- nowość
- promocja
Zbieracze borówek - ebook
Zbieracze borówek - ebook
Dobitna i klarowna - „The New Yorker”, uznana za jedną z najlepszych książek 2023 roku.
Idealna dla fanów Celeste Ng i Ann Patchett! – Amazon, uznana za jedną z najlepszych książek 2023 roku.
Wstrząsająca opowieść o rozdzieleniu rodziny rdzennych Amerykanów. Peters jest mistrzynią w tworzeniu postaci, do których od razu się przywiązujemy. Eric Nguyen, „The New York Times Book Review”.
Najdotkliwszy ból jednej rodziny. Najmroczniejszy sekret drugiej.
Maine, lata 60. XX wieku. Pewnego upalnego dnia sześcioletni Joe obserwuje swoją młodszą siostrę Ruthie, siedzącą na jej ulubionej skale na skraju pola borówek, podczas gdy ich rodzina, pochodząca z plemienia Mikmaków z Nowej Szkocji, zbiera owoce. Tego popołudnia Ruthie znika bez śladu. Jako ostatnia osoba, która ją widziała, Joe będzie wiecznie prześladowany przez żal, poczucie winy i wyobrażenia tego, jak mogło wyglądać jego życie, gdyby nie doszło do tragedii.
Norma dorasta na zamożnych przedmieściach jako jedyna córka zgorzkniałych rodziców. Jest bystra, nad wiek dojrzała i ma w głowie pełno pytań, których nie wolno jej zadawać – pytań o jej brakujące zdjęcia z okresu niemowlęctwa, śniadą skórę, realistyczne sny o spędzaniu czasu przy ognisku w ciepłych objęciach, które nawiedzają ją noc w noc. Norma przeczuwa, że istnieją sprawy, o których rodzice jej nie mówią, lecz rozwikłanie tajemnic, które skrywali przed nią, odkąd była małą dziewczynką, zajmie Normie dziesiątki lat.
„Zbieracze borówek” to poruszająca opowieść o niesłabnącej nadziei, niezachwianej miłości i sile rodziny – nawet w obliczu tragedii i zdrady.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-897-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
–––
Siedzę zwrócony plecami do ściany, wsparty o sflaczałe poduszki. Mae wytłukła je porządnie, ale to było parę godzin temu. Trzymam w rękach zdjęcie Leah z czasów, gdy była mała i nie miałem jeszcze pojęcia o jej istnieniu. Słońce za oknem zaczyna zachodzić, a ja nie mogę się nadziwić, że ukształtowały mnie kobiety, których przez większość życia nie znałem.
Bolące nogi nie pozwalają mi już siedzieć przy ognisku, tym obok pieńka, który od lat uważam za swojego przyjaciela. Mam już dosyć tego łóżka, leków i odosobnienia, które pojawia się wraz z chorobą; świadomości, że ludzie, których kocham, nigdy nie zrozumieją mojej samotności, choćby nie wiem, jak bardzo się starali. Umieranie to coś, co muszę zrobić sam. Leah, teraz już dorosła, odwiedza mnie kilka razy w tygodniu. Moja siostra Mae i starszy brat Ben troszczą się o mnie, nawet jeśli na to nie zasługuję. Matka się modli.
– Joe? – Mae uchyla drzwi i zagląda do środka.
– Nie śpię.
Drzwi otwierają się i wchodzi do pokoju. Ma w oczach coś radosnego, czego już dawno u nikogo nie widziałem.
– Wyglądasz na szczęśliwą, Mae.
– Bo jestem szczęśliwa.
Staram się usiąść prosto. Chcę być w pełni sobą; pokazać jej, że cokolwiek ją cieszy, również mnie sprawia radość.
– Ktoś chciałby się z nami spotkać. Mamy sporo do nadrobienia.JEDEN
–––
JOE
W dniu zaginięcia Ruthie meszki były wyjątkowo żarłoczne. Biali ludzie w sklepie wielobranżowym, w którym się zaopatrywaliśmy, twierdzili, że Indianie są dobrymi zbieraczami borówek, ponieważ kwaśny posmak ich krwi odstrasza te owady. Już jako sześciolatek wiedziałem, że to nieprawda. Meszki nikogo nie dyskryminują. Jednak teraz, prawie pięćdziesiąt lat później, gdy leżę w łóżku trawiony przez chorobę, której nie mogę zobaczyć, sam już nie wiem, co jest prawdą, a co nie. Może faktycznie jesteśmy skwaśniali.
Niezależnie od smaku naszej krwi meszki i tak nas cięły. Mama umiała jednak złagodzić swędzenie w nocy, żebyśmy mogli trochę pospać. Zdzierała korę z gałęzi olchy, żuła ją na papkę i nacierała nią ślady ukąszeń.
– Nie ruszaj się, Joe. Przestań się wiercić – mówiła, nakładając gęstą pastę.
Olchy rosły wzdłuż pól, zaś pola ciągnęły się w nieskończoność, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Pan Ellis, właściciel ziemi, podzielił ją na części wielkimi kamieniami, co ułatwiało orientację w terenie. Jednak prędzej czy później zawsze docierało się do drzew. Albo drogi numer dziewięć, pełnej wybojów wielkich jak arbuzy i głębokich jak jeziora; pas ciemnego asfaltu wił się przez pola, na które przyjeżdżaliśmy rok po roku.
Nawet wtedy, w 1962 roku, wzdłuż dziewiątki nie było wielu domów, a jeśli już to stare, obłażące z szarej i białej farby, z krzywymi, przegnitymi gankami, podwórkami pełnymi porzuconych samochodów i lodówek, spomiędzy których wyrastała zielona i żółta trawa, a kawałki rdzy ulatywały z nich przy silniejszych podmuchach wiatru. Kiedy w środku lata z Nowej Szkocji przyjeżdżała karawana śniadych robotników, roześmianych i rozśpiewanych, przemierzających zarośnięty i rdzewiejący świat, miejscowi odwracali się plecami; nasza obecność była świadectwem ich porażki. To miejsce wydawało się choć trochę ładne jedynie jesienią, gdy słońce zachodziło złociście, a pola błyszczały w jego promieniach pod bezchmurnym wrześniowym niebem.
Pośród całej tej rdzy i zgnilizny wznosił się dom pana Ellisa. Stał na rogu, w miejscu spotkania dziewiątki z polną drogą, która prowadziła na drugą stronę jeziora, tę bez Indian, gdzie biali pływali i urządzali sobie w niedziele pikniki, a ich blada skóra pokrywała się bąblami w promieniach bladego słońca Maine. Wiele lat później, ale jeszcze przed moim wyjazdem, pamiętałem ten dom jak ilustrację z książki lub czasopisma, które przeglądało się na przystanku autobusowym albo w poczekalni u lekarza. Wzdłuż podjazdu rosły strzeliste klony, a między domem i polną drogą prowadzącą do obozowiska posadzono długą, prostą linię sosen, więc nie widzieliśmy go dokładnie, chociaż i tak próbowaliśmy zerkać.
– Ben, po co budować dom składający się z samych okien? – zapytałem kiedyś brata.
– Ludzie potrzebują dachu nad głową. Tutaj też robi się zimno, tak jak u nas.
– Ale te wszystkie okna! – Nie mogłem się nadziwić.
– Okna są drogie. W ten sposób pokazują światu, że są bogaci.
Pokiwałem głową, chociaż nie do końca zrozumiałem.
Biel domu, odmalowywanego co drugie lato, z czerwonymi wykończeniami i dwiema kolumnami przy drzwiach wejściowych, wystarczyła, żebym ja, chłopiec mieszkający w trzypokojowym domku z przeciekającym dachem, nazywał go rezydencją. Wiele lat później, kiedy tam wróciłem, długo po tym, jak pan Ellis zmarł na atak serca, spojrzałem na ten budynek świeżym okiem i zdałem sobie sprawę, że był to po prostu piętrowy dom z wykuszem.
Po naszym przyjeździe w połowie lipca tamtego lata, gdy straciliśmy Ruthie, na polach aż roiło się od zielonych liści i maleńkich dzikich borówek. Wciąż rozpierała nas energia, a wspomnienia ciężkiej pracy i długich dni spędzonych na polu odeszły w zapomnienie. Mój ojciec przywiózł nas razem z zapasami, które miały nam wystarczyć na kolejnych osiem do dwunastu tygodni, i wyjechał jeszcze tego samego dnia. Kiedy ruszył w stronę granicy, zostawił za sobą tylko tuman kurzu. Jechał do Nowego Brunszwiku po tych samych zbieraczy co zawsze. Tych, którym mógł zaufać. Starego Geralda i jego żonę Julię, Hanka i Bernarda, bliźniaków, którzy ciężko pracowali i trzymali się na uboczu, wdowę Agnus z sześciorgiem dzieci, z których wszystkie były duże i silne, oraz Frankiego, pijaka. Zabawny był z niego gość, bał się niedźwiedzi, ciemności i nie bardzo palił się do roboty.
Tata zawsze powtarzał:
– Mama mówi, że nawet ludzie tacy jak Frankie potrzebują pieniędzy i celu w życiu, choćby tylko przez osiem tygodni.
– Zbieram więcej borówek niż on, tato – odparłem, ruchem głowy wskazując Frankiego, który bezmyślnie wrzucił sobie owoc do ust – a on zjada ich drugie tyle.
– Niektórym wiele się wybacza, Joe. Wiesz, że w dzieciństwie prawie utonął, a potem nie rozwijał się tak, jak trzeba. Nie żeby miał jakiś feler. Bóg stworzył go takim, jakim jest, więc musimy to uszanować. Frankie potrzebuje tej pracy tak samo jak my. Chce siedzieć przy ognisku i zarobić trochę grosza. Dzięki temu ma na co czekać.
– Tak, tato, ale… – zacząłem, poirytowany tym, że Frankie inkasował pieniądze, a ja pracowałem ciężej od niego i dostawałem w zamian tylko nowe ubrania do szkoły.
– Żadnych „ale”. Wracaj do pracy i bądź dla niego miły. Nie wiadomo, kiedy tobie przyda się ludzka życzliwość.
Gdy tata zapędzał zbieraczy na pakę półciężarówki, posprzątaliśmy chatę i rozbiliśmy obóz pod czujnym i krytycznym okiem naszej mamy.
– Chłopcy, wyrwijcie trawę wyrastającą spomiędzy desek werandy. Ogarnijcie tu trochę.
Pocięliśmy sobie ręce, wyrywając trawę, która ośmieliła się wyrosnąć pod naszą nieobecność. Później zbieraliśmy suche drewno na dwa ogniska: jedno do gotowania, które płonęło prawie przez cały czas, a drugie do mycia naczyń i prania ubrań w weekendy. Moja siostra Mae i kilka innych dziewcząt sprzątało chatę, zaś parę innych udało się do domu właściciela, jak co roku, żeby pomóc jego żonie posprzątać dom od piwnicy po strych. Dostawały za to trochę pieniędzy, które wydawały później na jarmarku na wsuwki do włosów, samogon i prażoną kukurydzę.
Z naszej chaty nie widać było jeziora, ale z obrzeży obozu – tam, gdzie mieli swój namiot stary Gerald i Julia – już tak. Chata szczęśliwie miała dach, drzwi i kilka starych materaców, na których mogliśmy spać. Tylko garstka z nas się tam mieściła. Pozostali, w tym moi starsi bracia, Ben i Charlie, spali w namiocie, na twardej ziemi, podkładając sobie zwinięte kurtki pod głowę.
Gdy zjechały się już wszystkie rodziny, z całej Nowej Szkocji oraz kilka z Nowego Brunszwiku, chłopcy stawali się głośni i rozbrykani. Nie widzieli się od poprzedniego sezonu i mieli sporo do nadrobienia. Tego lata nie byłem jeszcze na tyle duży, by dokazywać razem z nimi, więc spędzałem czas z Ruthie, która się ich wstydziła. W ciągu dnia, kiedy byli zajęci pracą, kochała ich jak rodzinę. Wieczorami, gdy śpiewali przy ognisku, flirtowali z dziewczynami i brali się w żartach za łby, uciekała do chaty i kładła się spać, oparta plecami o ścianę, z lalką zrobioną ze starych skarpet pod pachą. Mama leżała po drugiej stronie, chroniąc ją przed hałaśliwymi chłopakami, których nie poznawała.
Kiedy tamtego lata opuściliśmy dom i wyjechaliśmy na południe, w starej półciężarówce tłoczyło się nas siedmioro: mama, tata, Ben, Mae, Charlie, Ruthie i ja. Ben i Mae mieszkali w internacie dla Indian i jak w każde wakacje mama wyczekiwała ich powrotu, chociaż udawała, że wcale tak nie jest. A gdy przyjeżdżali, ledwo zdążyli wysiąść z samochodu, tuliła jedno po drugim, ujmując ich twarze w dłonie, i patrzyła na nich, jakby byli ze złota. Całowała ich w czoła, powtarzając imiona swoich dzieci niczym słowa modlitwy. Tata poklepywał Bena po plecach i ściskał Mae, po czym ładował nas wszystkich do samochodu i wiózł w stronę granicy. Władze pozwalały nam się z nimi widywać tylko dwa razy w roku, na Boże Narodzenie i podczas zbioru borówek.
– „Ciężka praca wzmocni ich charakter i pomoże im się stać prawdziwymi obywatelami” – przeczytał Ben fragment listu, który udało mu się poskładać w całość po tym, jak tata go podarł. Ojciec nie lubił pana Hughesa, grubego agenta do spraw Indian z małymi fioletowymi dziurkami w nosie. Gdy przeczytał list, Ben i Mae nie wrócili już do internatu. Mogli zostać w domu i chodzić do tej samej szkoły, co Charlie i ja.
Teraz Ben leży na wąskim łóżku naprzeciwko mojego. Przez większość nocy nie może zasnąć – boi się, że wydam z siebie ostatnie tchnienie na jego warcie. Czasami jego miejsce zajmuje Mae, zrzędząca i chrapiąca. Zostaliśmy już tylko we czworo: mama, Mae, Ben i ja. Jeśli istnieje drugi świat, miło będzie spotkać wszystkich tych, którzy odeszli. Przytulić, powiedzieć, że ich kocham, i przeprosić. Zresztą mam kogo przepraszać po obu stronach. A jeśli niebo nie istnieje, i tak się o tym nie dowiem, więc nie warto się przejmować. Przyznałbym się mamie do swoich wątpliwości, ale ona jest święcie przekonana, że wszyscy ludzie, których kocha i którzy odeszli, siedzą po prawicy Pana.
Pewnego pogodnego sierpniowego wieczoru tamtego lata zgromadziliśmy się wszyscy wokół ogniska. Tata dopiero co odłożył skrzypki, byliśmy zmęczeni tańcami i śpiewem. Rozwinęliśmy z Ruthie koc i się na nim położyliśmy. Z rękami pod głową patrzyliśmy, jak świetliki walczą z gwiazdami o naszą uwagę. Ci, którzy mieli szczęście i byli wystarczająco duzi, pojechali rozpalić własne ognisko na Górze Allena. Mae opowiadała nam historie o tańczącej i całującej się młodzieży, jednocześnie próbując nas przekonać, że sama była grzeczna i nie robiła podobnych rzeczy. Nie wierzyliśmy jej z Ruthie za grosz. Mae uwielbiała imprezować i sprawiać kłopoty. Tymczasem rozmowa przy ognisku zeszła na inne tematy.
– Mówią, że to dobre dla dzieci; pomaga im się zasymilować, znaleźć pracę. – Staruszka miała gruzłowate palce, ale zaplatała długie wiązki jesionowego drewna i nadawała im kształt koszyka, nawet nie patrząc na to, co robiła.
– A ja wam mówię, że to pic na wodę. Nikt, a szczególnie biali, nie ma prawa zabierać nam dzieci. Widzicie, jak wychowują swoje; nic tylko kwękają i biadolą. Nie ma w nich cienia radości, a teraz ich rodzice próbują zrobić to samo z naszymi dziećmi.
– Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam mieć Bena i Mae w domu, ale trzeba przyznać, że uczą ich tego, co jest napisane w Biblii – odezwała się matka, nachylając się w stronę ognia, by lepiej zobaczyć skarpetkę, którą właśnie cerowała. – Nie wiem, czy słusznie zrobiliśmy, zabierając ich stamtąd, ale Lewis jest pewien tej decyzji jak wschodu słońca.
Mama pokochała Kościół z całym jego uroczystym ceremoniałem, zastępując nim ten wyrwany z jej serca w dzieciństwie, o którym rzadko wspominała. Ruthie wstała i szepnęła mi do ucha, że musi iść do łazienki. Zostawiła po sobie ciepłe wgłębienie na kocu. Kiedy długo nie wracała, mama poszła jej szukać i zastała ją śpiącą w chacie.
Następnego dnia Ruthie zniknęła.
Tata przechadzał się wzdłuż rzędów krzaków, sprawdzając, jak sobie radzimy; wytykał nam ominięte owoce i niechlujną pracę. Pod koniec dnia spotykał się ze zbieraczami i zapisywał liczbę skrzynek, które udało się każdemu z nich zapełnić. Co bardziej leniwi próbowali układać na dnie skrzynek liście i łodygi, by wyglądało na to, że zebrali więcej owoców. Jednak tata nigdy się na to nie nabierał. Zbieraczom płacono od skrzynki. Pan Ellis przechadzał się wzdłuż jednej z długich lin rozdzielających rzędy, gdy Ruthie zaszła ojca z drugiej strony, niosąc wodę. Drobne rączki trzęsły się od ciężaru, gdy podniosła do góry niebieskie plastikowe wiaderko z białą rączką; takie, którego używaliśmy do budowania zamków z piasku w niedzielne popołudnia.
– Wela’lin ntus – podziękował jej tata i napił się wody.
– Ależ ona cichutka, Lewis. – Pan Ellis położył spoconą dłoń na czubku głowy Ruthie i pogłaskał ją, wydając przy tym mlaskające odgłosy, jakby była opóźniona czy coś w tym stylu. A ona stała, pozwalając mu na to. Brzuch przelewał się panu Ellisowi nad paskiem dżinsów, brudnych od smaru. – I ma najjaśniejszą skórę z was wszystkich. Pewnie wyjdzie jej to na dobre, szczególnie jeśli nie będziecie do niej bełkotać w tym waszym narzeczu.
Tata upił jeszcze łyk wody i oddał Ruthie wiadro, po czym położył jej rękę na plecach i skierował ją w stronę Bena i mnie, z dala od pana Ellisa. Woda zachlupotała, gdy Ruthie do nas podeszła. Ben właśnie sięgał po wiaderko, ale je przechwyciłem i wylałem sobie resztę jego zawartości na głowę. Zachłysnąłem się i zacząłem kasłać, gdy woda wlała mi się do ust i niechcący ją połknąłem. Ruthie kucnęła i pogłaskała mnie po plecach, tak jak robiła to mama.
Jakoś koło południa tata przejechał niebieską półciężarówką wzdłuż pól, żeby zgarnąć zbieraczy, którzy myśleli już tylko o obiedzie. Na największym polu, tym najbliżej obozowiska, mama rozdawała wszystkim kanapki z mortadelą. Chleb był suchy i kleił się do podniebienia. Czasami dostawaliśmy kanapki z keczupem lub musztardą, ale najczęściej był to po prostu suchy chleb z mortadelą. Kiedy mama nie patrzyła, wyjmowałem wędlinę i rzucałem chleb wronom. Gdyby zobaczyła, co robię, dałaby mi po łapach. Nie tolerowała marnotrawstwa, mając do wykarmienia siedem własnych gęb plus resztę zbieraczy.
Tego dnia Ruthie i ja przycupnęliśmy na skraju pola na naszym głazie. Lubiliśmy tam siadać, gdy starsi chłopcy – korzystając z paru minut wolności – wymykali się nad jezioro, żeby się wykąpać albo skraść całusa którejś z dziewczyn. Mae pomagała w przygotowaniu kolacji, złożonej najczęściej z ziemniaków i mięsa gotowanych pod gołym niebem, w promieniach zachodzącego słońca. Karmiliśmy cały obóz, więc obieranie takiej fury ziemniaków zajmowało trochę czasu. Mae ciągle narzekała, a czasem dawała nogę. Łapała stopa do Bangor, nie przejmując się tym, że tata będzie się o nią bał, a mama się wkurzy. Wracała po zmroku i po kryjomu częstowała Ruthie i mnie cukierkami. Nigdy nie pytaliśmy o to, skąd je brała – mieliśmy to gdzieś. Cukier w połączeniu z kwaśnym proszkiem uderzał nam do głów. Kawałki cukierków właziły nam w zęby. Mama trochę krzyczała, a Mae siedziała i słuchała. Przez kilka tygodni była grzeczna i pomocna, a potem znowu uciekała. Wtedy jeszcze niewiele do niej docierało.
Nikt nie widział Ruthie po tym, jak rzuciłem chleb wronom i przyłożyłem palec do ust.
– Nie mów mamie.
– Nigdy bym na ciebie nie naskarżyła, Joe. – Jej głos brzmiał miękko, a twarz miała wyciszony, zamyślony wyraz. To zabawne, jakie szczegóły się zapamiętuje, kiedy dojdzie do tragedii. Coś, co nigdy nie zapadłoby nam w pamięć w zwykły dzień, zostaje w niej wyryte na wieczność. Pamiętam, że Ruthie miała na sobie sukienkę, którą donaszała po starszych dziewczynkach. Była cienka i połatana, a do tego wisiała na niej jak na strachu na wróble. Niebieski materiał przetykały czerwone i zielone łaty, a tuż pod pachą nawet kawałek brązowego sztruksu z moich starych spodni. Pamiętam też wyraz jej twarzy, przypominającej twarz naszej matki – były do siebie tak niesamowicie podobne, że wszyscy zwracali na to uwagę – kiedy odwróciła wzrok i siedziała na głazie, obserwując wronę, która podleciała po wyrzucony przeze mnie chleb.
Pobiegłem nad jezioro puszczać kaczki, jak prawie każdego dnia w przerwie między zjedzeniem kanapki a powrotem na pole. Nigdy bym nie pomyślał, że się oddali. Po lunchu zawsze siedziała i obserwowała ptaki, czekając, aż mama albo Mae po nią przyjdą. Kiedy tata przejeżdżał półciężarówką pełną zbieraczy wracających na pola, nie zwrócił uwagi na to, że jej nie ma. Dopiero gdy mama przyszła jej szukać po tym, jak nie wróciła, by pomóc Mae, pomyśleliśmy, że coś mogło się stać. Mama zawołała ją, myśląc, że po prostu próbuje wymigać się od roboty, chociaż to nie było w stylu Ruthie.
– Ruthie! Ruthie! Przestań się chować, ale już. – Szła wzdłuż linii drzew, gdy za jej plecami pojawił się tata w pustej półciężarówce. Zwolnił, podskakując na wybojach.
– Co się dzieje?
– Ruthie gdzieś zniknęła. Jak się znajdzie, wygarbuję jej skórę.
Tata uśmiechnął się, zasunął szybę od strony pasażera, chroniąc się przed kurzem i meszkami, po czym ruszył w dalszą drogę, zostawiając szukanie Ruthie mamie.
Kiedy przycinał sznurki do wydzielenia nowego pola, wróciła do obozu bez najmłodszego dziecka.
Zdziwił nas widok półciężarówki taty zjeżdżającej z polnej ścieżki, wzbijającej tumany kurzu i strzelającej żwirem spod kół. Ojciec zatrzymał samochód i przywołał nas do siebie. Ben, Charlie i ja spojrzeliśmy w górę na słońce, które wciąż stało zbyt wysoko, żeby kończyć pracę, po czym rzuciliśmy sprzęt i wgramoliliśmy się na pakę razem z resztą. Kiedy dotarliśmy do obozu, mama siedziała na jednym z plastikowych krzeseł, chowając twarz w dłoniach, a Mae mocno ją obejmowała.
– Posłuchajcie, Ruthie gdzieś się zawieruszyła – powiedział tata. Wszyscy odwróciliśmy głowy w stronę drzew i ścieżki prowadzącej do jeziora, jakbyśmy mieli szansę ją tam wypatrzyć. – Podzielcie się w pary i zacznijcie szukać między drzewami.
Mae poszła z Charliem, a ja z Benem. Zarośla drapały mnie po nogach i twarzy. Aż do dnia mojej śmierci, czyli już całkiem niedługo, nie zapomnę dźwięku tych wszystkich głosów nawołujących Ruthie. Przeszukaliśmy las i okrążyliśmy jezioro, uważnie sprawdzając miejsca, w których woda stykała się z lądem. Nasłuchiwaliśmy krzyku kogoś, kto w końcu ją znajdzie, ale bez skutku. Słońce chyliło się ku zachodowi, wołanie nie ustawało, a mnie zaczęło się robić niedobrze, od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. Czułem wibrowanie głosów w moim żołądku, gdy niebo zaczęło ciemnieć. Musiałem przysiąść na wilgotnej ziemi między drzewami dla złapania tchu. Ben zatrzymał się obok.
– No dalej, Joe, wstawaj. To nie czas na odpoczynek. Ruthie pewnie jest przerażona. – Chwycił mnie za ramię, ale nogi się pode mną ugięły i znów usiadłem. – Joe, nie bądź dzieckiem. Chodź.
Rozpłakałem się, odwróciłem do niego plecami i zwymiotowałem na skrawek mchu.
– Jezu. Chodź, wracamy do obozu. – Ben podniósł mnie z ziemi i zarzucił sobie na plecy, jakbym nic nie ważył. Owinąłem ramiona wokół jego szyi i położyłem mu głowę na ramieniu. – Tylko na mnie nie rzygnij, bo cię tu zostawię.
Przytaknąłem słabo, stukając podbródkiem w jego ramię.
Kiedy wróciliśmy, mama wciąż siedziała na plastikowym krześle, wpatrując się w ogień. Zbliżała się pora kolacji, ale nigdzie nie było śladu jedzenia. Mae zdjęła mnie z pleców Bena i położyła na starym kocu na ziemi, z głową u stóp mamy. Nawet nie nazwała mnie lebiegą, kiedy Ben oznajmił jej, że żołądek odmówił mi w lesie posłuszeństwa.
– Nie martw się, Joe – powiedziała mama. – Pewnie po prostu odeszła za daleko. Ktoś ją znajdzie, bez obaw.
Wyciągnęła swoje silne ręce i przeczesała mi włosy palcami.
O tej porze dzień ustępował miejsca nocy i świat zaczynał wyglądać upiornie. Tata podszedł do ogniska, ale nie byłem pewien, czy jest prawdziwy, czy nie, dopóki się nie odezwał.
– Jadę na policję. Przyda nam się więcej ludzi i światła. W końcu zaginęła mała dziewczynka. – Jakby to robiło różnicę. Tata odwrócił się, wsiadł do samochodu i odjechał.
– Wciąż ma nadzieję, że się tym przejmą – mruknęła mama, gdy patrzyliśmy, jak blask tylnych świateł ginie w mroku.
Pół godziny później był już z powrotem; za poobijaną ciężarówką jechał pojedynczy radiowóz z samotnym policjantem w środku. Funkcjonariusz, niższy od taty, ale tak samo chudy jak on, siedział w tym swoim aucie całą wieczność. Patrzyliśmy, jak bazgrze coś w notesie. Od czasu do czasu podnosił wzrok i obserwował nas wszystkich, zgromadzonych wokół ogniska. Wieczór był tak ciemny, że zobaczyłem go wyraźnie dopiero, gdy wysiadł. Tata wskazał na mnie, wciąż leżącego u stóp matki. Policjant podszedł i przykucnął, żeby zadać mi kilka pytań.
– Zauważyłeś po południu coś podejrzanego? – Potrząsnąłem głową. – Widziałeś, jak twoja siostra odchodzi w stronę lasu? Albo jeziora? – Znowu pokręciłem głową. Jego oddech cuchnął cebulą i kapustą, zmieszanymi ze sobą i pozostawionymi zbyt długo na słońcu. Wstał i poprawił sobie spodnie, po czym zadał te same pytania mojej mamie i Mae. Spojrzał na ludzi zgromadzonych wokół ogniska, ledwo nas słuchając. W końcu Mae straciła cierpliwość.
– Będzie pan zadawał wciąż te same głupie pytania czy pomoże nam ją pan znaleźć?
Mama chwyciła ją za rękę, żeby się opamiętała. Policjant nawet nie odwrócił się w jej stronę. Pamiętam wyraźnie, że w blasku ognia przypominał czarny charakter z komiksu, który bardzo chciałem mieć, lecz wiedziałem, że nigdy nie będzie mnie na niego stać.
Postukał ołówkiem w podkładkę.
– Niewiele więcej mogę w tej chwili zrobić. Dajcie znać, gdy się znajdzie. Na wszelki wypadek zachowam notatki.
– Nie pomoże nam pan? – zapytał tata.
– Przykro mi, panie – spojrzał do notesu – Lewis. Na pewno uda wam się ją odnaleźć. Zresztą co innego nam zostało? Zniknęła niedawno, a wy nie jesteście prawowitymi obywatelami Maine i przebywacie tu tymczasowo. Sami rozumiecie. – Przerwał, czekając, aż tata przyzna mu rację. Ale on tylko skrzyżował ręce na piersi. – Mamy trzech policjantów, a parę tygodni temu włamano się do sklepu przemysłowego, więc…
Odwrócił się do radiowozu i już miał do niego wsiąść, gdy tata złapał go za kołnierz. Czapka spadła policjantowi z głowy i odbiła się od drzwi auta, lądując u stóp taty.
– Chodzi o małą dziewczynkę – powiedział cicho.
Policjant szybko odzyskał równowagę, przytrzymując się drzwi. Tata wciąż ściskał go za kołnierz.
– Zabierz te ręce, ale już. Moglibyście się wszyscy nie zmieścić do radiowozu.
Tata wykonał polecenie, a policjant poprawił sobie mundur. Schylił się, by podnieść czapkę, i postukał nią o drzwi samochodu, strząsając z niej kurz.
– Gdyby tak wam na niej zależało, lepiej byście jej pilnowali. A teraz proszę się cofnąć. Powiedziałem, że zachowam notatki na wypadek, gdyby udało nam się coś ustalić. Dajcie znać, kiedy się odnajdzie.
Wsiadł do auta, nie spuszczając wzroku z mojego taty. Ojciec był wysoki i smukły jak wierzba, ale kiedy coś go wyprowadziło z równowagi, potrafił być przerażający. Radiowóz wjechał między drzewa, zawrócił i odjechał polną drogą w stronę dziewiątki. Tata podniósł z ziemi spory kamień i rzucił nim, rozbijając tylny reflektor. Samochód zatrzymał się na sekundę, po czym ruszył dalej, aż nie było już widać świateł.
– Wiedziałeś, że nam nie pomogą, Lewis. Za bardzo ufasz tym ludziom. – Mama ponownie usiadła, odchyliła się na oparcie krzesła i rozpłakała, patrząc w gwiazdy.
Tamtej nocy żadne z nas nie zmrużyło oka. Zostałem odesłany do łóżka i położyłem się obok miejsca, na którym powinna leżeć Ruthie. Blask ognia wślizgiwał się przez szczeliny między sosnowymi deskami, z których zbudowano chatę. Słyszałem szmer rozmów dorosłych, ale nie mogłem nic zrozumieć. Zacisnąłem powieki tak mocno, że ujrzałem pod nimi gwiazdy. Kiedy zaczęły blednąć, przed oczami stanęła mi Ruthie.
Dwa dni po jej zaginięciu odwiedził nas pan Ellis. Wcześniej trzymał się od nas z daleka, ale nawet nie zwróciliśmy na to uwagi. Wiedział, co się stało z Ruthie. Wiedziano o tym we wszystkich obozowiskach wzdłuż dziewiątki. Jednak po trzech dniach pustych skrzynek zatrzymał wreszcie swoją półciężarówkę, wysiadł z niej i zawołał do siebie tatę, udając, że nie słyszy, jak poszukiwacze bez przerwy wykrzykują imię naszej siostry.
– To nie mój problem, Lewis. To po prostu nie jest mój problem. Wiesz, co jest moim problemem? Muszę zebrać te borówki. – Wskazał puste pola. – Jeśli nie wrócicie do pracy, znajdę na wasze miejsce Indian, którzy zajmą się tym z pocałowaniem ręki.
Pacynki śliny uderzyły tatę w twarz i przez chwilę wszyscy zamarli w oczekiwaniu na to, czy powali właściciela na ziemię, ale tak się nie stało. Widocznie zabrakło mu sił.
– Właśnie tak; wracajcie do roboty! – krzyknął pan Ellis, gramoląc się do kabiny półciężarówki. – Przykro mi z powodu waszej córki – rzucił przez okno do mojej mamy, zanim odjechał.
Szukaliśmy Ruthie jeszcze przez dwa dni, zmieniając się przy pracy. Pan Ellis przejeżdżał obok naszego pola każdego ranka o dziesiątej trzydzieści, dlatego o tej porze roiło się na nim od zbieraczy. Kiwał z zadowoleniem głową i jechał dalej. Jednak później, aż do zachodu słońca, szukaliśmy mojej siostry, by na koniec dnia dopchać skrzynki trawą i patykami. Wykrzykiwaliśmy imię Ruthie tak często, że drzewa znały je na pamięć. Wędrowaliśmy wzdłuż dziewiątki, przez pola i wokół jeziora, ale nigdzie nie było po niej śladu. Ani w rzadkich zagajnikach sąsiadujących z polami, ani w żadnym z budynków gospodarczych czy którejś z zardzewiałych lodówek przy nielicznych domach.
Po czterech dniach mama stała się nieobliczalna. Wstawała z krzesła wyłącznie po to, by skorzystać z łazienki albo przycupnąć na głazie Ruthie. Pewnego razu Mae zastała ją siedzącą tam i wypłakującą sobie oczy, bo zobaczyła odbity w ziemi ślad stopy Ruthie. Mae uważnie przyjrzała się temu miejscu, ale nie dostrzegła żadnego odcisku. Nie udało jej się zabrać stamtąd mamy, aż zaczęło padać i deszcz zmył niewidzialny ślad do rowu na końcu polnej ścieżki. Przez całą drogę powrotną mama, trzymając Mae pod ramię, zawodziła i przeklinała Boga w języku przodków, który ona i tata znali, ale my już nie.
Tata zapłacił jednemu ze zbieraczy, żeby odwiózł mamę i Mae z powrotem do Nowej Szkocji. Mama godzinami płakała i zawodziła, zanim odjechali. Przeraził mnie widok jej rozpaczy. Matka nigdy nie płakała. Patrzyliśmy, jak stary, poobijany crosley kombi z pięćdziesiątego drugiego roku sunie po drodze, sypiąc na ziemię płatki rdzy za każdym razem, gdy przejeżdża przez wyschniętą kałużę błota. Kiedy poczułem na ramieniu dotyk szorstkiej dłoni ojca, pomachałem mamie i siostrze.
Po ich wyjeździe reszta kobiet zbiła się w stadko; potrząsając głowami, rozprawiały przyciszonymi głosami o najgorszej rzeczy, jaka może się przydarzyć kobiecie.
– Utrata dziecka jest czymś okropnym. Ja straciłam troje jeszcze przed narodzinami i jedno krótko po nich z powodu gorączki, jakieś czterdzieści lat temu. Żadna kobieta nie otrząśnie się po takiej tragedii. – Staruszka pokręciła głową i nachyliła się nad szyciem.
– Szczególnie tak spokojnego i słodkiego jak Ruthie.
– Oby nie wzięła sobie tego za bardzo do serca. Ma jeszcze czworo dzieci, które potrzebują matki.
Siedziałem i słuchałem, myśląc o tym, że mama pewnie wolałaby, żebym to ja zaginął, a nie Ruthie. Miała trzech synów i tylko dwie córki. Byłem najmłodszym z chłopców, więc to mnie żałowałaby najmniej. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem tamtego wieczoru, gdy blask ognia rzucał na ziemię ponure cienie. Wydawało mi się to proste jak dwa plus dwa.
Szukaliśmy Ruthie przez sześć tygodni, aż pola borówek opustoszały, ziemniaki zostały wykopane z ziemi i nadeszła pora powrotu do domu. Spakowaliśmy obozowisko i odjechaliśmy, razem z właścicielami kombi. Nikt nie zająknął się słowem o Ruthie, ale kiedy mijaliśmy głaz, przy którym widziałem ją po raz ostatni, z kanapką w ręce, czułem, że zostawiamy ją tam na zawsze.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
W stanie Maine uprawia się głównie borówki niskie, zwane również dzikimi (Vaccinium angustifolium), cenione za swój intensywny smak i wysoką zawartość antyoksydantów.