie wojny, gdy nie było zupełnie filmów z Clarkiem Gable’em, Norma pozostała mu wierna i podsycała swoje marzenia kolorową fotografią przedstawiającą pana Gable’a w kombinezonie lotniczym z dwoma pasami półcalowych naboi przewieszonymi przez ramiona.
Odnosiła się z pogardą do Sonny Tuftsa. Lubiła starszych panów o interesujących twarzach. Czasem, gdy mokrą ścierką wycierała bufet, jej rozszerzone marzeniami źrenice koncentrowały się na drzwiach wejściowych, blade oczy zataczały koło i na moment zamykały się. I już wiadomo, że w najtajniejszych zakątkach jej marzeń Clark Gable właśnie wszedł do restauracji, zachłysnął się z zachwytu, gdy ją ujrzał, i stanął w drzwiach jak wryty, lekko rozchylając usta, podczas gdy w oczach zamigotał mu błysk zrozumienia, że oto ma przed sobą tę jedną jedyną, dla siebie stworzoną kobietę. A muchy bezkarnie krążą wokół niego, wlatując i wylatując z restauracji.
Jej marzenia nigdy nie poszły dalej. Była na to zbyt nieśmiała. A poza tym nie wiedziała, jak się robi takie rzeczy. Jej całe doświadczenie miłosne ograniczało się do serii walk wręcz, stoczonych na tylnych siedzeniach samochodów, kiedy głównym jej celem było nie dać się rozebrać. Jak dotychczas wyszła z tych walk zwycięsko. Czuła, że pan Gable nie tylko sam takich rzeczy nie robił, ale że bardzo by mu się nie podobało, gdyby kiedyś o nich usłyszał.
Norma nosiła sukienki z sieci Krajowe Sklepy Dolarowe, lecz mała też oczywiście suknię wieczorową z atłasu. Ale gdy umie się patrzeć, można dostrzec piękno, gdyby było nawet ubrane w zwykłą sukienkę. Miała też srebrną meksykańską agrafę, w kształcie azteckiego bożka, którą zapisała jej w testamencie ciotka. Ciotkę tę Norma pielęgnowała przez siedem miesięcy jej choroby; tak naprawdę to chciała odziedziczyć po niej pelerynę fokową i barokowy pierścionek z perłami i turkusem – ale to otrzymał ktoś inny z rodziny. Norma miała też niewielki naszyjnik bursztynowy – prezent od matki. Nigdy nie nosiła meksykańskiej zapinki i naszyjnika bursztynowego jednocześnie. Prócz tego posiadała jeszcze dwa klejnoty, a to, że je miała, było czystym szaleństwem i Norma wiedziała, że to czyste szaleństwo. Głęboko w walizce chowała pozłacaną obrączkę ślubną i pierścionek z ogromnym kryształem brazylijskim – wszystko to razem kosztowało pięć dolarów. Zakładała te klejnoty tylko wtedy, kiedy szła do łóżka. Rano zdejmowała je i kryła głęboko w walizce. Nikt na świecie nie wiedział, że je posiada. Zasypiała, dotykając swoich pierścieni założonych na serdeczny palec lewej ręki.
Urządzenia sypialne były w Corners bardzo proste. Do restauracji przytykała część mieszkalna. Drzwi znajdujące się tam, gdzie kończył się bufet, wiodły bezpośrednio do pokoju Chicoyów, który był ich sypialnią i zarazem salonikiem. Stało w nim podwójne łóżko nakryte afgańską kapą, szafkowe radio, dwa napęczniałe włosiem fotele i kanapka z oparciem – te trzy ostatnie meble stanowiły tak zwany komplet – i jeszcze była tam metalowa lampa z zielonym żyłkowanym kloszem ze szkła. Za pokojem Chicoyów znajdował się pokoik Normy; Alice uważała, że młode dziewczyny trzeba mieć na oku i nie powinno im się pozwalać na żadne dzikie wybryki. Jeśli Norma chciała pójść do łazienki, musiała przechodzić przez sypialnię Chicoyów – albo wyśliznąć się przez okno, co też zwykle robiła. Pokój mechanika praktykanta znajdował się z drugiej strony pokoju Chicoyów, ale posiadał wejście z zewnątrz i jego kolejni mieszkańcy korzystali z pokrytego dzikim winem budyneczku z napisem „Panowie”, który znajdował się za garażem.
Wszystko to razem stanowiło przyjemną i zwartą grupę budynków – użytecznych, a zarazem miłych dla oka. Rebel Corners za czasów Blankenów było nędznym, brudnym i podejrzanym miejscem – a Chicoyowie tu właśnie zakwitli. Mieli pieniądze w banku, zabezpieczenie na przyszłość i szczęście.
Tę wysepkę przykrytą wielkimi drzewami widać było z odległości wielu mil. Nie trzeba było patrzeć na drogowskaz, żeby trafić do Rebel Corners albo znaleźć drogę do San Juan de la Cruz. Pola zbóż rozciągały się płasko rozległą doliną na wschód – aż pod stoki wzgórz i wysokich gór, na zachodzie podchodziły do baniastych pagórków, gdzie wybujałe dęby rozsiadły się w czarnych plamach cienia.
Latem żółty upał skrzył się i palił, i błyszczał na rozpiekłych pagórkach, a chłód wielkich drzew wyrosłych ponad Rebel Corners był niezwykle pożądany i wart zapamiętania. Zimą, kiedy padały ciężkie deszcze, restauracja w Rebel Corners dawała ciepłe, pachnące kawą i gorącym ciastem schronienie. Gdy wiosna była w pełni, gdy trawa zieleniła się na polach i u podnóża pagórków, gdy maki i łubiny czyniły ziemię wspaniale niebieską i złotą, gdy wielkie drzewa budziły się w żółtozielonym kolorze młodych liści – wtedy nigdzie na świecie nie znalazłbyś piękniejszego miejsca. Nie była to piękność, której się nie spostrzega, bo już się do niej przywykło. Każdego ranka chwytała na nowo za gardło. Słodki zapach łubinów i trawy przyspieszał oddech i dyszałeś niemal pożądliwie.
O tej właśnie porze kwitnienia i rozrostu Juan Chicoy, mimo że było jeszcze przed świtem, szedł do swego autobusu niosąc elektryczną latarnię. Za nim wlókł się Pryszcz, jego zaspany pomocnik.
Okna restauracji były ciemne. I nawet nie szarzało nad wschodnimi wzgórzami. Było na tyle nocy, że sowy dalej krzyczały nad polami. Juan Chicoy podszedł do autobusu stojącego przed garażem. Pryszcz, ciągle nierozbudzony, stał, trzymając ręce w kieszeniach, i miał dreszcze – nie tyle z zimna, ile dlatego, że był bardzo śpiący.
Lekki wietrzyk przywiał zapach łubinu od pól i zapach pulchniejącej, zapamiętale rodzącej ziemi.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI