- W empik go
Zbrodnia na blokowisku - ebook
Zbrodnia na blokowisku - ebook
Skompromitowany dziennikarz Piotr Kasztelan, który zasłynął (nieumyślnym!) przejechaniem gwiazdy muzyki pop Florelii, wraca do korzeni i podejmuje pracę w lokalnej gazecie – „Bielańczyku". Czas upływa mu na tropieniu dzielnicowych sensacji, aż pewnego dnia na jego drodze staje właściciel wydawnictwa Złota Rybka. Ze znanych tylko sobie powodów Kasztelan morduje Dagmara Homoncika, spychając go z mostku nad Potokiem Bielańskim. Kiedy wydawca kona w potwornych męczarniach, mieszkańcy okolicznych bloków siedzą przed telewizorami, bo mecz z Somalią (ostatecznie przegrany 0:11) rozgrywa właśnie uwielbiana przez wszystkich reprezentacja Polski w piłce nożnej. Brak świadków, brak motywu, brak dowodów przestępstwa. Wydaje się, że tym razem potworna zbrodnia ujdzie Piotrowi na sucho, gdy pod drzwi redakcji zostaje podrzucony anonimowy list. Na kartce papieru ktoś nabazgrał tylko trzy słowa.
Trzy słowa i przecinek: „Wiem, co zrobiłeś”.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66328-14-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
wysypisko Radiowo, lotnisko Bemowo,
Chomiczówka, Chomiczówka,
tutaj przedszkole, szkoła stoszóstka,
Chomiczówka, Chomiczówka, pod hutą liceum i zawodówka.
Roztrzaskany szybowiec na bloku,
samobójczy skok zakochanej pary, nie do wiary,
religia w baraku na tyłach kościoła,
bite butelki na zapleczu sklepu,
zbierany butapren do słoików,
pierwszy w rodzinie drogowy wehikuł.
Nie ma już Chomiczówki sprzed lat,
wspomnień czad wali w głowę jak ołowiany grad,
to prawda, minęło już przecież kilkanaście lat,
czasu szmat, życia szarej codzienności bat nagle spadł,
zabierając w przeszłość tamten świat,
zabierając w przeszłość tamten świat.
Nie ma ludzi, których tu znałem,
którym ufałem, niejedno zawdzięczałem,
nie ma wrogów i nie ma przyjaciół,
a każdemu los różnie odpłacił,
jedni patrzą się teraz zza krat,
kilku już opuściło ten świat,
innych zniszczył pieniędzy brak,
jeszcze innych zmienił ich smak.
Każdy kamień to inna historia,
w brudnej windzie – ja w krótkich spodniach
trzymam kapsle w kolorowych foliach,
liczę piętra, a głowa jest wolna,
nie dotyczy mnie nic z tego, co teraz,
żaden hajs ani krótka kariera – rockendrolowego hochsztaplera.
Chomiczówka, Chomiczówka, Chomiczówka,
Chomiczówka…
Marii Dąbrowskiej, Conrada, Aspekt,
Kwitnąca, Nerudy, Mistrzowska.
Stop!
(Fragment piosenki Sidneya Polaka Chomiczówka)Prolog
Mężczyzna się dusił.
Miał wrażenie, że za chwilę serce wyskoczy mu z piersi i odbiegnie w siną dal. Drżącą ręką trzymał się za brzuch, rozpaczliwie walcząc o haust życiodajnego powietrza. Gardło paliło go żywym ogniem, z którym nie poradziłaby sobie nawet najlepiej wyszkolona jednostka Ochotniczej Straży Pożarnej. Po obwisłych policzkach spływały mu strumienie łez, a twarz nabrzmiała i przybrała kolor dojrzałego pomidora – w stu procentach polskiego, niepryskanego, bo z uprawy ekologicznej.
Uspokój się, Dagmar, zaświtało mu w głowie, bo jeszcze zawału dostaniesz i wylądujesz w szpitalu, a wiesz, jak działa ta przeklęta służba zdrowia!
Na samą myśl o bezwzględnych rzeźnikach w białych kitlach ogarnęło go śmiertelne przerażenie. Musiał wziąć się w garść! I to teraz, natychmiast, nie było czasu do stracenia! Najpierw zacisnął pięści, a potem skoncentrował się na wyrównaniu oddechu. Po kilku minutach, nadludzkim wręcz wysiłkiem, udało mu się wreszcie opanować niekontrolowany atak śmiechu. Kilka razy odchrząknął i sięgnął po szklankę wody mineralnej z kropelką soku z cytryny, którą przezornie postawił na biurku, zanim zabrał się do przeglądania maili. Duszkiem wypił idealnie schłodzony płyn i sapnął z wyraźnym zadowoleniem.
Znowu poczuł się jak człowiek. Co tam człowiek – poczuł się jak najprawdziwszy dyrektor! Rękawem szytej na miarę marynarki otarł wilgotną twarz, wyćwiczonym ruchem poprawił przekrzywiony krawat w odcieniu cukierkowego różu, który żona podarowała mu na pięćdziesiąte urodziny (bo doskonale wiedziała, że nienawidzi tego niemęskiego koloru, a była podła z natury), i wyjął z aktówki najnowszy model smartfona. Wybrał numer i cierpliwie czekał na połączenie.
– No czołem, Zdziśku! – wrzasnął do telefonu, kiedy usłyszał głos swojego najlepszego przyjaciela i największego rywala w jednej osobie. – Tu Dagi… No, zmieniłem numer, bo znowu jakiś desperat wydzwaniał do mnie po nocach… Tak, kolejne beztalencie, sieją ich czy co? Ale nie po to dzwonię, stary! Nie uwierzysz! Dostałem maila od naszej ulubienicy!… Tak, tak, baba ma zdrowie… Nie, jest jeszcze gorzej!… A jednak może! Mało mnie to cholerstwo nie zabiło… Siedzisz?… Nie? To lepiej usiądź!… Jak usłyszysz, co tym razem wymyśliła Miłoj-Różańska, to padniesz trupem z wrażenia!1 O jednym takim, co zadarł z rurą
Scena tonęła w zimnym świetle reflektorów.
Na jej środku stała wyfiokowana Olga Czajkowska, gwiazda popularnego programu publicystycznego „Nawias, wykrzyknik, dwukropek”, i ściskała w dłoni złotą statuetkę znaną jako „Pióro piór” – obiekt westchnień wszystkich polskich pismaków.
– Tegorocznym laureatem zostaje… – zawiesiła głos, a zgromadzeni na sali goście wstrzymali oddech. Jeden z nominowanych w końcu zrobił się całkiem niebieski na twarzy i osunął się na podłogę. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, żeby udzielić mu pierwszej pomocy. – Piotr Kasztelan! – wykrzyknęła i posłała złośliwy uśmiech siedzącemu w pierwszym rzędzie Edmundowi Mazurowi, który po raz czternasty z rzędu poległ w wyścigu o prestiżową nagrodę. – Następnym razem, Mundziu! – wysyczała do mikrofonu.
Wielki przegrany pokazał jej język i demonstracyjnie udał się do wyjścia, po drodze tratując czterech kolegów po fachu i kelnera, który właśnie wnosił szampana.
Piotr Kasztelan pomachał szefowi na pożegnanie.
Nowo wybrany dziennikarz roku pękał z dumy. Ucałował siedzącą obok niego supermodelkę, dla zachowania pozorów wyszeptał kilka razy: „niemożliwe!”, „na pewno?!”, „czy to przypadkiem nie pomyłka?”, wstał, wyrzucił ręce w górę, rozejrzał się po zebranych, jakby szukał w ich oczach potwierdzenia ogłoszonego przed minutą werdyktu, zapiął koszmarnie drogą marynarkę i ruszył pewnym krokiem w stronę podium, by po chwili cmoknąć w policzek Olgę Czajkowską i szepnąć jej kilka sprośności. Podstarzały podlotek zachichotał i porozumiewawczo mrugnął okiem.
Piotr poczuł się królem świata. Kiedy złota statuetka znalazła się w jego rękach, sięgnął do kieszeni, żeby wyjąć przygotowaną zawczasu przemowę.
– Drodzy… – zaczął, ale nagle zabrakło mu powietrza. Jakby niewidzialna ręka ścisnęła jego nos. – Pomo… – wychrypiał i poczuł ból w boku, a potem ktoś mu wrzasnął prosto do ucha:
– Obudź się, łachudro! No, na co czekasz! Hej! Obudź się!
Piotr otworzył jedno oko i zobaczył nad sobą Julię. Zniknęła scena, nagroda i lubieżna Olga w wydekoltowanej sukience. Dopadła go szara bielańska rzeczywistość w mieszkanku przy Pabla Nerudy, które przed paroma laty przepisali na niego rodzice. Kasztelanowie mieli dość stolicy i przenieśli się do szałasu w Puszczy Noteckiej, na czym skorzystał ich syn marnotrawny – jak prawdziwe panisko rozbijał się w dwóch pokojach z kuchnią. Ciasnych (i trochę zagrzybionych), ale własnych.
– Rura atakuje! – wydarła się ukochana i mocniej wbiła mu kolano pod żebra.
– Oszalałaś? I złaź ze mnie, kobieto, bo ledwo mogę oddech złapać! Znowu ci się przytyło, co? A mówiłem, żebyś nie podjadała w pracy!
– Za grosz kultury! – zawyła dziewczyna, ale sturlała się na swoją stronę łóżka. – Nie wiem, po co ja marnuję na ciebie najlepsze lata mojego życia. Jak pracowałeś w brukowcu, to chociaż mogłam się koleżankom pochwalić, że chodzę ze znanym dziennikarzem, ale od kiedy cię wywali – jesteś nikim! Słyszysz? NIKIM! Nawet z Romanem porządku zrobić nie umiesz!
– Jak nie umiem?! Powiedziałem mu do słuchu, ale z takim ćwierćinteligentem ciężko się dogadać. W administracji skargę złożyłem, obiecali… Zrobiłem, co mogłem, więc daj pospać… – wyjęczał i naciągnął kołdrę na oczy.
– Jak ja nie mogę spać, ty też nie będziesz!
– A taki piękny sen miałem…
– Bębenki mi pękają – poskarżyła się Julia. – Dziwne, bardzo dziwne, że tobie ten harmider w ogóle nie przeszkadza! – Wydęła wargi i zerwała z niego przykrycie. – Wstawaj i interweniuj!
Piotr chciał zaprotestować, ale wolał się nie narażać na kolejne ataki.
Zwleczenie się z łóżka kosztowało go mnóstwo sił. Zarzucił na grzbiet starą bluzę od dresu i wyszedł na balkon.
Szum momentalnie go ogłuszył, zdawał się wdzierać każdym porem skóry.
– Panie Romanie! Panie Romanie! – krzyknął do dozorcy, ale jego głos nie przebił się przez hałas.
Adresat wrzasku nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi i dalej wykonywał codzienne obowiązki.
Sumiennie.
Wyjątkowo sumiennie.
Zbyt, do jasnej cholery, sumiennie!
Pan Roman był prawdziwym postrachem osiedla Chomiczówka. Odkąd zastąpił pana Alberta, który po czterdziestu latach pracy przeszedł na zasłużoną emeryturę, na mieszkańców okolicznych bloków padł blady strach. Pan Roman miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, pięćdziesiąt centymetrów w bicepsie i podejrzanie bogate słownictwo. Odziedziczone po poprzedniku grabie i miotłę rzucił w kąt, bo administracja zafundowała mu dmuchawę do liści, potocznie nazywaną „rurą”.
Model SuperMegaPower2000Turbo.
Rura ta wydawała dźwięk trudny do zniesienia, a jeżeli dodać do tego, że z lubością używano jej przed godziną siódmą rano, i to pod blokami zamieszkanymi przez istoty wrażliwe na ogłuszający szum, łatwo zgadnąć, że cudo techniki sprzątającej budziło powszechną nienawiść.
Piotrowi hałas tak bardzo nie przeszkadzał, bo zazwyczaj spał jak zabity, ale Julia codziennie wierciła mu dziurę w brzuchu, żeby zrobił coś z panem Romanem i jego przeklętą rurą.
Najpierw spróbował porozmawiać z nowym dozorcą, ale usłyszał, że jak nie zamknie jadaczki, to nakryje się nogami. Po tym przykrym incydencie udał się do administracji osiedla, gdzie ewidentnie zastraszona urzędniczka oznajmiła mu, że zgodnie z zawartą umową pracownik sam dobiera sobie narzędzia pracy i nic nie można na to poradzić. Na wzmiankę o nieludzkich godzinach sprzątania pod oknami kobieta dostała czkawki, przeprosiła, wyszła z pokoju i zniknęła na dobre. Piotr poczekał pół godziny, a potem poszedł do domu i naopowiadał Julii bajek.
Odczepiła się, nawet ucałowała, kiedy zrelacjonował, jak nawyzywał pana Romana i narobił rabanu w administracji.
Spokój trwał zaledwie dwadzieścia cztery godziny, bo pod blokiem właśnie wyświetlano film katastroficzny Powrót rury i z całą pewnością nie było to Ostatnie starcie.
Pan Roman pracował w najlepsze i z zaciętym wyrazem twarzy przesuwał jeden zbłąkany listek z chodnika na pobliski trawnik.
– Później to załatwię – stwierdził zrezygnowany Piotr i wrócił do pokoju, gdzie czekała na niego wściekła Julia.
– To ma być interwencja?! Ty tchórzu! Przyznaj, że się faceta zwyczajnie boisz! Drugi to już dawno obiłby mu facjatę i szlus. Nie umiesz stanąć w obronie swojej kobiety! Mięczak! Trzęsidupa! Sama to załatwię! – ryknęła wniebogłosy, a potem ruszyła do korytarza. – Idę do pracy. Baj, cykorze!
– Hasta la vista, bejbi – wyszeptał, kiedy trzasnęły drzwi, i spojrzał na ścianę, na której wisiały czterdzieści trzy zdjęcia wyjątkowo niefotogenicznej szatynki. Na jednym z nich Julia trzymała w ramionach czterokilogramową szynkę serrano. Ten widok sprawił, że Piotr poczuł nagły głód, więc zerwał się z łóżka i poczłapał do kuchni. Lodówka pękała w szwach.
Spaghetti, ravioli, pizze z najróżniejszymi dodatkami, gnocchi…
Do wyboru, do koloru.
– A gdzie risotto? – zapytał sam siebie i podrapał się po głowie. – Pewnie pożarła! – wywnioskował, ale dostrzegł mały garnuszek na parapecie. – Podgrzewała, ale nie dojadła! – ucieszył się Piotr i rzucił się do okna. W garnuszku faktycznie stygło risotto. Stygło w towarzystwie innego amatora włoskiej kuchni.
Włochate odnóża, malutki korpusik i mord w oczach.
Piotr wrzasnął jak zarzynana świnia, a raczej różowy prosiaczek w rozmiarze XS. Od małego panicznie bał się pająków. Babcia zawsze mu powtarzała, że są pożyteczne i przynoszą szczęście, ale on wiedział swoje – tylko czyhały, żeby go zaatakować! Kiedyś przeczytał w internecie, że w swoim życiu statystyczny człowiek zjada podczas snu co najmniej kilka pająków. Często o tym myślał, leżąc nocą w łóżku i obserwując ściany. A teraz pająk zbezcześcił risotto.
Piotr zamachnął się na intruza i niechcący zrzucił garnek z parapetu.
Akurat w tym momencie pod oknem operował pan Roman, na którego głowie wylądowało risotto z pajęczą wkładką.
– Zabiję cię, draniu! – krzyknął dozorca i zaczął wymachiwać pięściami. – Wiem, że to ty, Kasztelan! Dorwę cię, słyszysz?!
Przerażony Piotr zamknął okno i uciekł z kuchni, przeklinając rurę, rissoto i cały świat.2 Piotruś Fatalista i jego pani
Wykrzyczane pod jego adresem groźby karalne sprawiły, że zupełnie zapomniał o głodzie i schronił się w zaciszu łazienki, gdzie dokonał porannych ablucji. Dłuższą chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie wypadałoby się ogolić, ale Julia lubiła kilkudniowy zarost, a szef nie przywiązywał wagi do wyglądu pracowników. Inaczej dawno wywaliłby Piotra na zbity pysk, bo ten od dawna nie zameldował się u fryzjera i nosił te same ciuchy, które mama kupiła mu w liceum. Skoro pasowały – szkoda było wyrzucać. Ze swoimi blond lokami i dużymi niebieskimi oczami przypominał podstarzałego cherubinka, co przydawało się w pracy dziennikarza.
Sięgając po ręcznik, zrzucił z umywalki kilka słoiczków z mazidłami Julii. Przeklął pod nosem i spojrzał z trwogą na gigantyczne zdjęcie ukochanej, które kazała mu zawiesić nad wanną. Gotowy był przysiąc, że kobieta z fotografii posłała mu kpiący uśmieszek.
Piotr poznał Julię Wiśniewską przed trzema laty podczas konkursu Miss Bielan, w którym sędziował z ramienia głównego sponsora – szmatławca „BrukO! wiec”. Co prawda pretendentka do korony zajęła dziewiętnaste miejsce w dwudziestoosobowej stawce, i to tylko dlatego, że jedna z uczestniczek przyszła na finał do tego stopnia pijana, że musiała zostać wniesiona na scenę, ale i tak podbiła serce Piotra.
Ten temperament, ten ogień w oczach!
Po prostu żywioł nie do opanowania… również przez pracodawców. Julia ciągle zmieniała zatrudnienie. Najpierw znalazła pracę w najpopularniejszym na osiedlu sklepie z używaną odzieżą „Coco Taniej”, ale po tygodniu wyleciała z hukiem i wilczym biletem. Właściciel ocenił swoje straty na piętnaście kilogramów ciuchów najwyższej jakości, które przedsiębiorcza pracownica wynosiła całymi siatkami i dziwnym trafem zapominała za nie zapłacić.
– Sam nakradł, narobił manka, a winę zrzuca na mnie! – żaliła się Piotrowi. – Ach, zapomniałabym! Musimy kupić nową szafę, bo w starej się nie mieszczę! – Wskazała na tony ubrań walające się po pokoju, z niektórych nadal zwisały metki z cenami i logo „Coco Taniej”.
W modzie jej się nie poszczęściło, więc Julia musiała się przebranżowić. Postawiła na przemysł kosmetyczny i znalazła zatrudnienie jako konsultantka firmy Evon. Przez „e”. Zbieżność nazw (podobno) zupełnie przypadkowa. Kosmetyki miały być najwyższej jakości i posiadać wymagane atesty. Julia zachwalała produkty i dorobiła się rzeszy wiernych klientek, bo kto się nie skusi na markowy krem za piętnaście złotych? A że wyprodukowany na Białorusi? Co z tego? Ważne, że skuteczny. I tani. Po trzech tygodniach pierwsza amatorka kosmetycznych okazji trafiła na SOR. Szybko dołączyły do niej koleżanki. Właściciel firmy Evon przestał odbierać telefony i wyjechał z kraju. Julia została z dwiema siatkami śmiercionośnych kosmetyków i zaległą pensją, której nikt jej nie wypłacił.
Piotr milczał jak grób, pocieszał ukochaną i zachęcał do znalezienia pracy w gastronomii, bo oczyma wyobraźni widział wędliny, słodycze i inne pyszności znoszone do domu przez obrotną Julię. Pociągnął za kilka sznurków i dziewczyna o lepkich rączkach trafiła do Jaskini Alibaby. Właścicielowi przybytku drygu do gotowania nie brakowało, o czym świadczyły kolejki wygłodniałych klientów ustawiające się pod drzwiami na kilka godzin przed otwarciem lokalu. Kajetan Kośmider miał głowę nie od parady. Skoro ludzie chcieli jeść kebaby i falafele, on postanowił na tym zarobić. Przefarbował włosy na heban, zapisał się na solarium i otworzył interes przy Conrada. Wszystko szło świetnie, dopóki Kośmidra nie poniosła lingwistyczna fantazja. Żeby uwiarygodnić się jako przybysz z Bliskiego Wschodu, nauczył się kilku słów po arabsku i rzucał nimi na prawo i lewo. Klienci nie rozumieli ni w ząb, ale chwalili autentyczność lokalu i grzecznie płacili astronomiczne rachunki. Aż trafiła się przeklęta studentka arabistyki z uniwerku, której nie spodobało się, że sprzedawca krzyczy do niej „Allah akbar!”. Sędzia nie okazał zrozumienia. Kajetan Kośmider dostał pięć lat za terroryzm. Jaskinię Alibaby zamknięto na cztery spusty, a tym razem zupełnie niewinna Julia została na bruku.
Na szczęście jej rodzice od lat przyjaźnili się z małżeństwem Kłaków. Anzelm i Celina właśnie planowali otworzenie na Bielanach włoskiej restauracji z prawdziwego zdarzenia. Szybko znaleźli odpowiednie miejsce i przystąpili do kompletowania personelu, więc Julia – z doświadczeniem w gastronomii – terrorystycznej, bo terrorystycznej, ale jednak – dołączyła do zespołu jako jedna z pierwszych.
Miejsce momentalnie zyskało status kultowego, a to za sprawą swojej nazwy.
Dwa tygodnie przed planowanym otwarciem Celina Kłak zleciła mężowi zamówienie szyldu.
– Zadzwoń, ja nie mam czasu! – Rzuciła mu numer zapisany na skrawku papieru.
– Powtórz mi jeszcze raz. Wiesz, że nie mam pamięci do cudzoziemskich nazw…
– O Boże, jednego słowa nie potrafisz zapamiętać! Całe życie jesz ten przeklęty makaron. Tagliatelle! T-A-G-L-I-A-T-E-L-L-E! Kapewu?
– Tak, kochanie. Aż takim starym sklerotykiem to nie jestem!
Pełen dobrych chęci Anzelm Kłak chwycił za telefon, ale dziwnie brzmiący wyraz wyleciał mu z głowy.
– To jak będzie? – dopytywał zniecierpliwiony artysta. – Bo muszę się brać do roboty!
– Tak, tak, jasne. Mam na końcu języka. Na samym koniuszku!
– Panie, terminy, klienci…
– Wiem! Przypomniałem sobie! Pan zapisuje!
Rozmówca Kłaka trochę się zdziwił, dla pewności dwa razy dopytał, czy dobrze usłyszał, ale klient nasz pan.
Czternaście dni później, na pół godziny przed wielkim otwarciem, na które miała przybyć pani burmistrz dzielnicy i kilku jej najwierniejszych pomagierów, szyld dojechał na miejsce. Anzelma rozpierała duma. Sam zawiesił ustrojstwo nad wejściem i zakrył muślinową kotarą, bo chciał zrobić żonie niespodziankę.
Niespodzianka okazała się prawie zabójcza. Kiedy dostojnym gościom ukazał się lśniący szyld, Celina Kłak zrobiła się biała jak zjawa i złapała się za serce. Po chwili doszła nieco do siebie i bezpardonowo zaatakowała męża:
– Ty kretynie! Co żeś zamówił!?
– To, co mi kazałaś, duszko! Ładnie wyszło!
– Zejdź mi z oczu, bo zabiję jak psa! – wysyczała i starała się nie zauważać kpiących uśmiechów klientów.
Zaproszeni goście zasiedli do stołów. Jedzenie rozpływało się w ustach, wszystkim smakowało.
Inauguracja restauracji „Salmonella” zakończyła się (prawie) pełnym sukcesem.
Kiedy smakosze opuścili lokal, Celina Kłak chwyciła patelnię i zdzieliła męża w głowę. Pewnie by dobiła, gdyby nie odciągnęło jej dwóch kelnerów.
– Wracam do domu! A ty mi się nie pokazuj na oczy! Słyszysz?!
Następnego dnia na stronie internetowej „Bielańczyka” ukazał się materiał z otwarcia „Salmonelli”. Autor zachwalał jedzenie, obsługę i wystrój, ale najwięcej miejsca poświęcił „cudownie absurdalnej” nazwie restauracji. Komentarze pod relacją pojawiały się jak grzyby po deszczu. Celina przetarła oczy, włożyła najlepszą sukienkę i pognała do lokalu przepraszać męża, który smacznie spał na podłodze przed piekarnikiem.
Dzięki artykułowi w prasie i niezwykle sprawnie działającej poczcie pantoflowej o „Salmonelli” dowiedzieli się wszyscy! Telefony się rozdzwoniły, pracownicy nie nadążali z robieniem rezerwacji. Po miesiącu małżeństwo Kłaków postanowiło iść za ciosem i zaczęło serwować wymyślne śniadania, lunche, brunche i inne unche. Od tego czasu Julia pracowała na zmiany i dlatego puszczały jej nerwy, kiedy nie mogła się wyspać.
Posiadanie dziewczyny kelnerki miało swoje plusy. Piotr znał całe menu „Salmonelli” na pamięć, bo codziennie konsumował resztki. Trochę mu się przejadły makarony, bo przez ostatni miesiąc jadał je średnio trzy razy dziennie, a teraz to przeklęte risotto wpędziło go w niemałe kłopoty.
– Kłopoty to moja specjalność – stwierdził z przekąsem, odkładając mydło. – Jest źle, a będzie jeszcze gorzej!
Kiedy Piotr patrzył w lustro, widział twarz, na której odbiło się dziesięć lat niepowodzeń, fatalnych decyzji, niewybaczalnych błędów i straconych nadziei. Spuścił wzrok, bo widok należał do tych wybitnie trudnych do zniesienia, ubrał się w biegu, zgasił światło i wyszedł z mieszkania.3 Pies Baskerwillowej
Pamiętny przykrych doświadczeń z wiecznie zacinającą się windą, Piotr od razu udał się w stronę schodów, na których wpadł na dwie sąsiadki z góry – młode damy wyjątkowej wręcz urody.
Anita i Michalina od niedawna wynajmowały mieszkanie na trzecim piętrze. Oficjalnie były masażystkami, nieoficjalnie – przedstawicielkami najstarszego zawodu świata. Piotr nigdy nie korzystał z usług urodziwych sąsiadek, ale słyszał wiele pochlebnych opinii. Kiedy wyszło na jaw, że dwa pokoje z kuchnią pod numerem czternastym zajmuje agencja towarzyska, spodziewał się protestów, awantur, a może i rękoczynów. Nic z tych rzeczy! Ludzie przyjęli erotyczne sąsiedztwo ze zrozumieniem, a nawet ulgą – zawsze to bezpieczniejsze od fabryki metamfetaminy, która mieściła się tam wcześniej i świetnie prosperowała aż do spektakularnego wybuchu. Nikomu nic się nie stało, wyleciało tylko kilka okien, ale niesmak pozostał.
– Cześć, dziewczyny! – rzucił radośnie do Anity i Michaliny, które w odpowiedzi posłały mu nieśmiałe uśmiechy, a potem wybiegł z klatki i pognał w stronę redakcji, bo naczelny nie tolerował spóźnień.
Minąwszy parking, przystanął i sprawdził, czy Mietek nie czai się na horyzoncie. Zawsze pojawiał się w najmniej odpowiednich momentach. Piotr zmieniał trasy dojścia do pracy, ale niewiele to dawało.
Miłość niejedno ma imię.
Uczucie, którym Mietek obdarzył dziennikarza, było najszczersze z możliwych i jak to często bywa – pozostawało nieodwzajemnione. Zakochany się nie zrażał. Tropił ukochanego, wlepiał w niego wielkie czarne oczy, domagał się pieszczot, wskakiwał na przerażony obiekt swojej namiętności i powalał go na ziemię, obficie się przy tym śliniąc. Zniszczył Piotrowi trzy pary spodni, dwie koszule, kurtkę, a raz uszkodził żebra.
Mietek był siedemdziesięciokilogramowym nowofundlandem i kochał ludzi. Niektórych za bardzo.
Piotr wielokrotnie skarżył się właścicielce natrętnej bestii:
– Pani Baszkowska! Proszę trzymać psa na smyczy! Przecież on jest niebezpieczny dla otoczenia!
– Niebezpieczny? – dziwiła się sąsiadka. – Toż to szczeniaczek! Chce się tylko bawić! W ogóle nie ma pan serca dla zwierząt, panie Piotrze! Szkrabciu, idziemy! – oburzała się i odciągała szalejącego z miłości Mietka.
Tym razem Piotr odetchnął z ulgą.
Ani śladu przeciwnika.
W zasięgu wzroku nie dostrzegł żadnych zwierząt z wyjątkiem dzika, który wyjadał resztki przy kontenerach na śmieci.
– Czołem, Chrumczysław! – zwrócił się do gościa z pobliskiej Puszczy Kampinoskiej.
Zwierzę obrzuciło dziennikarza obojętnym spojrzeniem i wróciło do pałaszowania, bo w rozerwanym worku z odpadami natrafiło na kilka frytek. Piotr patrzył na dzika, który z lubością chrumkał i merdał ogonkiem, kiedy wpadła na niego Anna Chmielewska – administratorka osiedla.
– Och, przepraszam, panie Piotrze – wyszeptała zadbana brunetka w średnim wieku i rozejrzała się dokoła. – Ja… – zaczęła, ale nie zdążyła dokończyć, bo w oknie na parterze ukazała się głowa Kornela Bieleckiego.
– Ohoho! Pani wielka administratorka spieszy się do roboty? – wrzasnął, żeby wszyscy usłyszeli. Pootwierało się więcej okien. – Patrzcie państwo! Manikiur w godzinach pracy robi! Na zakupy do dyskontu biega! Widziałem na własne oczy! Mam świadków! I zdjęcia! A zasuwać nie ma komu! Blok pęka, cały się chwieje, a wy czym się w tej administracji zajmujecie? – grzmiał mężczyzna.
Pozostali sąsiedzi wychyleni z okien głośno go poparli.
– Panie Bielecki! To nie czas i miejsce na takie rozmowy! Tłumaczyłam panu, że na naturalne ruchy tektoniczne…
– Ruch to będzie, jak zbierzemy się pod administracją i wyciągniemy panią za kudły! – groził Kornel. – Do wycinania drzew to jesteście pierwsi! Gołębie brudzą – nic nie robicie! Dziki atakują dzieci – żadnej reakcji! – Wskazał na Chrumczysława, który akurat dobierał się do przeterminowanej czekolady i nawet przez myśl mu nie przyszło, żeby kogokolwiek atakować.
– Robimy, co w naszej mocy. Ekosystem Bielan…
– Banda nierobów i dyletantów! – dorzuciła Kałaskowa z trzeciego piętra, która podlewała kwiatki na balkonie.
– Dobrze gada! – włączył się wracający z zakupami Jan Chudolej spod dziewiętnastki.
Anna Chmielewska nie spodziewała się zmasowanego ataku. Bieleckiego mogła przekrzyczeć, robiła to wielokrotnie, wymyślając stosowne paragrafy i dane statystyczne, ale bała się konfrontacji z tłumem rozsierdzonych mieszkańców, bo wiedziała, jak to się może skończyć. W ciągu ostatniego roku była wyzywana, szarpana, gryziona, drapana, oblewana żrącą substancją, a nawet dźgnięta drutami do robótek.
– Przepraszam państwa, ważny telefon! – Sięgnęła do torby i wyciągnęła aparat, który milczał jak grób. – Halo?… Sprawa życia i śmierci?… Tak, tak, oczywiście! – Udała, że kończy połączenie. – Straszna tragedia! Muszę biec do administracji! Sami państwo rozumieją… – Schowała telefon i pognała przed siebie.
– Pan to widział, panie Piotrze? – Kornel zwrócił się do dziennikarza. – Ręce opadają! – krzyknął oburzony i zamknął okno.
Pozostali poszli za jego przykładem. Przedstawienie się skończyło.
Tylko Kałaskowa uparcie podlewała pelargonie, żeby część wody z ziemią i uschłymi listkami spłynęła na balkon niżej.
Barbara Woźniak rozwiesiła na nim pranie.
Białe.
Panie od trzydziestu lat toczyły zażarty spór. Żadna z nich nie pamiętała dlaczego, ale wojna na złośliwości trwała w najlepsze. Broń zawiesiły tylko raz, kiedy lokatorzy zjednoczyli się w walce z upierdliwymi gołębiami. Na początku przeganiano ptaki za pomocą mopów i szczotek. Niektórzy stawiali na ekologiczne patyki, ale gołębie zdawały się mieć miarkę w oczach, przesuwały się poza zasięg odstraszaczy i radośnie gruchały. Mieszkańcy postanowili więc zakupić zestaw kosztownych figurek w realistyczny sposób przedstawiających ptaki drapieżne. Sukces był pewny, zrzucił się cały blok. Na balkonach ustawiono gipsowe kruki, sowy i jastrzębie. Gołębie od razu przyzwyczaiły się do nowych kolegów, a na jednym jastrzębiu uwiły nawet gniazdo. Ostatnią deską ratunku miało być ustrojstwo, które emitowało odgłosy drapieżników. Skoro gołębie ewidentnie miały kłopoty ze wzrokiem, to może chociaż dysponowały dobrym słuchem? Nic z tego. Niechciani goście nie tylko nie zniknęli z balkonów przy Pabla Nerudy, ale też sprowadzili do bloku swoich krewnych i znajomych. W akcie rozpaczy Kornel Bielecki wystrzelił do ptaków z wiatrówki. Nie trafił, bo wzrok już nie ten co dawniej, ale na pocieszenie dostał mandat na dwieście złotych. Broń skonfiskowano. W meczu między ludźmi a gołębiami padł wynik zero do czterech. Wszystkie bramki mieszkańcy wbili sobie sami.
– Prawdę panu powiem, panie Piotrze – zagadnęła dziennikarza Kałaskowa, przerywając jego rozważania natury ornitologicznej – że trochę mi żal pani Anny. Bielecki codziennie czatuje na nią w oknie, a biedaczka nie ma innej drogi do pracy. W końcu nerwicy się nabawi…
– Ciężkie jest życie urzędniczki – odparł dziennikarz i spojrzał na zegarek. – Lecę, kochana sąsiadko, bo znowu spóźnię się do roboty!
Piotr ruszył biegiem w stronę redakcji, ale zauważył, że rozwiązało mu się sznurowadło. Schylił się, żeby je zawiązać, i usłyszał za sobą znajomy głos:
– Daj piątaka na lizaka, dziadu, albo potraktuję cię kastetem!
– Ładnie to tak, Marysiu, nagabywać sąsiadów? – rzucił przez ramię.
– Ach, pan reporter. Sorki wielkie! – zreflektował się bandyta płci bez wątpienia żeńskiej i wysmarkał nos w rękaw różowej bluzy z jednorożcem i mnóstwem cekinów. – Od tyłu nie poznałam.
Piotr skończył wiązać but i odwrócił się do Marysi.
Dziewczynka skończyła niedawno dziewięć lat. Za nią stało kilka koleżanek w podobnym wieku, a jedna trzymała w ręku scyzoryk. Banda Marysi terroryzowała mieszkańców osiedla, odkąd weszła w życie reforma edukacji. Wcześniej ojciec odwoził pociechę do szkoły i Chomiczówka przez pół dnia miała święty spokój. Później wygaszono pobliskie gimnazjum, a wraz z nim poczucie bezpieczeństwa, bo Marysia z nowo powstałej podstawówki urywała się regularnie i wystawała pod blokami, wymuszając haracze.
Jeden z sąsiadów, któremu banda porwała psa i zażądała dwóch dych okupu za jego uwolnienie, zgłosił się do dzielnicowego, ale Mariusz Lenart rozłożył ręce.
– Nic nie da się zrobić. Proszę zapłacić i zapomnieć o incydencie, tak będzie najlepiej! – przekonywał, bo córkę kochał nad życie. I trochę się jej bał…
Marysia wpatrywała się w Piotra z nadzieją.
– To jak będzie, panie starszy? – zapytała uprzejmie.
– Masz! – Dziennikarz rzucił jej pięciozłotówkę wygrzebaną z kieszeni. – Tylko wydaj na słodycze!
– Się rozumie! – wykrzyknęła uszczęśliwiona dziewczynka i pognała z koleżankami do monopolowego, żeby kupić puszkę piwa, bo koszmarnie ją suszyło.
– Ach, te dzieci – wyszeptał Piotr i ruszył w dalszą drogę.
Redakcja gazety „Bielańczyk” zajmowała kilka niewielkich pokoików w pawilonie usługowo-handlowym w samym sercu osiedla Chomiczówka.
Dwukondygnacyjny budynek zbudowano na planie kwadratu z wewnętrznym dziedzińcem. Na parterze mieściły się sklep spożywczy, siłownia, zegarmistrz oraz sklep z odzieżą używaną „Coco Taniej”. Pomieszczenia na górze rozdzieliły między siebie administracja osiedla, klub mieszkańców „Makao” oraz najpopularniejsza gazeta dzielnicy, dla której pisywał Piotr. Wdrapał się po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Tym razem ktoś zostawił niedomknięte drzwi, więc od progu usłyszał podniesiony głos naczelnego. Kiedy wszedł do środka, Edmund Mazur nie dał mu dojść do słowa.
– Gdzie się podziewasz? – wrzasnął na dziennikarza. – Dzwonił Rozklejacz. Mamy bombę! Prawdziwą bombę! Leć na Bogusia! Ale już! Bierz ducati i jazda! – krzyknął i wypchnął oszołomionego Piotra z redakcji.