- W empik go
Zakaz zwałki - ebook
Zakaz zwałki - ebook
[O KSIĄŻCE]
Pro captu lectoris habent sua fata libelli zapisał w połowie II wieku p.n.e. Terencjusz Maurus. Zdanie to można przetłumaczyć na język polski “Los książek zależy od pojętności czytelników". Każda książka zatem zostanie inaczej odebrana w zależności od tego, jak zrozumie ją osoba czytająca. Ta sentencja odnosi się do wszystkich książek, w tym także "Zakazu zwałki" Mariana Pilota.
Marian Pilot (ur. 6.12.1936 w Siedlikowie) - literat, dziennikarz, scenarzysta, leksykograf, długoletni redaktor poświęconego kulturze chłopskiej kwartalnika „Regiony”, autor powieści, opowiadań i esejów; do ważniejszych należą: Panny szczerbate (1962), Pantałyk (1970), Zakaz zwałki (1974), Wykidajło (1981), Bitnik Gorgolewski (1989), Na odchodnym (2002), Pióropusz (2010), Nowy matecznik (2012), Słownik dawnej gwary Siedlikowa (2012), Osobnik (2013); ostatnio opublikował powieść Niebotyki (2017) i esej Dzikie mieso (2021).
Znawca twórczości Waleriana Nekanda-Trepki, miłośnik malarstwa Edwarda Prymasa, animator ruchu na rzecz rehabilitacji osób w I Rzeczypospolitej skazanych na śmierć na stosie pod zarzutem praktyk czarowniczych, badacz historii Plica polonica. Honorowy obywatel miasta i gminy Ostrzeszów, wyróżniony m.in. Nagrodą im. Wł. St. Reymonta i Nagrodą Literacką Nike, odznaczony Krzyżem Kawalerskim OOP.
[BLURBY]
To jest inna bajka; od razu, już na początku lektury, w języku widać życie, energię, emocje, dynamikę. Na jednej stronie masz naciukane detali i draperii w tej prozorzeźbie mnóstwo! To nie jest płaska kartka, strategia pisarska płaskiej kartki, to jest żywa rzeźba z języka. Bohaterem jest czysta jaźń zlepiona z czasoprzestrzenią, czas wymyka się jak wypstryknięta pestka wydrylowana z wisienki. Język, ten tak żywy język, to po prostu język poezji, a ilość regionalizmów i słowotwórstwa może doprowadzić zmysłoskrętu!
Robert Rybicki, poeta
Nie jest to prosta, jednolita powieść, tylko dziki zbiór opowieści, uczuć i nieokiełznanej energii językowej. Wszystko wiąże ze sobą enigmatyczna, tylko z pozoru niezborna postać narratora, czyli intelektualisty pochodzącego ze wsi. W trakcie lektury można zdać sobie sprawę, że ma się do czynienia ze świadectwem poszukiwania siebie pośród kulturowej, tożsamościowej i językowej „zwałki”. „Zakaz zwałki” to ekscytujący eksces literatury i polszczyzny.
Filip Matwiejczuk, poeta
Językowy eksces, wyostrzenie zmysłów, figle turpistycznych nadekspresji, zbójecka wyobraźnia, łobuzerski wdzięk – ojj, potrzebujemy Mariana Pilota. Proszę więc „Zakaz zwałki” żreć w trybie natychmiastowym.
– Mateusz Górniak, pisarz i redaktor „Stonera Polskiego”
Pilot nie klęka przed żadną świętością, a wręcz przeciwnie: świętości klękają przed nim.
Związek Pisarzy ze Wsi
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66571-95-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prr, chamie, nie kwil, świni ryju! Suń się. Suń! Stul kołchoźnik, bo maluśkie bohuuu! ci tu zaraz... Nie takiemu przygarażowałem, spytaj, jak mu się sedes nosi! W każdym kiosku klej na porcelanę i inne gipsy, a do dziś dnia się nie pozbierał, miej pewność. Idźże, tumanie, idźże... Ciuj, baranie. Przysobaczę. Przy-so-ba-czę... Bohu: stop. Folguj. Żeby nie wyszedł szwank. Bohu: pomaluśku. Broń na sposób japoński: krótki bojowy kijek bambusowy. Folguj. Folga. Nie jest dobrze. Fakt: nie jest tak
dobrze, jak jest źle. Było nie było: jest jak jest. Będzie, jak musi. Mydelnica: tą mydelnicą dokądś. Maszyna taka jaki szofer; mydelnica Rzunowa. Mydelnica; Rzun; mydło. Mydło. Rzun, jak on mnie śliznął. Mydło. Gdzie ja widziałem: brudne mydło. Spaskudzone: brudu z rąk tym nie zmyjesz. Ale spomiędzy palców się wyśliźnie: śśślizg! W ślizgach on jedyny, Rzun. Ja w jego mydelnicy: zmydlę się? Jak on śliznę? O, niech ja. Niech ja... Rakarz? Ścierwiarz? Psiaśmiertka?... Bohu. Folguj. Bohu, folga. Zatchnięty, zakrztuszony. Wyjść, myślę, drzwi, myślę. Siedzenie ogarnia biodra, gąbczaste chomąto; kierownica wbija się w brzuch prawie; skurczone nogi wwichnięte pod maskę. Drętwą ręką kołuję wokół klamki, zahaczam o nią zgrabiałymi palcami. Szarpię. Ramieniem wybijam wpółuchylone drzwi, wywalam się pokurczony na trotuar. Podźwigam z kucek boleśnie. Chrzęst rozprostowywanych kręgów szyjnych słyszalny jest prawie. Staję na równe nogi. I coś, co
zaledwie. Co w przestrzale czasu. Poza jego już przestrzenią może. Ziemia wzwicha się; ziemia dęba. Wytacza się ziemia spod stóp. Palce wczepione kurczowo w krawędź uchylonych drzwiczek. Ja. Może to ja tylko. We mnie ten zawał. Bo ta chwila, jeśli była: przeminąć musiała. Ja – w niej ustanowiony ciągle. Uwieszony drzwi wozu, łapię powietrze dychawicznie. Drzwiczki wahają się, skrzypią. Trwam tak... Ostrożnie, o drgnienie powieki zaledwie podnoszę potem oczy. Niejasną i w niewidzialnym punkcie roztargniętą rzeczywistość rozpoznać. W niej się ustanowić. Jak wojsko mówi: się unacześnić. Skrawek jezdni, szadź rozmiecionego na jej powierzchni pyłu, wybity ślad ciężarowej opony. Wklepany w asfalt maciczkowy guzik z wyszczerbionym rąbkiem. Od tej szczerbki miałkie jak rys jodłową igiełką pęknięcie kapryśnym skosem przez jezdnię. Przyczajonym okiem w trop, aż do miejsca, gdzie rozrywa, rozpęka się asfalt: wybój, zarzucony pokruszonym bitumem, strzępkami papieru, rozgniecionymi liśćmi, opadłymi z usychającej na skraju trotuaru karłowatej lipki. Z wolna wycofuję spojrzenie... Pośrodku jezdni zajeżdża mi widok wojskowy gazik, kapral lustruje mnie surowo i bystro spod zaszmelcowanego daszka rogatywki. Targnąwszy głową, uchodzę, gdzie oczy niosą. Plac półokrągły, jak wybity obcasem, przede mną. Wahliwy korowód maszyn (skody, fiaty, wołgi, trafem czarne wszystkie, szara jedna jakaś furgonetka) obtacza skwer pośrodku placu, wlecze się i potyka podług chwiejnego rytmu sygnalizacyjnych świateł, czerwone, żółte, czerwone, zielone, zielone, żółte, maszyny skręcają w którąś z czterech wylotowych ulic. Z nagła: kurczący pisk bijących w asfalt opon, miga kudłata czarna głowa, cygański chłopak uskakuje spod zderzaków skody (Skoda WH 2029) na trotuar. W każdej z jego rozpostartych rąk patelnia. Wyrzuca ramiona w górę, patelnie cygańskie błyskają żółto i biało, biało i żółto. Kierowca WH 2029 porywa się z wozu, wymachuje zaciśniętymi pięściami, Fiat WH 0211 zajeżdża go z lewej, kierowca WH 2029 zatrzymuje się, wycofuje powoli do kabiny, z hukiem zatrzaskuje drzwiczki. Cygańczuk: nie ma, nie widać go ani jego patelni. Garaże straży pożarnej rozwarte szeroko, dwa czerwone strażackie wozy (nr 321, 259) wyprowadzone z nich do połowy, kierowcy rozparci leniwie na swoich miejscach, nie rusza się żaden. Zgrzytliwie jak sieczkarnie trzaskają na górnych piętrach gmachu maszyny do pisania. Mocująca się z zamkniętymi drzwiami kwiaciarni siwa kobieta w niebieskim ortalionowym płaszczu raz po raz odwraca się w stronę sklepu spożywczego: tam skrył się Cygan-patelnik? Choć może kobieta przypatruje się tylko grubej ekspedientce w rozpiętym fartuchu: żelaznym pogrzebaczem wywłóczy gruba z głębi sklepu blaszane pojemniki z pustymi butelkami od mleka. Blacha drze bruk, brzęczą, terkoczą, tłuką puste butelki. Kobieta w ortalionie stawia torebkę na trotuarze i ujmuje klucze obydwiema rękami. W oknie wystawowym za jej plecami kaktusy, cały kaktusowy zagajnik. Ktoś, starszy mężczyzna w kwiecistej koszuli z krótkim rękawem, z podobnym do policyjnej pały składanym parasolem w ręku, przystaje przed tym oknem na chwilę, rzuca jakieś słowo potrząsającej drzwiami kobiecie, rusza, by obok, przed magazynem meblowym zatrzymać się znowu; co tam, nie widać, wielkie szyby zamazane całkiem przez padające ukośnie słońce. Zwalony na bruk spiczasty cień wieży kościelnej przesuwa się o sekundę, sięga buta mężczyzny, łamie się o obcas, wpełza na pstrokatą skarpetkę. Mężczyzna przedeptuje w miejscu, przez chwilę spogląda na wybity klepsydrowymi krzyżami portal kościoła; porywa się z nagła i młynkując energicznie swoją parasol-pałą, znika za rogiem ulicy. Przez uchylone kościelne drzwi wymykają się boczkiem dwie staruszki w czerni, żegnając się raz po raz chwiejnymi rękami (ze złożonych w ciup palców spadają kapki święconej wody), lękliwie zstępują po wytartych kamiennych stopniach, chmara gołębi podtacza się im pod nogi, grr, grr, klukotu, trzepoczą skrzydłami gołębie, rozwierają dzioby. Z kruchty kuka wikary, zerka za staruszkami, ciszkiem równocześnie ściągając stułę; zwija ją, pakuje za pazuchę sutanny, rusza z kopyta ku domowi towarowemu; aluminiowym i szklanym winklem wbija się magazyn w plac. Po prześwietlonych słońcem na przestrzał piętrowych szklanych taflach błąkają się niemrawo pokraczne ludzkie cienie. Na wielkim jak kolejowy peron tarczowisku u szczytu wieżowca metrowe neony wybijają czerwone, zielone, fioletowe, pomarańczowe hasła; sine, mydlane fale jarzeniowego światła chlaszczą o szkło. Napisy wybłyskują i gasną, przemieniają się jedne w drugie, tarcza cała w nieustającym obrocie barw, znaków, słów. Wejdź. Jedz mrożonki. Okazja. Kochaj mnie. Poddaj szczepieniom. Krew darem twego serca. Wybierz sam. Szczęśliwe życie dla cukrzyków. Daj krew. Najlepszy prezent szczęśliwy los. Przezorny zawsze ubezpieczony. Kup sam. Krew przywraca życie – twoje też. Ubezpiecz mienie. Kup dziś los. Ktoś czeka na twą krew. Coca-cola: to jest to. Ratuj życie. Kuchenny robot najlepszy zakup. Wstąp. Ciągnij los. Kup sam. Twój los najlepszy prezent. Wybierz sam: ktoś czeka na twój los. Ubezpiecz szczęśliwe życie. Jedz mrożonki. Zrób to sam: kochaj mnie. Kup los. Kup sam. Okazja. Ratuj życie. Kup sam. Ktoś czeka. Daj krew. Los. Widmowe, sine słowa przebłyskują w porannej przezroczystości nierzeczywiście. Rozmydlone, ściekają po szklanych taflach pięter w dół. Kupsamsweżycie loskrew. Loskup dajżycie. Robotlos daremkrew. Kuplos życiemteż. Okazjażycie
krewsamlos. Kuptwączeka cocalos daremdziś. Ktośtwojeswą robotżycie lossamkup jesttoczeka. Ktoślostwącolakupsamdaremczekakrew. Twąkupkrewsercasamlosmienietoktodziś. Sine, tęczowe słowa mydlą bruk. Uginam karku tak gwałtownie, że w krzyżach rozpękające zatrzaski. Na wprost patrzę rozbieganymi oczyma, okrągły skwerek pośrodku placu, na skwerku krzaczaste drzewko całe w łubinowożółtym kwieciu. W oku tego łubinowego światła wpółprzyklękła kobieta na rozpostartych dłoniach wynosi ku niebu ogromną kulę. Taki ten pomnik wiem; widzę: metalowy gruzeł. Niekształtne, przeżarte przez rdzę żelazo. Zraczałe narośla, zmurszałości i zliszajenia, je tylko wyjawia jaskrawe światło łubinowego drzewa na zwalonym w strzyżoną trawę gruźle... Tą ułomnością oczu zlęknięty, patrzę bezwładnie jeszcze: spod okalającego skwerek żywopłotu porywa się gromadka zamiataczek w jaskrawopomarańczowych kabatkach. Chwilę stoją, kołując głowami trwożnie. Rzucają się na jezdnię na oślep, przemykają pomiędzy hamującymi ze zgrzytem maszynami... Przykucam, wykręcając szyję, podstawiam głowę pod lusterko odbłyskowe. Patrzę sobie w twarz. W oczy. Drżą niespokojnie, mrużą się, chowają pod powieki oczy. Kołują lękliwie i durno... Wpatruję się z napięciem. Błękitniejąca biel tych oczu. Krew: zbryzgana teraz krwią biel. Krwią zatarte oczy. Za krew zaszłe te oczy. Pośrodku źrenicy żółty ognik. Siarczany płomyk, uderzający niespokojnie. W głębi czaszki jego błędny pogłos. W opuszki przytkniętych do skroni palców bije sygnał ostry, alarmujący. Ciemny. Błędnie teraz tak samo zaczynają drżeć ręce. Podźwigam się powoli. Łapczywą ręką sięgam po tranzystor. Jedenasta, mówi spiker. Godzina jedenasta. W tym Rzunowym wozie tranzystor, dzięki Bogu choć za tyle. Bo słuchać muszę. Muszę. Dlaczego. Czemu. Z jakiego powodu. Nie da się powiedzieć. Nie da się wiedzieć. Jak, gdzie, kiedy, skąd ta potrzeba, nie do okiełznania narów. Z odczucia, że mimo? Coś mimo, obok, poza, ponad. Dojmujące odczucie. Baczność więc nieustająca, wyczulenie ciągle wzmagające się nie słuchu już tylko, spierzchłego naskórka na całym ciele. Baczność pilna i tym mocniej napięta, im bardziej czcze zestawy kolejnych informacji: nieodparte przekonanie, że ta jedna jedyna, może prawdziwie znacząca informacja składa się, ukształtowuje tymczasem, zgęszcza – by wybuchnąć niewiadomej chwili zachrypłym ostrzegawczym krzykiem, alarmem. Gotowość więc, stan czujnego wyczekiwania, a tymczasem: Jedenasta pięć, mówi spiker. Zaczynamy naszą cykliczną audycję pod tytułem Anegdoty, opowieści i wesołe przypowieści... Wesołki. Dowcipasy! Przeczucie siebie znienacka: zlustrzonego? obocznego z pewnością i urojonego; i bez miana prawie. Z zatraconymi w trwodze oczyma, z podejrzliwością rewidenta, gorliwością przechrzty poczynam się omacywać pośpiesznie, patroszyć drobiazgowo, jakbym spod gołej pięty, spod podeszwy sandałów, z kieszeni szmacianych portek miał nadzieję wydostać – uwierzytelniający jakiś papier?... Sztywnieję, powściągnięty myślą o nietrzeźwości takich manipulacji. Na plac gapię się znowu omamionym spojrzeniem. Wokół skweru maszyny w martwym, monotonnym ruchu. Ludzie na ulicy: kto gdzie, w swoją stronę każdy. Powściągnięci naraz. Zatrzymani wpół kroku. Nastawiają uszu. Przedeptują w miejscu. Porywają się. I biegiem; kłusem; galopem. Zbiegają się. Zwierają w kupę. I kupą; z krzykiem. Na sklep masło, jaja, drób. Gruba ekspedientka, krzyżując zaciśnięte na haku do wywłóczenia skrzynek ręce, tarasuje wejście; usta rozwarte w klątewnym krzyku. Szarpiąc się, tłamsząc nawzajem, ludzie odstępują pół kroku. W wrzasku, harmiderze zwierają się w koleję potrzecią, poszóstą. Bijący ciągle całą mocą neon oprósza ich głowy nikliwym światłem koloru popiołu i siary. Stare kobiety otwierają okna, wychylają się po pas. Z otwartego gdzieś radia śpiew: Malowana lala, la, la, la... Dygocze, targa się, prze do przodu poszóstna koleja. I, krewsamlos! Ja?... I na odlew. Cięciem oka kowbojskim. Ta skrzynia. Tandetna kasta po hiszpańskich pomarańczach, zwalona na przednie siedzenie Rzunowego grata. Cienkie, w partackim pośpiechu pozbijane i zszyte metalową taśmą listewki, ściągnięte jeszcze na krzyż zrywkiem grubego kabla, którego końce skręcone jak powrósło. W szparach fałdy poplamionego olejem i ropą brezentu; na ciemnooliwkowej powierzchni ledwo dostrzegalny rdzawy nalot. Dotykam dłonią kantu skrzyni, brzuścem wskazującego palca sunę po szorstkiej, pełnej zadr powierzchni deszczułki. Listwa ugina się, palce zsuwają się nagle na napięte płótno i przez mgnienie, przez ten ułamek sekundy, nim ręka nie odskoczy i
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------