Zawsze przychodzi noc - ebook
Zawsze przychodzi noc - ebook
Trzydziestoletnia Lynette ledwie wiąże koniec z końcem. Pracuje na dwa etaty, wynajmuje zaniedbany dom w Portland, dzieląc go ze zgorzkniałą matką i niepełnosprawnym intelektualnie bratem. Ma za sobą depresję, aborcję i próby samobójcze, a jedyne ukojenie przynosi jej szklanka zimnego jägermeistera. Trudną przeszłość i przytłaczającą teraźniejszość ma jej osłodzić spełnienie marzenia – wykupienie domu, który zapewniłby spokój i stabilizację jej i jej rodzinie. Ale co zrobić, gdy wszystkie plany legły w gruzach?
Od rozczarowania po złość, od rezygnacji po desperację Willy Vlautin w swojej odważnej powieści prowadzi nas przez czterdzieści osiem godzin z życia Lynette, która zrobi wszystko, by spełnić swoje pragnienia. I wbrew słowom matki, przekonującej, że niektórzy przychodzą na świat po to, żeby utonąć, przekracza własne granice, by utrzymać się na powierzchni. W tej poruszającej opowieści o biedzie, ludzkiej chciwości i rozpaczy razem z bohaterką spoglądamy za siebie w lęku przed wewnętrznym mrokiem, mając nadzieję, że tym razem noc jednak nie nadejdzie.
„Vlautin tworzy porażające i chwytające za serce studium walki kobiety z jej losem i niesprawiedliwościami, które funduje jej Ameryka. Ta brutalna, trzymająca w napięciu proza pokazuje, czym jest desperacja.” „Publishers Weekly”
„„Zawsze przychodzi noc” to pełna napięcia powieść z zapadającą w pamięć główną bohaterką, która walcząc o przetrwanie, nigdy nie porzuca swoich wartości. Problem ubóstwa podjęty przez Vlautina sprawia, że historia ani na chwilę nie przestaje być nieprzewidywalna.” „The Wall Street Journal”
„Vlautin w „Zawsze przychodzi noc” ujmuje głęboką empatią wobec swoich postaci. Co więcej, dzięki dynamicznej fabule tworzy dzieło nawiązujące do mistrzów amerykańskiego kryminału. Ta niezwykła historia uderza siłą przekazu i chwyta za serce. To najlepsza jak dotąd książka Vlautina.” „The Big Issue”
„„Zawsze przychodzi noc” to przykład literatury, która głęboko porusza, a jednocześnie wytyka niesprawiedliwość amerykańskiego systemu. To ukłon w stronę klasy robotniczej. Wszystko to bez utraty błyskotliwego humoru. To absolutnie najlepsza książka Vlautina.” Crimereads.com
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-594-6 |
Rozmiar pliku: | 965 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kenny złapał ją obiema dłońmi za kostkę i zaczął wywlekać z łóżka. Lampka na komodzie skąpo oświetlała pokój, a on stał nad siostrą w koszulce z Supermanem i spodniach od piżamy. Była zima, przenośny promiennik pośrodku sutereny niewiele dawał, z ust Kenny’ego wydobywały się ulotne obłoczki.
Lynette rozbudziła się nagle i spojrzała na budzik na szafce nocnej: trzecia rano.
– Mam jeszcze piętnaście minut snu. Więc proszę, do tego czasu nie dotykaj mnie ani się nie odzywaj.
Miała trzydzieści lat, wstała z łóżka w dziesięcioletnim dresie i wełnianych skarpetach, zgasiła lampkę na komodzie i znów schowała się pod pościelą.
W ciemnościach zaczął oddychać głośniej.
– Wracaj na górę – krzyknęła.
Zaczął łkać.
– Proszę – błagała go, ale nie przestawał. Szlochał coraz głośniej, włączyła więc lampkę przy łóżku, obok budzika, i spojrzała na niego. – Tylko mi tu nie becz, Jezuuu. Jeszcze za wcześnie, ja jestem wykończona, wiesz, że jestem wredna, jak jestem wykończona. Ale i tak złazisz tu co rano, choć wiesz, że masz tego nie robić. Każdego ranka w kółko to samo.
Twarz mu poczerwieniała, z oczu lały się łzy.
– Ej, hej, przestań. Nie mam siły na twój płacz. Musisz dać mi się wyspać. – Naciągnęła sobie na głowę prześcieradło, dwa koce, kołdrę. Spod tego wszystkiego mówiła dalej: – Pamiętasz zasady. Musisz czekać, aż zadzwoni budzik. Taka jest zasada. Kiedy zadzwoni budzik, możesz zejść na dół. Nie wcześniej. Mówiłam ci milion razy. Po prostu czekaj u góry na schodach. Czekaj, aż usłyszysz budzik. Rozmawialiśmy o tym tyle razy. Nie pamiętasz?
Jej brat pokręcił głową.
– Pamiętasz, pamiętasz, poznaję nawet po tym, jak oddychasz.
Kenny pokręcił głową, ale zaczął się uśmiechać. Przez pościel capnął jej nogę.
Odrzuciła okrycia.
– Dobra, okej, Jezuuu, wygrałeś. Ale umyj zęby, bo inaczej nie wstanę.
Pokręcił głową.
– Rypie ci tak, że mógłbyś zabić oddechem. Nawet w tym zimnie to czuję. Załóż czyste dresy, które ci przygotowałam, umyj zęby i daj mi się przygotować do pracy. Dobra?
Pokręcił głową.
– Za pięć sekund znów będę wściekła.
Wskazała na schody i Kenny w końcu ruszył ku nim. Nie ruszając się z łóżka, odprowadzała go wzrokiem. Miał trzydzieści dwa lata, z roku na rok przybierał na wadze. Sylwetką przypominał już gruszkę. Miał metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, ale chodząc, kolebał się jak kaczka. Wśród rzednących brązowych włosów na czubku głowy robiła mu się coraz rozleglejsza tonsura. Co miesiąc dostawał ataków, nie umiał mówić, czasem tylko wydawał dźwięki przypominające słowa. Lekarze twierdzili, że ma umysł trzylatka. Czasami wydawało się, że ta ocena jest zawyżona, a czasami – że zaniżona.
Kenny potarabanił się schodami na górę, a ona wstała.
Fundamenty pod dom, w którym mieszkali, wylano w 1922 roku, z trefnego betonu. Zimą, podczas deszczy, przeciekały w co najmniej kilku miejscach. Z biegiem lat betonowy mur zaczął miejscami parcieć, cement się wykruszał. Pierwszy właściciel domu wynajął ekipę remontową, żeby naprawili fundamenty, ale umarł, dom odziedziczył jego syn, mieszkający nad oceanem, koło Astorii. Od jedenastu lat nie podnosił im czynszu, ale w zamian miały nie żądać napraw. Więc nie żądały, a suterenę wciąż zalewało.
Pod ścianą naprzeciwko łóżka Lynette stała sprawna pralko-suszarka, pamiętający lata sześćdziesiąte olejowy piec centralnego ogrzewania, betonowy zlew roboczy i zastawione pudłami regały. W liceum Lynette pomalowała swój kawałek podłogi na granatowo, a ściany na jasnoniebiesko. Obwiesiła je plakatami. Teraz podłoga wciąż miała ten sam kolor, ale plakaty znikły, zostały gołe, białe ściany. Dostała łóżko mamy sprzed dwudziestu lat, komodę, która należała do oryginalnego umeblowania domu, ale dwie nóżki miała już zastąpione cegłami, i długi na prawie dwa metry drewniany drążek przybity do sufitu – wieszała na nim swoje ubrania.
Włożyła robocze spodnie i granatową koszulkę z żółtym nadrukiem: PIEKARNIA PRZY DZIEWIĄTEJ. Do plecaka spakowała ubrania na zmianę i rzeczy do szkoły, poszła na górę, zobaczyła, że matka śpi na kanapie w pokoju dziennym, a telewizor wciąż gra. Wyłączyła go i poszła do łazienki. Woda w muszli nie była spuszczona, na podłodze leżał użyty papier toaletowy. Podniosła go, spuściła z wodą. Wyczyściła deskę klozetową, sama skorzystała, potem umyła twarz, wyszczotkowała zęby, przeczesała włosy.
Brat siedział na swoim łóżku, ubrany w czerwone dresy Portland Trail Blazers: spodnie i bluzę z kapturem. Ściany miał obwieszone plakatami Portland Trail Blazers, Winterhawks i Beavers sprzed dwudziestu lat. Do spania miał wąskie łóżko, w rogu pokoju, nakryte czarno-czerwono-białą kapą Trail Blazers. Na komódce stała lampka z Supermanem. Dwie nocne lampki z Supermanami były podłączone do gniazdek w ścianach.
– Buty – powiedziała Lynette.
Kenny uśmiechnął się, ale pokręcił głową.
– Bez wygłupów. Zaczniesz się bawić, to się spóźnimy. – Zgarnęła z podłogi dwie pary spodni dresowych, obwąchała, poskładała i odłożyła na komódkę. Znalazła dzianinową, czarno-czerwoną czapkę Trail Blazers i nałożyła ją na głowę brata. – Nie zdejmuj jej. To rozkaz. Nie możemy wiecznie gubić czapek.
Rozejrzała się po podłodze za skarpetami, znalazła dwie, obwąchała, naciągnęła Kenny’emu na stopy.
– Jutro obetniemy ci paznokcie.
Pokręcił głową.
– Robią się już ohydne. Pokaż no, co sobie spakowałeś do plecaka.
Objął go ramionami.
– Kenny, no weź.
Pokręcił głową.
– To jak sobie chcesz. Bierzemy tylko buty i wychodzimy, dobrze?
Złapała go za rękę i wyszli do dużego pokoju, a tam znów grał telewizor.
– Nie możesz zasnąć? – spytała Lynette.
Matka spojrzała na nich z wersalki. Okryła się kocem elektrycznym w lamparcie cętki.
– Wiecznie zapominam, że tak wcześnie wstajesz. – Sięgnęła do stoliczka, znalazła papierosy i zapalniczkę, zapaliła sobie jednego i położyła się na wznak. – O której wrócisz z nim do domu?
– Zajęcia kończę o drugiej. Będę tu kwadrans po, potem o wpół do czwartej zaczynam zmianę. Dzwoniłam do Sally, ale ona nie może się nim zająć. Myślę, że włączę mu film i zamknę go w pokoju. Będzie sam tylko przez dwie godziny z małą górką, jeśli wrócisz do domu zaraz po robocie.
Matka kaszlnęła.
– Dziś może nie pójdę do pracy.
– Chora jesteś?
Kiwnęła głową, z ust wymknęła się smużka dymu.
– To ty się nim zajmij.
Matka powoli pokręciła głową.
– E, nie… Tak tylko sobie marzę. Muszę iść. – Zdusiła peta w popielniczce, usiadła i powiedziała: – Chodź no do mnie, Supermanie. – Poklepała wersalkę, Kenny usiadł obok niej. – Masz być dziś grzecznym chłopcem. Rób, co ci każe siostra. – Pocałowała go w czoło i położyła się z powrotem.
Lynette zamknęła drzwi wejściowe na klucz, na werandzie zaciągnęła suwak w swojej kurtce, potem u brata. Stary dom za ich plecami był obłożony sajdingiem z szarego azbestu, okna z pojedynczymi szybami w malowanej na biało stolarce nigdy nie były wymieniane. Miał trochę ponad dziewięćdziesiąt metrów kwadratowych, a po drugiej stronie ulicy wznosił się betonowy mur zasłaniający autostradę nr 5 i redukujący hałas.
Był styczeń, plus pięć stopni Celsjusza i deszcz, kiedy Lynette szła z Kennym przez trawnik do swojego czerwonego nissana sentry, model z 1992 roku. Otworzyła prawe drzwi, brat wsiadł do samochodu. Zapięła mu pas, obeszła wóz i wsiadła od swojej strony. Silnik odpalił przy drugiej próbie. Ogrzewanie nie działało już od roku, od ich oddechów szyby od wewnątrz zaszły parą. Lynette prowadziła z jedną ręką na kierownicy, w drugiej trzymała szmatkę, ścierała z przedniej szyby parę i wodę.
– Mija nas czerwone auto – odezwała się do brata bez entuzjazmu. – Widzisz je?
Uśmiechnął się i wskazał na nie.
Położyła dłoń na jego ramieniu, ścisnęła lekko.
– Może to, że tak szybko zobaczyliśmy samochód w twoim ulubionym kolorze, to znak, że czeka nas szczęśliwy dzień.
Przez most Fremont przejechali wśród nieruchomego nocnego mroku, grało radio, padał deszcz. Kenny wyglądał przez okno na rozmazane światła Portland, a Lynette oparła się o drzwi ze swojej strony i westchnęła.2
Piekarnia Przy Dziewiątej dwa lata temu sprzedała parking dla swoich pracowników. Teraz na jego miejscu stał nieukończony dziesięciopiętrowy apartamentowiec pod wynajem. Lynette musiała parkować na ulicy. Do ósmej rano miejsce było bezpłatne, potem płaciła co godzinę, aż do końca zmiany w południe. Tego ranka znalazła miejsce dokładnie naprzeciwko piekarni. Wysiadła z nissana z bratem i trzymała go za rękę, w drugiej dłoni niosąc jego plecak, kiedy szli przez jezdnię. Piekarnia była jeszcze zamknięta, ale skorzystali z otwartego bocznego wejścia, przez magazyn przeszli do pokoju socjalnego, gdzie Lynette posadziła brata przy stole, zostawiając mu swój telefon, arkusz papieru pakowego i pudełko kredek świecowych.
– Nie wychodź stąd, chyba że będziesz musiał do łazienki – powiedziała – ale wtedy najpierw znajdź mnie. I nie czekaj do ostatniej chwili, jak wczoraj, bo zapomniałam zabrać dla ciebie ubranie na zmianę. Więc nie popuszczaj i szukaj mnie, tak? Nie popuszczaj, szukaj mnie. Wiesz, gdzie mnie znaleźć. Nie będę się gniewać. Naprawdę. Ucieszę się, kiedy dasz mi znać, że już musisz. Rozumiesz?
Kiwnął głową, więc odpaliła mu na telefonie film _Toy Story_ i wyszła. Kartę odbiła o czwartej rano, zaczynając zmianę jako główna ciastkarka – odbierała z przygotowania blachy croissantów i ciastek wiedeńskich i wkładała je do pieca. Co godzinę chodziła do socjalnego, żeby sprawdzić, co u brata. Prowadziła go do łazienki i starała się nakłonić, żeby skorzystał z toalety, albo odpalała kolejny film na telefonie. O siódmej zrobiła sobie pierwszą porządną przerwę i siadła przy Kennym.
Pokazał przez okno na dwór.
– Dziś nie mam czasu, ale mogę cię wypuścić, żebyś sam obszedł ten kwartał dokoła. Tylko jeśli chcesz wyjść, to zostawiasz mi telefon.
Pokręcił głową.
– Nie może być tak, że i jedno, i drugie, przecież wiesz. Wybieraj.
Oddał jej telefon.
– Tylko nie zatrzymuj się, chyba że zobaczysz, że Karen czeka przed drzwiami do Fullera, tak? Jeśli ją zobaczysz i zaprosi cię do środka, możesz wejść. Ale jeśli jej nie będzie, to nie daj się zagadywać żadnym lumpom, a już na pewno nie młodym. A jak będą z psami, to wiesz, masz po prostu zawrócić i przyjść tu z powrotem. Takie pieski nie lubią, żeby je głaskać. Pamiętasz, co było ostatnim razem? To ugryzienie bardzo bolało, a ty się bardzo wystraszyłeś. Więc nie głaszcz piesków. A już na pewno nie tych od lumpów. – Ubrała go w kurtkę i czapkę, pocałowała. Otworzyła boczne drzwi i patrzyła, kiedy ruszył chodnikiem. Nalała sobie kawy, siadła przy stole w socjalnym i zadzwoniła do kawiarni Fullera.
– Tu Lynette. Podejdzie do was Kenny. Mogłabyś dać mu tylko jednego pankejka i jajecznicę z dwóch jaj? Jajecznica na pankejku, inaczej jej nie zje. No i jak zawsze, sama polej mu syropu. Bo on to wyleje całą butelkę. Jeśli będzie zły, powiedz mu, że widzę, że za dużo leje. Że nawet z pracy to widzę… Tak, wiem, stara bieda… I nie zostawiaj syropu nigdzie przy nim. Raz widziałam, jak wypił całą butelkę… Obrzydliwe, no wiem… Jeszcze raz dzięki. Po robocie podejdę, przyniosę ci coś dobrego. I zapłacę za ten tydzień, tak… Puść mi esa, kiedy będzie wychodził, co?
Rozłączyła się, upiła łyk kawy, położyła głowę na blacie i zamknęła oczy. Przerwa dobiegła końca, musiała wracać do pracy. Przychodzili kolejni pracownicy, w tym także właściciel, otworzono sklep dla klientów. Lynette przepracowała trzy kwadranse, potem dostała esemesa i wyszła po Kenny’ego na ulicę.
– Gotowy na spanie?
Kiwnął głową.
Przeszli do samochodu, otworzyła drzwi dla pasażera, Kenny wsiadł do środka. Z tylnego siedzenia Lynette wyciągnęła śpiwór, okryła brata.
– Już przyszedł właściciel, więc nie wolno ci tam wchodzić. Po prostu śpij, dobra? Na ostatniej przerwie podejdę sprawdzić, jak się masz, pójdziemy do Fullera, tam skorzystamy z toalety. Zostały nam już tylko cztery godziny. Prawie koniec. Będę przychodzić do ciebie, kiedy tylko mi się uda. Jeśli będzie sytuacja awaryjna i będziesz musiał do toalety, po prostu wysiądź z wozu i przyjdź, znajdź mnie. Ale to tylko w sytuacji awaryjnej. I pamiętaj, nikomu nie otwieraj drzwi. Nikomu, tak? Nawet jeśli miło wygląda czy nosi kask. Nawet jeśli wygląda jak policjant, uśmiecha się i puka do drzwi. Dobra? Aha, a jak szłam po ciebie do kawiarni, widziałam czerwony samochód. Czyli dziś już dwa. Ciekawy dzień, co? Daj znać, jak jeszcze jakiś zobaczysz. – Wyciągnął ręce, przytulił ją, nie chciał puścić. – No weź. Koniec zabawy. Muszę wracać do roboty. – Puścił. – Dobra, Supermanie, czas spać. To rozkaz. – Dała mu buziaka i zamknęła drzwi nissana.
Zajrzała do niego potem jeszcze trzy razy, ciągle spał. W południe odbiła kartę na koniec zmiany, przebrała się w żeńskiej toalecie i wyszła z dwiema kanapkami z szynką i serem, kawą, napojem pomarańczowym i dwiema bułeczkami z rodzynkami.
Dzień był ponury, wciąż padało, kiedy jechała przez dzielnicę Pearl do przelotówki. Dwadzieścia lat temu stały tu głównie opuszczone magazyny, teraz na ich miejscu namnożyło się luksusowych loftów i sklepów, restauracji, apartamentowców. Prawą dłonią wycierała szmatką przednią szybę, mostem Broadway przejechali do wschodniej części miasta i skręcili w Williams, na północ. Tu też rosły nowe bloki, restauracje, bary. Lynette już nawet nie pamiętała, co stało przy Williams czy Mississippi Avenue pięć lat temu. Dwadzieścia lat temu jej matka nie postawiłaby nawet stopy na Mississippi, a teraz spacerowały sobie po tej alei w weekendy. Zaglądały do sklepów, patrzyły na ciuchy i buty, na które nigdy nie będzie ich stać, na jadłospisy restauracji, do których nigdy nie wejdą. Niedawno zamknęła się knajpka, do której chodzili całą rodziną, grecka, przy North Skidmore, nazywała się Panorama. Przez dwadzieścia pięć lat jadali tam dwa razy w miesiącu. Właścicielom oferowano za parcelę coraz wyższe kwoty, w końcu padła taka, że sprzedali. Restauracyjkę wyburzono, ruszyła budowa kolejnego bloku.
Lynette zaparkowała pod studium pomaturalnym, wysiedli. Gdy szli przez tereny szkoły, zjadła swoją kanapkę. W sali wykładowej w gmachu Cascade siedli na końcu długiego stołu w głębi. Rozwinęła kanapkę dla Kenny’ego i otworzyła mu napój, czekali, aż zejdzie się siedemdziesiąt pięć osób na zajęcia z podstaw księgowości.
Nachyliła się do brata, szepnęła mu w ucho:
– Pamiętaj, że musimy być cicho, dobra? Czyli ani mru-mru. I bez pierdzenia.
Jednak w dwudziestej minucie zajęć Kenny zaczął popierdywać.
Siedzący bliżej studenci łypali w ich stronę, Kenny pociągnął ją za koszulkę.
– Sytuacja awaryjna czy jeszcze wytrzymasz?
Minę miał niepewną. Znów pociągnął za koszulkę, wyprowadziła go więc z sali, do męskiej toalety. Wpuściła go do kabiny, oparła się o umywalkę nieopodal i czekała.
– Pamiętaj, ściągnij spodnie i majtki. Pamiętaj, najpierw siądź, potem popuść. Spodnie, majtki, siadasz, dajesz.
Wszedł student, skorzystał z pisuaru, wyszedł. Minęło pięć minut.
– No weź, choć kawałek wykładu chciałabym usłyszeć. Kończysz już? – otworzyła drzwi kabiny. Kenny uśmiechał się, wciąż siedział.
– Ej, bez wygłupów. Podetrzyj się już. – Zamknęła kabinę, odczekała jeszcze dwie minuty, znów otworzyła. – Skończyłeś?
Pokręcił głową, znów się uśmiechnął.
– Dobra, podetrzyj się jeszcze raz, dla mnie.
Ściągnął z rolki całą garść papieru, podtarł się.
– Dobra, teraz majtki, potem spodnie.
Kenny podciągnął sobie bieliznę, potem spodnie dresowe, wyszedł z kabiny. Lynette sprawdziła muszlę, spuściła wodę, pomogła bratu umyć ręce i wrócili na zajęcia.
Wykładowca, mężczyzna z Indii w średnim wieku, miał silny akcent i mikry głos, nie całkiem docierający tam, gdzie siedziała, do tego w sali było ciepło, a Lynette była zmęczona. Kenny bawił się jej telefonem, ona zaczęła przysypiać, ale zajęcia dobiegły końca. Przy wyjściu stał asystent, rozdawał sprawdzone pierwsze egzaminy semestralne. Zdała, ale tylko na siedemdziesiąt trzy procent. Zakuwała cały tydzień i ledwie siedemdziesiąt trzy procent.
Poszli przez tereny szkoły z powrotem na parking. Wsiedli do nissana, szyby samochodu zaraz zaparowały, Lynette osunęła się w siedzeniu, w oczach wezbrały jej łzy. Kenny pociągnął ją za kurtkę.
– Nie bój się – szepnęła. – Po prostu jestem trochę zmęczona. Potrzymaj mnie za rękę. – Położyła dłoń na jego dłoni. – Zawsze chciałam być mądra, ale chyba muszę pogodzić się z faktem, że jednak nie jestem i cześć. Daj mi chwilkę, dobrze? Chwilka i będzie dobrze. – Zamknęła oczy. W radiu leciała piosenka, pozwoliła sobie zostać tak aż do jej końca, dopiero wtedy otworzyła oczy i spróbowała się uśmiechnąć. – I już – powiedziała. – Już mi lepiej. To co, wieziemy cię do domu?3
Na podjeździe po prawej stronie ich domu stał samochód, którego nigdy przedtem nie widziała, biała, limitowana toyota avalon. Nie miał tablic rejestracyjnych, tylko plakietkę z napisem TOYOTA PORTLAND, a do tylnej szyby przyklejone taśmą zezwolenie na udział w ruchu drogowym. Lynette zaparkowała na ulicy, wyszła z nissana, otworzyła drzwi Kenny’emu i pomogła mu wysiąść. Ruszyli przez trawnik przed domem. Po drodze zatrzymała się i zajrzała do toyoty. Siedzenia w czarnej skórze, wykładzina na podłodze zakryta folią. Nówka sztuka.
W domu wszystkie okna były zasłonięte, światła pogaszone. Matka leżała na kanapie pod elektrycznym kocem i oglądała telewizję. Usiadła, kiedy weszli.
– Chodź tu, daj mamie buzi – powiedziała do Kenny’ego. Ruszył powoli w jej stronę, a ona trzęsącymi się dłońmi zapaliła papierosa, włożyła go w usta i złapała Kenny’ego za ramię. – Siądź przy mnie. – Wolną dłonią poklepała kanapę. – Siądź obok mamusi.
Pokręcił głową.
– Czasem musisz zrobić coś, co ci każe ktoś inny, a nie tylko to, co ty chcesz. Więc siadaj.
Ścisnęła jego nadgarstek tak silnie, jak tylko mogła, przyciągnęła go do siebie. Jęknął, ale usiadł.
Lynette odłożyła torebkę i klucze na stolik przy drzwiach wejściowych.
– Czyj to samochód?
Matka nie odpowiedziała.
– Chryste Panie, ależ dziś okropna pogoda. – Lynette weszła do pokoju dziennego. – Nie mam pojęcia, czemu wciąż siedzisz tu tak po ciemku. Mogę podkręcić grzanie, przynajmniej na chwilę? Jakoś nie jestem w stanie się dziś rozgrzać.
– Pewnie – powiedziała matka.
Lynette ustawiła termostat na dwadzieścia stopni.
– Więc czyj to samochód? Naprawdę ładny. To auto Cheryl? Twój się rozkraczył?
Matka miała papierosa w lewej dłoni, w prawej wciąż trzymała nadgarstek Kenny’ego. Nie odwracała wzroku od telewizora, a mówiła tak cicho, że ledwie było ją słychać.
– To mój.
– Twój? – Lynette parsknęła śmiechem. – Aha, pewnie.
Głos matki stał się donośniejszy, ale też zaczął drżeć.
– Ja… ja go kupiłam.
Lynette spojrzała na nią, nagle zaniepokojona.
– Ale że jak to: kupiłaś? Znaczy, dziś kupiłaś sobie samochód? Kiedy mnie nie było? Nie poszłaś do roboty, jak mówiłaś, tylko kupiłaś sobie nówkę furę?
Matka miała pięćdziesiąt siedem lat i osiemnaście kilo nadwagi. Włosy farbowała na brązowo, ubrana była do pracy – czarna garsonka, kremowa bluzka. Na stopach miała grube, wełniane skarpety. Elektrycznym kocem okryła nogi Kenny’ego, przysunęła się bliżej do syna, wciąż zaciskając dłoń na jego nadgarstku.
– Nie mówiłam ci, bo wiedziałam, że się zdenerwujesz. Ale już od dawna rozglądałam się za nowym wozem, przecież wiesz, a ci ludzie z Toyoty Portland są tacy mili. Żadne tam śliskie typy. Umówiłam się więc, i akurat mieli taki, jaki chciałam. Nawet nie musiałam nic wyłożyć. Ani grosza, a raty też nie takie straszne. Dali mi nawet półtora tysiąca za saturna, a przecież wiesz, że ten to była śmierć na kółkach. Hamulce już wysiadały, źle wchodził w zakręty. Powinien też mieć zmienione opony. U Schwaba mówili mi, że w ogóle nie powinnam nim jeździć.
– Ile kosztował?
– Dostałam dobrą ofertę.
– Ile?
– Ze wszystkim i z rozszerzoną gwarancją trzydzieści dziewięć tysięcy.
Lynette siadła na drewnianym krześle przy drzwiach wejściowych. Zakryła twarz dłońmi, serce zaczęło jej łomotać.
– Nic nie rozumiem… W przyszłym tygodniu miałyśmy podpisać umowę na dom. Czy teraz dostaniemy kredyt, czy się zjebie? Myślałaś w ogóle o kredycie?
Matka pokręciła głową.
– Pamiętam, jak facet chciał go nam sprzedać za dziewięćdziesiąt tysięcy, a teraz chce trzysta? No to już trzeba mieć, kurwa, tupet.
– Dziewięćdziesiąt chciał piętnaście lat temu. To już są dawne czasy. A nam chce sprzedać za dwieście osiemdziesiąt. Schodzi dwadzieścia tysięcy z ceny, za jaką poszedłby ten dom, gdyby normalnie wystawił go na sprzedaż. Nie idzie też przez agencję, więc i na tym zaoszczędzimy. To naprawdę dobra okazja, sama wiesz. Sama ci mówiłam w zeszłym tygodniu, że ten niebieski kawałek dalej poszedł za czterysta.
– No bo to, cholera, o wiele fajniejsza chata i nie przy samej przelotówce.
– No, wiem, ale… Chryste, czemu akurat dziś musiałaś kupić sobie samochód?
– Już od dawna chciałam mieć nowy – odparła matka. – Więc dziś w końcu sobie kupiłam.
– I tyle? Nie myślałaś wcale, co to znaczy, jeśli mamy kupić sobie dom?
Matka nie odpowiedziała.
Kenny chciał wstać z kanapy, ale go nie puszczała.
– Teraz już nie chcesz kupić sobie domu? – zapytała Lynette.
Matka wciąż się nie odzywała.
– Wiesz, że jeśli my go nie kupimy, on po prostu opchnie go komuś innemu, nie? I wiesz równie dobrze jak ja, że na żaden inny w tej okolicy nas nie stać. Będziemy musiały wynająć sobie mieszkanie, a czynsz wyjdzie nas drożej niż rata kredytu. Za byle gównianą klitkę z dwiema sypialniami wołają tu tysiąc pięćset miesięcznie, a i to fartem. Teraz płacimy tylko osiemset. Jeśli kupimy ten dom, miesięczna rata będzie około tysiąca dwustu, ale to i tak oszczędność. Miesięcznie to o trzysta dolarów mniej niż za cokolwiek do wynajęcia i w końcu będziemy miały coś swojego.
Matka strąciła popiół z papierosa do puszki po coli.
– Facet lubi dużo gadać, ale wierz mi, nie sprzeda. Już się nasłuchałam tych jego pierdół.
– Tym razem jest inaczej, przecież wiesz. Już się zgodził, żeby nam sprzedać. Jeśli się wycofamy, wystawi ten dom normalnie na rynek. Była już agentka od nieruchomości. Porobiła zdjęcia i w ogóle. Przecież tu byłaś, kiedy przyszła. Jest już stary, zmęczony, chce sprzedać.
Matka drżącą dłonią sięgnęła po stojący na ławie kubek ze Starbucksa. Kenny chciał go przechwycić, ale spudłował.
– Przestań! – wrzasnęła na niego.
– Pan Claremont był dla nas dobry – ciągnęła Lynette. – Chce nam pomóc.
– Pomóc? Od lat niczego nie naprawił w tej budzie z gówna i patyków. Co niby w tym miłego?
– To nie fair.
– Taka prawda, halo.
Lynette zamknęła oczy. Serce galopowało jej tak, że aż żołądek podchodził do gardła.
– Postanowiłyśmy nie mówić mu o żadnych usterkach, bo bałyśmy się, że zacznie nam podnosić czynsz jak wszyscy. Więc ani my do niego nie dzwoniłyśmy, ani on nie chciał więcej. Taka jakby umowa. Przecież wiesz, że taki to był układ. Że niby z której strony wychodzi przez to na wała? Przez ostatnich pięć lat Bonnie czynsz wzrósł prawie dwukrotnie. Nawet tu u sąsiadów podnieśli o cztery stówy, a to przecież buda gorsza od naszej. On nie podniósł nam czynszu prawie od jedenastu lat. Od jedenastu… To nie jest zły człowiek. Po prostu ma już siedemdziesiąt pięć lat. Nie obchodzi go to miejsce, pieniędzy też nie potrzebuje. Chce, żebyśmy to my kupiły ten dom. Dlatego daje nam pierwokup i to za dobrą cenę.
– No to kupuj sama – powiedziała matka i parsknęła chrapliwym śmiechem.
Po twarzy Lynette pociekły nagle łzy.
– Przecież wiesz, że ja kredytu nie dostanę. – W jej głosie było słychać, jak pęka jej serce. – Przerabiałyśmy to już ze sto razy. Po prostu nie rozumiem, czemu akurat teraz to zrobiłaś. Tak się starałam, żeby uzbierać na wkład własny.
– Akurat, przecież nie masz osiemdziesięciu tysięcy.
– Mam, wiesz, że mam. Pokazywałam ci moje konto. Te pieniądze tam są.
Matka odstawiła kubek ze Starbucksa.
– Ale do kredytu przykuta będę ja.
– Czyli co, koniec tematu?
Matka nie odpowiedziała.
– Próbujemy do czegoś dojść – podjęła Lynette. – Staramy się zapewnić sobie dobrą przyszłość. To jest świetna oferta. Podoba mi się tutaj, Kenny’emu też, wszyscy w okolicy znają go i na niego uważają.
Matka skiepowała papierosa.
– Mam pięćdziesiąt siedem lat, a ciuchy wciąż kupuję sobie w sklepach charytatywnych. Już trochę za późno, żeby obchodziło mnie układanie sobie przyszłości. A Kenny’emu nic nie będzie, gdziekolwiek trafimy. – Wciąż wpatrywała się w telewizor, kaszlnęła. – Nie masz pojęcia, jak to jest. Inne kobiety w moim wieku jeżdżą na wakacje z wnukami, opowiadają o pakietach emerytalnych, inwestycjach. Ostatni raz byłam na wakacjach, kiedy pojechaliśmy razem do San Francisco, a to już ponad piętnaście lat temu. Będę musiała harować u Freda Meyera, aż zdechnę. Nigdy nie odłożę na emeryturę, takie są fakty, do cholery. Więc zaczęłam się ostatnio zastanawiać: po co mam się poświęcać nawet bardziej niż do tej pory? Czemu do końca życia musi nade mną wisieć dług? Co, mało z siebie dawałam? Czemu nie mogę mieć czegoś fajnego, tak dla odmiany? Choć raz tylko dla mnie. Jeździłam tym gównianym saturnem już siedemnaście lat. Dzień po dniu każdy inny kierowca widział, kim naprawdę jestem: przegraną, starą babą z nadwagą.
– Przecież to tylko samochód – powiedziała Lynette. – Jeździsz nim do pracy i z pracy, i tyle. Samochody się nie liczą.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I