Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zakaz zwałki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zakaz zwałki - ebook

[O KSIĄŻCE]

Pro captu lectoris habent sua fata libelli zapisał w połowie II wieku p.n.e. Terencjusz Maurus. Zdanie to można przetłumaczyć na język polski “Los książek zależy od pojętności czytelników". Każda książka zatem zostanie inaczej odebrana w zależności od tego, jak zrozumie ją osoba czytająca. Ta sentencja odnosi się do wszystkich książek, w tym także "Zakazu zwałki" Mariana Pilota.

Marian Pilot (ur. 6.12.1936 w Siedlikowie) - literat, dziennikarz, scenarzysta, leksykograf, długoletni redaktor poświęconego kulturze chłopskiej kwartalnika „Regiony”, autor powieści, opowiadań i esejów; do ważniejszych należą: Panny szczerbate (1962), Pantałyk (1970), Zakaz zwałki (1974), Wykidajło (1981), Bitnik Gorgolewski (1989), Na odchodnym (2002), Pióropusz (2010), Nowy matecznik (2012), Słownik dawnej gwary Siedlikowa (2012), Osobnik (2013); ostatnio opublikował powieść Niebotyki (2017) i esej Dzikie mieso (2021).

Znawca twórczości Waleriana Nekanda-Trepki, miłośnik malarstwa Edwarda Prymasa, animator ruchu na rzecz rehabilitacji osób w I Rzeczypospolitej skazanych na śmierć na stosie pod zarzutem praktyk czarowniczych, badacz historii Plica polonica. Honorowy obywatel miasta i gminy Ostrzeszów, wyróżniony m.in. Nagrodą im. Wł. St. Reymonta i Nagrodą Literacką Nike, odznaczony Krzyżem Kawalerskim OOP.


[BLURBY]

To jest inna bajka; od razu, już na początku lektury, w języku widać życie, energię, emocje, dynamikę. Na jednej stronie masz naciukane detali i draperii w tej prozorzeźbie mnóstwo! To nie jest płaska kartka, strategia pisarska płaskiej kartki, to jest żywa rzeźba z języka. Bohaterem jest czysta jaźń zlepiona z czasoprzestrzenią, czas wymyka się jak wypstryknięta pestka wydrylowana z wisienki. Język, ten tak żywy język, to po prostu język poezji, a ilość regionalizmów i słowotwórstwa może doprowadzić zmysłoskrętu!

Robert Rybicki, poeta

Nie jest to prosta, jednolita powieść, tylko dziki zbiór opowieści, uczuć i nieokiełznanej energii językowej. Wszystko wiąże ze sobą enigmatyczna, tylko z pozoru niezborna postać narratora, czyli intelektualisty pochodzącego ze wsi. W trakcie lektury można zdać sobie sprawę, że ma się do czynienia ze świadectwem poszukiwania siebie pośród kulturowej, tożsamościowej i językowej „zwałki”. „Zakaz zwałki” to ekscytujący eksces literatury i polszczyzny.

Filip Matwiejczuk, poeta

Językowy eksces, wyostrzenie zmysłów, figle turpistycznych nadekspresji, zbójecka wyobraźnia, łobuzerski wdzięk – ojj, potrzebujemy Mariana Pilota. Proszę więc „Zakaz zwałki” żreć w trybie natychmiastowym.

– Mateusz Górniak, pisarz i redaktor „Stonera Polskiego”

Pilot nie klęka przed żadną świętością, a wręcz przeciwnie: świętości klękają przed nim.

Związek Pisarzy ze Wsi

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66571-95-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Bohu. O, niech ja. Niech ja!... Szma­ciarz czy ten od szamba, hy­cel od pa­dła? Bohu! Ten w ka­czy ku­per rżnięty z punktu: Bohu. Ogar­nia cię roz­la­ta­nymi łap­skami, morda w ciup ob­le­śny: Bohu, ty nie ciemna masa, ty, he, chło­pak łeb­ski. Jak, co: wiesz ty i wiem ja. Wiemy oba­dwa. My, he, rączka-rączka... Tylko, chło­pie, z bi­glem. Chybko!... Z po­syłką do gro­bo­wego. Z jar­mar­kiem do Jo­ze­fata. Lau­frem na dołki... Niech mi ślip wy­kisz­kują! Pod ko­mi­sa­riat, pod... pod... pod­je­chać. Gratki na stół trzask (z trza­skiem!), ma­cie. Od oby­wa­tela Rzuna, ma­cie! O, niech mnie w to i w tamto grzeją: to myśl, to szpas, to jest ko­mu­nia chle­bem i wi­nem... Ja, pro­szę oby­wa­tel­stwa, od oby­wa­tela Rzuna. Z po­syłką. Co? Hisz­pań­ska po­ma­rań­cza. Bau­ti­sta Mar­ti­nez y Cia, Im­por­ta­ción de España, by­kiem na skrzyni pi­sze. O ja... Skrzynka hisz­pań­skich po­ma­rań­czy i nie­miecka my­del­niczka, jak ja się z tym choć na psim cmen­ta­rzu po­każę. Kto ja? W ro­zu­mek krop­nięty, w móż­dżek trza­śnięty, ja!? Za ją­derka by cię, Rzun, za pe­steczki... żeby ci ku­lawy wół, żeby ślepa kwoka ku­ta­ska, skwarka nie­so­lo­nego wy­dzio­bała ra­zem z po­śla­dem. O ja, Bohu. O, niech ja... O, niech ja będę pier­do­lony... Ha­muję, że aż za­rzuca wóz na kra­wędź chod­nika. Tam­ten z fiata wy­chyla głowę i z gębą jesz­cze.

Prr, cha­mie, nie kwil, świni ryju! Suń się. Suń! Stul koł­choź­nik, bo ma­luś­kie bo­huuu! ci tu za­raz... Nie ta­kiemu przy­ga­ra­żo­wa­łem, spy­taj, jak mu się se­des nosi! W każ­dym kio­sku klej na por­ce­lanę i inne gipsy, a do dziś dnia się nie po­zbie­rał, miej pew­ność. Idźże, tu­ma­nie, idźże... Ciuj, ba­ra­nie. Przy­so­ba­czę. Przy-so-ba-czę... Bohu: stop. Fol­guj. Żeby nie wy­szedł szwank. Bohu: po­ma­luśku. Broń na spo­sób ja­poń­ski: krótki bo­jowy ki­jek bam­bu­sowy. Fol­guj. Folga. Nie jest do­brze. Fakt: nie jest tak

do­brze, jak jest źle. Było nie było: jest jak jest. Bę­dzie, jak musi. My­del­nica: tą my­del­nicą do­kądś. Ma­szyna taka jaki szo­fer; my­del­nica Rzu­nowa. My­del­nica; Rzun; my­dło. My­dło. Rzun, jak on mnie śli­znął. My­dło. Gdzie ja wi­dzia­łem: brudne my­dło. Spa­sku­dzone: brudu z rąk tym nie zmy­jesz. Ale spo­mię­dzy pal­ców się wy­śliź­nie: śśślizg! W śli­zgach on je­dyny, Rzun. Ja w jego my­del­nicy: zmy­dlę się? Jak on śli­znę? O, niech ja. Niech ja... Ra­karz? Ścier­wiarz? Psia­śmiertka?... Bohu. Fol­guj. Bohu, folga. Za­tch­nięty, za­krztu­szony. Wyjść, my­ślę, drzwi, my­ślę. Sie­dze­nie ogar­nia bio­dra, gąb­cza­ste cho­mąto; kie­row­nica wbija się w brzuch pra­wie; skur­czone nogi wwich­nięte pod ma­skę. Drę­twą ręką ko­łuję wo­kół klamki, za­ha­czam o nią zgra­bia­łymi pal­cami. Szar­pię. Ra­mie­niem wy­bi­jam wpó­łu­chy­lone drzwi, wy­wa­lam się po­kur­czony na tro­tuar. Po­dźwi­gam z ku­cek bo­le­śnie. Chrzęst roz­pro­sto­wy­wa­nych krę­gów szyj­nych sły­szalny jest pra­wie. Staję na równe nogi. I coś, co

za­le­d­wie. Co w prze­strzale czasu. Poza jego już prze­strze­nią może. Zie­mia wzwi­cha się; zie­mia dęba. Wy­ta­cza się zie­mia spod stóp. Palce wcze­pione kur­czowo w kra­wędź uchy­lo­nych drzwi­czek. Ja. Może to ja tylko. We mnie ten za­wał. Bo ta chwila, je­śli była: prze­mi­nąć mu­siała. Ja – w niej usta­no­wiony cią­gle. Uwie­szony drzwi wozu, ła­pię po­wie­trze dy­cha­wicz­nie. Drzwiczki wa­hają się, skrzy­pią. Trwam tak... Ostroż­nie, o drgnie­nie po­wieki za­le­d­wie pod­no­szę po­tem oczy. Nie­ja­sną i w nie­wi­dzial­nym punk­cie roz­tar­gniętą rze­czy­wi­stość roz­po­znać. W niej się usta­no­wić. Jak woj­sko mówi: się una­cze­śnić. Skra­wek jezdni, szadź roz­mie­cio­nego na jej po­wierzchni pyłu, wy­bity ślad cię­ża­ro­wej opony. Wkle­pany w as­falt ma­cicz­kowy gu­zik z wy­szczer­bio­nym rąb­kiem. Od tej szczerbki miał­kie jak rys jo­dłową igiełką pęk­nię­cie ka­pry­śnym sko­sem przez jezd­nię. Przy­cza­jo­nym okiem w trop, aż do miej­sca, gdzie roz­rywa, roz­pęka się as­falt: wy­bój, za­rzu­cony po­kru­szo­nym bi­tu­mem, strzęp­kami pa­pieru, roz­gnie­cio­nymi li­śćmi, opa­dłymi z usy­cha­ją­cej na skraju tro­tu­aru kar­ło­wa­tej lipki. Z wolna wy­co­fuję spoj­rze­nie... Po­środku jezdni za­jeż­dża mi wi­dok woj­skowy ga­zik, ka­pral lu­struje mnie su­rowo i by­stro spod za­szmel­co­wa­nego daszka ro­ga­tywki. Tar­gnąw­szy głową, ucho­dzę, gdzie oczy niosą. Plac pół­okrą­gły, jak wy­bity ob­ca­sem, przede mną. Wah­liwy ko­ro­wód ma­szyn (skody, fiaty, wołgi, tra­fem czarne wszyst­kie, szara jedna ja­kaś fur­go­netka) ob­ta­cza skwer po­środku placu, wle­cze się i po­tyka po­dług chwiej­nego rytmu sy­gna­li­za­cyj­nych świa­teł, czer­wone, żółte, czer­wone, zie­lone, zie­lone, żółte, ma­szyny skrę­cają w któ­rąś z czte­rech wy­lo­to­wych ulic. Z na­gła: kur­czący pisk bi­ją­cych w as­falt opon, miga ku­dłata czarna głowa, cy­gań­ski chło­pak uska­kuje spod zde­rza­ków skody (Skoda WH 2029) na tro­tuar. W każ­dej z jego roz­po­star­tych rąk pa­tel­nia. Wy­rzuca ra­miona w górę, pa­tel­nie cy­gań­skie bły­skają żółto i biało, biało i żółto. Kie­rowca WH 2029 po­rywa się z wozu, wy­ma­chuje za­ci­śnię­tymi pię­ściami, Fiat WH 0211 za­jeż­dża go z le­wej, kie­rowca WH 2029 za­trzy­muje się, wy­co­fuje po­woli do ka­biny, z hu­kiem za­trza­skuje drzwiczki. Cy­gań­czuk: nie ma, nie wi­dać go ani jego pa­telni. Ga­raże straży po­żar­nej roz­warte sze­roko, dwa czer­wone stra­żac­kie wozy (nr 321, 259) wy­pro­wa­dzone z nich do po­łowy, kie­rowcy roz­parci le­ni­wie na swo­ich miej­scach, nie ru­sza się ża­den. Zgrzy­tli­wie jak siecz­kar­nie trza­skają na gór­nych pię­trach gma­chu ma­szyny do pi­sa­nia. Mo­cu­jąca się z za­mknię­tymi drzwiami kwia­ciarni siwa ko­bieta w nie­bie­skim or­ta­lio­no­wym płasz­czu raz po raz od­wraca się w stronę sklepu spo­żyw­czego: tam skrył się Cy­gan-pa­tel­nik? Choć może ko­bieta przy­pa­truje się tylko gru­bej eks­pe­dientce w roz­pię­tym far­tu­chu: że­la­znym po­grze­ba­czem wy­włó­czy gruba z głębi sklepu bla­szane po­jem­niki z pu­stymi bu­tel­kami od mleka. Bla­cha drze bruk, brzę­czą, ter­ko­czą, tłuką pu­ste bu­telki. Ko­bieta w or­ta­lio­nie sta­wia to­rebkę na tro­tu­arze i uj­muje klu­cze oby­dwiema rę­kami. W oknie wy­sta­wo­wym za jej ple­cami kak­tusy, cały kak­tu­sowy za­gaj­nik. Ktoś, star­szy męż­czy­zna w kwie­ci­stej ko­szuli z krót­kim rę­ka­wem, z po­dob­nym do po­li­cyj­nej pały skła­da­nym pa­ra­so­lem w ręku, przy­staje przed tym oknem na chwilę, rzuca ja­kieś słowo po­trzą­sa­ją­cej drzwiami ko­bie­cie, ru­sza, by obok, przed ma­ga­zy­nem me­blo­wym za­trzy­mać się znowu; co tam, nie wi­dać, wiel­kie szyby za­ma­zane cał­kiem przez pa­da­jące uko­śnie słońce. Zwa­lony na bruk spi­cza­sty cień wieży ko­ściel­nej prze­suwa się o se­kundę, sięga buta męż­czy­zny, ła­mie się o ob­cas, wpełza na pstro­katą skar­petkę. Męż­czy­zna przedep­tuje w miej­scu, przez chwilę spo­gląda na wy­bity klep­sy­dro­wymi krzy­żami por­tal ko­ścioła; po­rywa się z na­gła i młyn­ku­jąc ener­gicz­nie swoją pa­ra­sol-pałą, znika za ro­giem ulicy. Przez uchy­lone ko­ścielne drzwi wy­my­kają się bocz­kiem dwie sta­ruszki w czerni, że­gna­jąc się raz po raz chwiej­nymi rę­kami (ze zło­żo­nych w ciup pal­ców spa­dają kapki świę­co­nej wody), lę­kli­wie zstę­pują po wy­tar­tych ka­mien­nych stop­niach, chmara go­łębi pod­ta­cza się im pod nogi, grr, grr, klu­kotu, trze­po­czą skrzy­dłami go­łę­bie, roz­wie­rają dzioby. Z kruchty kuka wi­kary, zerka za sta­rusz­kami, cisz­kiem rów­no­cze­śnie ścią­ga­jąc stułę; zwija ją, pa­kuje za pa­zu­chę su­tanny, ru­sza z ko­pyta ku do­mowi to­wa­ro­wemu; alu­mi­nio­wym i szkla­nym win­klem wbija się ma­ga­zyn w plac. Po prze­świe­tlo­nych słoń­cem na prze­strzał pię­tro­wych szkla­nych ta­flach błą­kają się nie­mrawo po­kraczne ludz­kie cie­nie. Na wiel­kim jak ko­le­jowy pe­ron tar­czo­wi­sku u szczytu wie­żowca me­trowe neony wy­bi­jają czer­wone, zie­lone, fio­le­towe, po­ma­rań­czowe ha­sła; sine, my­dlane fale ja­rze­nio­wego świa­tła chlasz­czą o szkło. Na­pisy wy­bły­skują i ga­sną, prze­mie­niają się jedne w dru­gie, tar­cza cała w nie­usta­ją­cym ob­ro­cie barw, zna­ków, słów. Wejdź. Jedz mro­żonki. Oka­zja. Ko­chaj mnie. Pod­daj szcze­pie­niom. Krew da­rem twego serca. Wy­bierz sam. Szczę­śliwe ży­cie dla cu­krzy­ków. Daj krew. Naj­lep­szy pre­zent szczę­śliwy los. Prze­zorny za­wsze ubez­pie­czony. Kup sam. Krew przy­wraca ży­cie – twoje też. Ubez­piecz mie­nie. Kup dziś los. Ktoś czeka na twą krew. Coca-cola: to jest to. Ra­tuj ży­cie. Ku­chenny ro­bot naj­lep­szy za­kup. Wstąp. Cią­gnij los. Kup sam. Twój los naj­lep­szy pre­zent. Wy­bierz sam: ktoś czeka na twój los. Ubez­piecz szczę­śliwe ży­cie. Jedz mro­żonki. Zrób to sam: ko­chaj mnie. Kup los. Kup sam. Oka­zja. Ra­tuj ży­cie. Kup sam. Ktoś czeka. Daj krew. Los. Wid­mowe, sine słowa prze­bły­skują w po­ran­nej prze­zro­czy­sto­ści nie­rze­czy­wi­ście. Roz­my­dlone, ście­kają po szkla­nych ta­flach pię­ter w dół. Kup­sam­swe­ży­cie lo­skrew. Lo­skup daj­ży­cie. Ro­bo­tlos da­rem­krew. Ku­plos ży­ciem­też. Oka­zja­ży­cie

krew­sam­los. Kup­twą­czeka co­ca­los da­rem­dziś. Ktoś­two­je­swą ro­bot­ży­cie los­sam­kup je­st­to­czeka. Kto­ślo­stwą­co­la­kup­sam­da­rem­cze­ka­krew. Twą­kup­krew­ser­ca­sam­lo­smie­nie­tok­to­dziś. Sine, tę­czowe słowa my­dlą bruk. Ugi­nam karku tak gwał­tow­nie, że w krzy­żach roz­pę­ka­jące za­trza­ski. Na wprost pa­trzę roz­bie­ga­nymi oczyma, okrą­gły skwe­rek po­środku placu, na skwerku krza­cza­ste drzewko całe w łu­bi­no­wo­żół­tym kwie­ciu. W oku tego łu­bi­no­wego świa­tła wpół­przy­klę­kła ko­bieta na roz­po­star­tych dło­niach wy­nosi ku niebu ogromną kulę. Taki ten po­mnik wiem; wi­dzę: me­ta­lowy gru­zeł. Nie­kształtne, prze­żarte przez rdzę że­lazo. Zra­czałe na­ro­śla, zmur­sza­ło­ści i zli­sza­je­nia, je tylko wy­ja­wia ja­skrawe świa­tło łu­bi­no­wego drzewa na zwa­lo­nym w strzy­żoną trawę gruźle... Tą ułom­no­ścią oczu zlęk­nięty, pa­trzę bez­wład­nie jesz­cze: spod oka­la­ją­cego skwe­rek ży­wo­płotu po­rywa się gro­madka za­mia­ta­czek w ja­skra­wo­po­ma­rań­czo­wych ka­bat­kach. Chwilę stoją, ko­łu­jąc gło­wami trwoż­nie. Rzu­cają się na jezd­nię na oślep, prze­my­kają po­mię­dzy ha­mu­ją­cymi ze zgrzy­tem ma­szy­nami... Przy­ku­cam, wy­krę­ca­jąc szyję, pod­sta­wiam głowę pod lu­sterko od­bły­skowe. Pa­trzę so­bie w twarz. W oczy. Drżą nie­spo­koj­nie, mrużą się, cho­wają pod po­wieki oczy. Ko­łują lę­kli­wie i durno... Wpa­truję się z na­pię­ciem. Błę­kit­nie­jąca biel tych oczu. Krew: zbry­zgana te­raz krwią biel. Krwią za­tarte oczy. Za krew za­szłe te oczy. Po­środku źre­nicy żółty ognik. Siar­czany pło­myk, ude­rza­jący nie­spo­koj­nie. W głębi czaszki jego błędny po­głos. W opuszki przy­tknię­tych do skroni pal­ców bije sy­gnał ostry, alar­mu­jący. Ciemny. Błęd­nie te­raz tak samo za­czy­nają drżeć ręce. Po­dźwi­gam się po­woli. Łap­czywą ręką się­gam po tran­zy­stor. Je­de­na­sta, mówi spi­ker. Go­dzina je­de­na­sta. W tym Rzu­no­wym wo­zie tran­zy­stor, dzięki Bogu choć za tyle. Bo słu­chać mu­szę. Mu­szę. Dla­czego. Czemu. Z ja­kiego po­wodu. Nie da się po­wie­dzieć. Nie da się wie­dzieć. Jak, gdzie, kiedy, skąd ta po­trzeba, nie do okieł­zna­nia na­rów. Z od­czu­cia, że mimo? Coś mimo, obok, poza, po­nad. Doj­mu­jące od­czu­cie. Bacz­ność więc nie­usta­jąca, wy­czu­le­nie cią­gle wzma­ga­jące się nie słu­chu już tylko, spierz­chłego na­skórka na ca­łym ciele. Bacz­ność pilna i tym moc­niej na­pięta, im bar­dziej czcze ze­stawy ko­lej­nych in­for­ma­cji: nie­od­parte prze­ko­na­nie, że ta jedna je­dyna, może praw­dzi­wie zna­cząca in­for­ma­cja składa się, ukształ­to­wuje tym­cza­sem, zgęsz­cza – by wy­buch­nąć nie­wia­do­mej chwili za­chry­płym ostrze­gaw­czym krzy­kiem, alar­mem. Go­to­wość więc, stan czuj­nego wy­cze­ki­wa­nia, a tym­cza­sem: Je­de­na­sta pięć, mówi spi­ker. Za­czy­namy na­szą cy­kliczną au­dy­cję pod ty­tu­łem Aneg­doty, opo­wie­ści i we­sołe przy­po­wie­ści... We­sołki. Dow­ci­pasy! Prze­czu­cie sie­bie znie­nacka: zlu­strzo­nego? obocz­nego z pew­no­ścią i uro­jo­nego; i bez miana pra­wie. Z za­tra­co­nymi w trwo­dze oczyma, z po­dejrz­li­wo­ścią re­wi­denta, gor­li­wo­ścią prze­chrzty po­czy­nam się oma­cy­wać po­śpiesz­nie, pa­tro­szyć dro­bia­zgowo, jak­bym spod go­łej pięty, spod po­de­szwy san­da­łów, z kie­szeni szma­cia­nych por­tek miał na­dzieję wy­do­stać – uwie­rzy­tel­nia­jący ja­kiś pa­pier?... Sztyw­nieję, po­wścią­gnięty my­ślą o nie­trzeź­wo­ści ta­kich ma­ni­pu­la­cji. Na plac ga­pię się znowu oma­mio­nym spoj­rze­niem. Wo­kół skweru ma­szyny w mar­twym, mo­no­ton­nym ru­chu. Lu­dzie na ulicy: kto gdzie, w swoją stronę każdy. Po­wścią­gnięci na­raz. Za­trzy­mani wpół kroku. Na­sta­wiają uszu. Przedep­tują w miej­scu. Po­ry­wają się. I bie­giem; kłu­sem; ga­lo­pem. Zbie­gają się. Zwie­rają w kupę. I kupą; z krzy­kiem. Na sklep ma­sło, jaja, drób. Gruba eks­pe­dientka, krzy­żu­jąc za­ci­śnięte na haku do wy­włó­cze­nia skrzy­nek ręce, ta­ra­suje wej­ście; usta roz­warte w klą­tew­nym krzyku. Szar­piąc się, tłam­sząc na­wza­jem, lu­dzie od­stę­pują pół kroku. W wrza­sku, har­mi­de­rze zwie­rają się w ko­leję po­trze­cią, po­szó­stą. Bi­jący cią­gle całą mocą neon opró­sza ich głowy ni­kli­wym świa­tłem ko­loru po­piołu i siary. Stare ko­biety otwie­rają okna, wy­chy­lają się po pas. Z otwar­tego gdzieś ra­dia śpiew: Ma­lo­wana lala, la, la, la... Dy­go­cze, targa się, prze do przodu po­szóstna ko­leja. I, krew­sam­los! Ja?... I na od­lew. Cię­ciem oka kow­boj­skim. Ta skrzy­nia. Tan­detna ka­sta po hisz­pań­skich po­ma­rań­czach, zwa­lona na przed­nie sie­dze­nie Rzu­no­wego grata. Cien­kie, w par­tac­kim po­śpie­chu po­zbi­jane i zszyte me­ta­lową ta­śmą li­stewki, ścią­gnięte jesz­cze na krzyż zryw­kiem gru­bego ka­bla, któ­rego końce skrę­cone jak po­wró­sło. W szpa­rach fałdy po­pla­mio­nego ole­jem i ropą bre­zentu; na ciem­no­oliw­ko­wej po­wierzchni le­dwo do­strze­galny rdzawy na­lot. Do­ty­kam dło­nią kantu skrzyni, brzu­ś­cem wska­zu­ją­cego palca sunę po szorst­kiej, peł­nej zadr po­wierzchni desz­czułki. Li­stwa ugina się, palce zsu­wają się na­gle na na­pięte płótno i przez mgnie­nie, przez ten uła­mek se­kundy, nim ręka nie od­sko­czy i

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: