Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Zdradzona - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
27 października 2025
2729 pkt
punktów Virtualo

Zdradzona - ebook

Epicka powieść o polskich Kresach i trzech siostrach, które rozdzieliła wojna… Ale czy na zawsze?

Latem 1930 roku do dworu państwa Szymańskich w Kutach przyjeżdża kuzyn Antoni Mokrzycki i nikt się nie spodziewa, że jego wizyta wywróci do góry nogami świat trzech sióstr. Żywiołowa Aldona zakocha się do szaleństwa, stateczna Konstancja zwątpi w swoje małżeństwo z oficerem Korpusu Ochrony Pogranicza, a młodziutka Łucja zobaczy coś w nurtach Czeremoszu…

W 1967 roku na komendę Milicji Obywatelskiej w Warszawie zostaje przywieziony tajemniczy, utrudzony długą wędrówką włóczęga. Funkcjonariusze nie są w stanie uzyskać od niego żadnych informacji – mężczyzna milczy. Tymczasem w Nowym Jorku do psychoterapeutki zgłasza się zakonnica, która po wielu latach chce zrzucić habit. Kobieta zmaga się z traumą II wojny światowej, a jej opowieść przepełniają ból i niepokój.
Czy te dwa zdarzenia mogą mieć coś wspólnego z pięknym latem w Kutach 1930 roku?

Wojciech Dutka, autor bestsellerowych powieści o tematyce wojennej, w epicki sposób ukazuje Kresy, krainę zmitologizowaną, lecz wciąż będącą dla wielu elementem narodowej tożsamości. Przyglądając się losom sióstr Szymańskich, snuje także refleksje na temat skomplikowanej sytuacji Polaków, Ukraińców, Żydów i Ormian żyjących przed wojną w Kutach, Stanisławowie oraz we Lwowie. „Zdradzona” to przejmująca, wielowątkowa powieść z elementami grozy, w której napięcie narasta wraz ze zbliżaniem się wybuchu II wojny światowej.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Literatura piękna polska
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68577-48-8
Rozmiar pliku: 850 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPIS TREŚCI

PROLOG

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I. Trauma

Rozdział II. Wizyta kuzyna

Rozdział III. Élain Vital

Rozdział IV. Tamto gorące lato

Rozdział V. Burza

CZĘŚĆ DRUGA

Rozdział VI. Terapia równoległa

Rozdział VII. Rozszczepienie

Rozdział VIII. Scylla i Charybda

Rozdział IX. Jaskinia poetów

Rozdział X. Nie Boskie objawienie

Rozdział XI. Zmysł udziału

CZĘŚĆ TRZECIA

Rozdział XII. W ciemnym pokoju

Rozdział XIII. Polski dziki wschód

Rozdział XIV. Topielec zieleni

Rozdział XV. Rewolucjonistka

Rozdział XVI. Tam, gdzie mieszka mrok

Rozdział XVII Wstawaj, bzyku!

CZĘŚĆ CZWARTA

Rozdział XVIII. Na krawędzi

Rozdział XIX. A więc wojna!

Rozdział XX. Krew nad Czeremoszem

Rozdział XXI. Inny świat

Rozdział XXII. Przesłuchanie

Rozdział XXIII. Przepoczwarzenie

CZĘŚĆ PIĄTA

Rozdział XXIV. Hipnoza

Rozdział XXV. Myślenie kolektywne

Rozdział XXVI. Wybór

Rozdział XXVII. Zmory

Rozdział XXVIII. Kwestia szczęścia

Rozdział XXIX. Ofiara zakładcza

Rozdział XXX. Skok w przepaść

EPILOG

PrzypisyPROLOG

NIEDALEKO WARSZAWY, CZERWIEC 1967

Mężczyzna szedł poboczem drogi. Miał na sobie liche spodnie, stare półbuty i flanelową koszulę. Było to dość osobliwe ubranie, zważywszy na pogodę: upalną i duszną. Nie wiadomo było, dokąd zmierza ani też skąd przyszedł. Gdy dotarł do przedmieść Warszawy, zwrócił uwagę robotników wracających z Ursusa z popołudniowej zmiany. Ktoś wskazał go ręką pozostałym i rzucił w jego stronę kilka wyzwisk. Ludzie zazwyczaj boją się takich włóczęgów, osób z marginesu, z jakichś powodów nieprzystających do otaczającej rzeczywistości. Mężczyzna nie reagował i szedł przed siebie.

W pewnej chwili samochodem marki Warszawa podjechał patrol Milicji Obywatelskiej, może przez kogoś wezwany, a może zjawił się tu tylko przypadkiem. Milicjanci, ujrzawszy włóczęgę, zatrzymali go i próbowali wylegitymować. Z uwagi na to, że nie mogli z niego nic wydobyć, gdyż mężczyzna nie mówił, nie miał też żadnych dokumentów, zawieźli go do komendy na warszawskiej Woli. Dopiero tam zauważono na jego nogach bolesne rany, chyba spowodowane brakiem pielęgnacji stóp oraz długim marszem.

Skąd zatem ten człek pochodził? To było zagadką.CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ I

Trauma

NOWY JORK, 1967

Jane Singer-Coulfield od czasu powrotu z Europy do Stanów Zjednoczonych zajmowała się nauczaniem: prowadziła lekcje filozofii w prestiżowej nowojorskiej szkole średniej w Stuyvesant, ale nie zaniedbała także bardziej praktycznej strony, jaką było doradztwo psychologiczne. Zdobyła też wymagane przez Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne uprawnienia i pomagała ludziom wychodzić z głębokich traum spowodowanych wojną. Tu można postawić pytanie: co miała wspólnego II wojna światowa z ludźmi z roku 1967, kiedy to przez Amerykę przetaczała się fala niezadowolenia spowodowana inną wojną – tą w Wietnamie, walką czarnoskórych o równouprawnienie polityczne w stanach południowych, czy też koncertami w Woodstock, które miały się stać manifestacją pokolenia dzieci kwiatów?

Pytana o to Jane Singer-Coulfield, która jako kobieta przeszła przez piekło II wojny światowej i popełniła chyba wszystkie możliwe błędy, odbijała piłeczkę:

– Czy trauma kończy się dla kogoś, kto w czasie wojny stracił wszystkich, których kochał?

– Nie – odpowiadał najczęściej interlokutor.

– A czy kończy się dla dzieci, które przeżyły Zagładę i straciły rodziców, rodzeństwo, przyjaciół i znajomych?

– Nie – mówił zawstydzony rozmówca.

– A jak te dzieci dorosną i same założą rodzinę, to czy dla ich dzieci Zagłada kiedyś się skończy?

– Nie, istnieje przecież trauma dziedziczona.

– No właśnie. – Jane Singer-Coulfield spoglądała ze spokojem. – Są traumy, które nie skończą się nigdy. Zagłada jest jedną z nich.

Właśnie błędy, jakie popełniła w życiu, koszmar uwięzienia w obozie ustaszy w Jasenovacu i to, w jaki sposób sama sobie poradziła z głębokimi ranami psychicznymi i własną traumą, sprawiły, że po latach Jane stała się poszukiwaną psychoterapeutką specjalizującą się w tego rodzaju ranach. Ocaleni z Zagłady, którzy doświadczyli jej jako dzieci w Europie, a teraz mieszkali w Stanach, zwracali się do niej o pomoc. W relacji psychoterapeutycznej kluczowa jest wolna wola klienta, ale też umiejętność słuchania terapeuty. A Jane potrafiła słuchać.

Pewnego dnia w sierpniu 1967 roku do jej gabinetu w Nowym Jorku przyszła zakonnica w habicie, w wieku około pięćdziesięciu kilku lat. Mówiła oczywiście po angielsku, i to bardzo sprawnie, ale z wyczuwalnym akcentem wschodnioeuropejskim.

– W czym mogłabym siostrze pomóc? – zapytała Jane, nieco zaskoczona niezwykłym gościem.

– Sama nie wiem...

– Proszę usiąść. Porozmawiajmy.

– Właściwie nie wiem, czy powinnam z panią rozmawiać – rzekła zakonnica. – Mam przecież swój zakon, swojego biskupa, społeczność parafii, gdzie służę. Powinnam raczej pójść do spowiedzi i komunii świętej.

– I zrobiła to siostra? – Jane popatrzyła na nią pytająco.

– Oczywiście, wiele razy.

– Z jakim rezultatem? – rzuciła Jane i od razu ugryzła się w język. Nie chciała, aby jej pytanie zabrzmiało jak kpina.

Życie w liberalnym Nowym Jorku i do tego bycie liberalną Żydówką, która głosuje na partię demokratyczną, oznaczało delikatną tendencję do lekceważenia katolików. Jednak choć Jane pochodziła z zasymilowanej rodziny żydowsko-angielskiej, od zakończenia II wojny światowej była katoliczką i jej stosunek do polityki amerykańskiej był więcej niż ambiwalentny.

– Szczerze mówiąc – zakonnica westchnęła – żadnym. Powiedzmy, że mam kryzys powołania.

– Czym mógłby być spowodowany?

– Nie wiem, czy chcę być dalej w zakonie.

– Doskonale siostrę rozumiem – rzekła Jane.

– Nie sądzę – rzuciła z przekąsem zakonnica. – Nie chciałabym być niegrzeczna, ale pani nie może wiedzieć ani zinternalizować sobie mojej sytuacji.

– Mogę. – Jane Singer-Coulfield wstała i podeszła do półki, gdzie trzymała swój album ze zdjęciami.

Miała go w pracy, bo czasami podczas warsztatów o Zagładzie, które prowadziła z młodymi ludźmi ze szkół średnich i uczelni nowojorskich, potrzebowała swoich zdjęć, które wykonano w Jugosławii tuż po wyzwoleniu oraz w czasie, kiedy zamknęła się na kilka lat w czterech ścianach własnej wolności. Chwyciła album i szybko odnalazła zdjęcie z włoskiego Karmelu. Pokazała je zakonnicy.

– Jak siostra sądzi, kim jest ta kobieta w karmelitańskim habicie? – Wskazała na samą siebie pośrodku zdjęcia.

Zakonnica z początku nie bardzo chciała wierzyć, ale przecież dowód znajdował się przed jej oczyma. Dopiero po chwili dała znać Jane, jak bardzo czuje się zaskoczona sytuacją.

– Pani była... w Karmelu?

– Tak, kilka lat, ale ostatecznie odeszłam, już tutaj, w Ameryce.

– Dlaczego?

– Odeszłam – zaczęła Jane – ponieważ Karmel był dla mnie ucieczką przed traumą. Byłam więziona w obozie koncentracyjnym prowadzonym przez chorwackich ustaszy na terenie Jugosławii, a głównym katem, który zamordował tam setki ludzi, był... były katolicki ksiądz. Jeśli istnieje gorszy diabeł od niego, to piekło musi mieć nadprogramowe etaty. Może siostra być ze mną zupełnie szczera. To, co siostra tutaj powie, zostanie między nami.

To szczere wyznanie sprawiło, że nieznajoma zdecydowała się otworzyć. Jane od razu zrozumiała, że będzie musiała odwołać innych umówionych na sesję ludzi, bo zakonnica wydawała się osobą naprawdę potrzebującą pomocy. I chociaż w owej chwili nie wiedziała o niej prawie nic, nie znała przyczyny problemu, to przeczucie – coś, co odróżniało ją od psychologów działającym przede wszystkim podług metody klinicznej – kazało jej zająć się siostrą. Jane miała swój własny nieortodoksyjny styl i dla intuicji, jakiejś platońskiej iluminacji, w jej zestawie metod i strategii dotarcia do ludzi zawsze było miejsce.

– Jestem zaskoczona – powiedziała zakonnica – ale wierzę pani. Myślę, że dobrze trafiłam, ponieważ mój problem jest bardzo złożony, oparty zapewne na moich przeżyciach wojennych, ale ma też inny wymiar, duchowy... Proszę wybaczyć, szukam słowa...

– Metafizyczny – podpowiedziała Jane. – Zajmowałam się też filozofią.

– Dokładnie tak! Czy pani mnie wysłucha?

– Ależ tak.

Jane dostrzegła w tym momencie zakłopotanie kobiety w habicie.

– Mam też taki problem, że nie wiem, jak zapłacić za tę wizytę. Moi przełożeni uważają takie rzeczy za fanaberię. Poza tym gdyby moja matka przełożona dowiedziała się, że ją okłamałam i zamiast na adorację w katedrze poszłam do psychoterapeutki, dostałabym karę...

– Siostra przełożona okazałaby wówczas swoją niedojrzałość – skomentowała Jane.

– Tak, trafiła pani w sedno.

– Czy mogę zadać siostrze pytanie?

– Oczywiście.

– Do jakiego zgromadzenia siostra należy?

– Do sióstr szkolnych de Notre Dame. Prowadzimy w Nowym Jorku szkołę, mamy dom zakonny na Brooklynie.

– Czy siostra złożyła już profesję wieczystą?

– Tak.

– Od dawna jest siostra w zakonie?

– Dwadzieścia lat.

– To bardzo długo. – Jane Singer-Coulfield zamyśliła się. – Przed ewentualnym odejściem musi siostra podjąć naprawdę dobrze przemyślaną decyzję. Czy siostra ma jakiś majątek?

– Nie.

– Żadnej rodziny?

– W Ameryce? Nie.

– Jeśli siostra odejdzie, czeka siostrę ostracyzm środowiskowy – zaczęła tłumaczyć Jane. – Ja decyzję o odejściu podjęłam podczas rejsu z Europy do Ameryki i miałam tutaj, w Nowym Jorku, zakotwiczenie. Rodzina mi pomogła. Czy siostra jest rodowitą Amerykanką?

– Nie.

– Przybyła siostra do Stanów po wojnie? Domyślam się, że z Europy.

– Tak.

– Proszę się teraz chwilę zastanowić. Czy podjęła już siostra decyzję o odejściu?

Zapadła cisza.

– Na razie moje plany tak daleko nie sięgają. Mam tylko coraz więcej wątpliwości – rzekła w końcu zakonnica.

– Wątpliwości są częścią procesu poznawczego. Mówiłam siostrze, że ja już swoje w klasztorze przerobiłam – powiedziała nie bez swoistej autoironii Jane. – Problemem zajmiemy się później, pierwszą wizytę poświęcimy – kąciki ust Jane drgnęły – na poznanie się. Za to się nie płaci. Ja muszę się dowiedzieć, czy podołam jako psychoterapeutka, a siostra – czy naprawdę chce do mnie przychodzić.

– To miłe z pani strony.

– Nie, to profesjonalne – odparła Jane. – Przedstawmy się zatem. Ja nazywam się Jane Singer-Coulfield, jestem psychoterapeutką.

Zakonnica na chwilę zamknęła oczy. Zamyśliła się. Wyglądała, jakby się modliła, ale tak naprawdę przywoływała to wszystko, co było odległe, co zblakło od upływu czasu, ale nie zniknęło; wspomnienia skrywane głęboko w jaźni musiały zostać przywołane. Mierzyła się ze swoją traumą II wojny światowej, piekła na ziemi, które rzeczywiście nie zniknęło wraz z ustaniem walk w roku 1945, ale wciąż w niej trwało. Podjęła decyzję. Musi stawić temu czoła. Otworzyła oczy.

– Jestem siostra Klara. Takie mam imię zakonne. To na razie musi wystarczyć.

Jane poczuła się zaskoczona. Zakonnica mówiła znakomicie po angielsku, musiała spędzić w Stanach jakiś czas. Być może nawet od zakończenia wojny w Europie. Dziwny przypadek, osobliwy, prawie jak skecz z dobrego nowojorskiego teatru na Manhattanie, pod tytułem „Przychodzi zakonnica do seksuologa”, albo coś w tym stylu, taki woodyalenowski klimat. Jane nie miewała ostatnio podobnych wyzwań w pracy; coraz częściej zgłaszały się osoby z depresją, nadużywające alkoholu, rozwodnicy, załamane kobiety, nienawidzący samych siebie kryptogeje... Ale zakonnica z wątpliwościami? Coś takiego się dotąd nie zdarzyło.

– Będę siostrze pomagać.

– Dziękuję, ale...

– Bezpłatnie, skoro nie ma siostra jak zapłacić. Przeżyję bez tych stu dolarów.

– Tyle pani bierze? – zdumiała się zakonnica. – Ceni się pani...

– Nowy Jork nie jest miłosiernym miastem dla filantropów.

– Kościół też nie.

Jane uśmiechnęła się pod nosem.

– Dziwnie się siostra wyraża o swojej wspólnocie.

– Takie zwierzę złośliwe jestem – rzekła zakonnica. – Moja przełożona mówi, że diabeł szepcze mi do ucha.

– A szepcze?

– Zdziwiłaby się pani, ile razy.

– I do tego żartownisia z siostry.

– W życiu nie byłam bardziej poważna. – Kobieta popatrzyła na terapeutkę ze spokojem. – Ja naprawdę słyszę głosy.

To może być rozdwojenie jaźni... – pomyślała Jane.

– Nie jestem wariatką – rzuciła stanowczo, jakby czytając jej w myślach, siostra Klara.

– Tego nie powiedziałam. – Jane opanowała zdumienie.

– A gdybym pani powiedziała, że słyszę też, jak mówią drzewa? Uwierzyłaby pani?

– Uwierzyłabym, że je siostra słyszy. Ale wiem, że drzewa nie mówią.

– Mówią, a jak kogoś nie lubią, to potrafią być złośliwe. Na przykład kasztanowce. Dostała pani kiedyś w głowę kasztanem?

– Zaczynam się siostry bać.

– Ja się sama siebie boję. I myślę, że moja przełożona też się mnie boi.

– Jaka ona jest?

– Wredna jędza.

– To przykre.

Nastąpiła chwila milczenia. Jane uświadomiła sobie nagle, że zaczyna lubić tę kobietę. Gdy spotkała się przed wieloma laty z Heideggerem w Niemczech, uznała, że był miły. A nie był. Cóż, z wiekiem uczymy się ludzi, tej trudnej i bolesnej życiowej mądrości. Robiło się coraz bardziej ciekawie, coraz bardziej intrygująco.

– W każdym razie proszę się nie przejmować finansowaniem naszych spotkań – rzekła Jane. – Czy siostra może wychodzić regularnie?

– Tak, chyba że dostanę karę.

Jane chciała ją zapytać, czy często jest karana, ale było to w miarę oczywiste. Swoją drogą – pomyślała – musi być twarda, skoro tyle wytrzymała w tak niedemokratycznej instytucji.

– Raz w tygodniu mogę wyjść na adorację do nowojorskiej katedry – powiedziała siostra Klara.

– Czy w takim razie możemy się wtedy spotykać? Żeby było jasne – nie zachęcam do okłamywania swojej przełożonej.

– Ja też nie lubię tego robić, ale nie mam wyboru.

Zakonnica nerwowo spojrzała na zegarek.

– Śpieszy się siostra?

– W zasadzie tak. – Kobieta poderwała się z fotela. – Odezwę się.

– W takim razie będę czekać, siostro Klaro.

Pożegnały się, podając sobie dłonie. Po wyjściu zakonnicy Jane usiadła jeszcze na chwilę, żeby pomyśleć. To był chyba najbardziej zaskakujący przypadek, jaki jej się dotąd przytrafił.

WARSZAWA WOLA, KOMISARIAT MO, CZERWIEC 1967

Sierżant Zdzisław Jóźwiak nie był typem twardego milicjanta i może właśnie dlatego wciąż był sierżantem. Warszawiak, urodzony tutaj, na Woli. Gdy zaczęła się wojna, miał dziewięć lat i mieszkał z rodzicami niedaleko kościoła Świętego Wojciecha. Między czteropiętrowymi blokami z cegły, typowymi dla robotniczego osiedla, toczyło się jego życie dziecka i nastolatka podczas niemieckiej okupacji. Jóźwiak przeżył masakrę Woli w sierpniu 1944 roku – ukrył się pod zwałowiskiem trupów mieszkańców swojego bloku. Osłonił go własnym ciałem ojciec, a chłopak, niedraśnięty przez Niemców, w nocy wylazł spod trupów i nasypem kolejowym biegnącym od strony Dworca Warszawa Zachodnia przedostał się na Ochotę. Tam udzielono mu pomocy. Zapamiętał doskonale, że w czasie powstania oraz wiele tygodni po nim, w obozie przejściowym dla ludności cywilnej w Pruszkowie, milczał. Rozumiał, co do niego mówią, ale sam żadną miarą powiedzieć nic nie mógł. Wiedział, czym są słowa i że można je wyartykułować, ale... nie umiał. Trafił w końcu do Kielc, do ciotki, która zgodziła się nim zająć. Kobiecina nauczyła go od nowa żyć, oddała mu utraconą mowę i posłała do szkoły. Do milicji poszedł, bo akurat ten zawód mu się spodobał.

Październikowa zmiana w roku 1956, rozwiązanie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i włączenie nowej formacji – Służby Bezpieczeństwa – do struktur milicji, na zasadzie służby w służbie, nie stanowiło dla niego problemu. Jóźwiak, mimo strasznych wojennych przeżyć, był przykładem pragmatycznego dostosowania, które dla wielu w Polsce Ludowej stanowiło o przydatności lub jej braku. Jednak koledzy z posterunku coś tam o nim wiedzieli; wiedziała też to i owo góra, która skrzętnie pilnowała, żeby nie dostał awansu. Dla Jóźwiaka nie stanowiło to przeszkody. Robił swoje, nie wychylał się.

Z tego też powodu, gdy patrol w warszawce przywiózł nieznajomego mężczyznę, na posterunku zajął się nim milicjant Jóźwiak. Szybko spisał protokół – nadzwyczaj krótki, ponieważ mężczyzna nie mówił. Milicja w takich przypadkach miała określoną procedurę. Opisano dokładnie miejsce odnalezienia nieznajomego przez patrol, jego wygląd, ubiór. Jóźwiak już kiedyś widział takich ludzi wałęsających się po Polsce, czy to po wsi, czy to po zrujnowanej stolicy w latach pięćdziesiątych. Jeśli ktoś przeżył w Warszawie powstanie, nie dziwił się powojennej nędzy o niebotycznej skali. Jóźwiak pomyślał, że ten facet wygląda, jak gdyby właśnie wyszedł z niemieckiego obozu. Znając dobrze procedury, zdawał sobie też sprawę, że teraz to od niego bardzo dużo zależy. Może nadać sprawie charakter przestępstwa włóczęgostwa i z pewnością ów milczący mężczyzna trafi do więzienia. Jednak Jóźwiak zaczął nabierać wątpliwości. Facet nie był agresywny. Po dokładnych oględzinach i kontroli osobistej stwierdzono, że nie ma żadnych dokumentów, pieniędzy, a na jego ubraniu – flanelowej koszuli, brudnych gaciach i rozpadających się półbutach – nie znaleziono żadnych śladów dystynktywnych w postaci naszywki lub wyszytego inicjału.

– Nic nie mamy – powiedział Jóźwiak do milicjantów w komendzie.

– Co zamierza obywatel sierżant? – zapytała sekretarka.

– Proszę połączyć mnie z prokuratorem.

Jóźwiak dobrze wiedział, jakie są realia i jak to wszystko działa. Jeśli sam zdecyduje w sprawie tego mężczyzny, może się narazić. Od milicjantów władza ludowa wymagała posłuszeństwa, a nie inicjatywy. Czekał zatem na połączenie. Po chwili sekretarka powiadomiła go, że rozmowę przeprowadzi prokurator Możejko.

– No co tam, Jóźwiak, nabroiliście? – zapytał prokurator.

– Ja nic, towarzyszu prokuratorze – rzekł nadzwyczaj miłym głosem Jóźwiak. – Mamy tutaj w komisariacie faceta, który nie mówi.

– Jak to nie mówi?

Jóźwiak lakonicznie streścił zatrzymanie, wygląd i zachowanie mężczyzny.

– To włóczęga – stwierdził prokurator. – Ale nie zapominajcie, Jóźwiak, że w społeczeństwie socjalistycznej Polski włóczęgostwo nie istnieje.

Jóźwiak dobrze to znał – nie istniały też bezrobocie, bumelanctwo, alkoholizm, przemoc domowa ani morderstwa. Nic takiego nie mogło się zdarzyć w Polsce Ludowej, ponieważ te przestępstwa – dowodzące demoralizacji – przytrafiały się tylko w społeczeństwie kapitalistycznym, plutokratycznym, a przez to zepsutym.

– No właśnie, towarzyszu prokuratorze.

– Co radzicie, Jóźwiak?

Na to pytanie czekał sprytny milicjant. Od jego odpowiedzi zależał los mężczyzny.

– Sądzę, towarzyszu prokuratorze, że ten niemowa wygląda jak ofiary wojny, tuż po jej zakończeniu. Znałem ludzi, którzy po tym, co się stało w czterdziestym czwartym u nas w stolicy, nie potrafili mówić miesiącami.

– O czym wy mówicie, Jóźwiak? – Prokurator się zniecierpliwił. – Wojna się skończyła siedemnaście lat temu.

– Towarzyszu, oczywiście macie rację. Ale są ludzie, dla których ona się nigdy nie skończy. Ten facet nikomu nic złego nie zrobił. Oczywiście zgadzam się, że nie możemy mu postawić zarzutu włóczęgostwa. Proponuję, żebyśmy go wysłali do wariatkowa.

Prokurator się uspokoił. Wysłanie delikwenta do szpitala dla nerwowo i umysłowo chorych zdejmowało z resortu spraw wewnętrznych ciężar odpowiedzialności. Facet zniknie tam, zmielony przez procedurę, być może zostanie umieszczony na oddziale zamkniętym na lata. A lekarze, cóż, będą mieć małpkę – myślał sobie prokurator Możejko – do swoich zabaw. Może jakiś lek na nim przetestują i PRL będzie miała z tego niemowy jakiś zysk?

– Wyrażam zgodę. Zamknijcie dochodzenie i spiszcie notatkę służbową z naszej rozmowy – rzucił do słuchawki.

Jóźwiak ucieszył się, że poszło po jego myśli. Wyszedł do mężczyzny. Facet siedział sztywno na krześle. Musiał się nie myć od dłuższego czasu, gdyż odór w pomieszczeniu był trudny do wytrzymania, chociaż sekretarka pootwierała okna. Milicjant podszedł do niego. Spojrzał w jego miodowe, łagodne oczy. Tam wewnątrz jest człowiek – pomyślał Jóźwiak – ale nie mam sposobu, żeby się do niego dostać.

– Jedziecie do szpitala psychiatrycznego do Tworek. Rozumiecie?

Niemowa nie wydał z siebie żadnego dźwięku ani nie potwierdził ruchem głowy, że dotarły do niego te słowa. Jóźwiak zatem nie wiedział, czy mężczyzna przyjął do wiadomości, co się z nim stanie. Szybko wypełnił druk, po czym dwaj milicjanci, którzy wcześniej przywieźli niemowę na posterunek, odstawili go do Tworek koło Pruszkowa, do tamtejszego szpitala dla nerwowo i umysłowo chorych.

ROZDZIAŁ II

Wizyta kuzyna

KUTY NAD CZEREMOSZEM, WOJEWÓDZTWO STANISŁAWOWSKIE, CZERWIEC 1930 ROKU

Aldona Szymańska, lat osiemnaście, kończyła właśnie sztukę Czechowa Trzy siostry, którą czytała w oryginale po rosyjsku, czego zazdrościły jej obydwie siostry – starsza o sześć lat i najbardziej życiowa z nich wszystkich Konstancja oraz czternastoletnia Łucja. Siostry kochały czytać i zawsze chętnie dzieliły się ze sobą lekturami. Od kiedy jednak Konstancja wyszła za mąż za oficera wojska Korpusu Ochrony Pogranicza Jana Serafinowicza i wyjechała z nim na placówkę w jakiejś wiosce między rzekami Horynią i Słuczem, spotkania stały się rzadsze, a potem, gdy Serafinowiczowie dostali mieszkanie w Równem, a więc dużym mieście na wschodzie – ustały zupełnie. Łucja nie pochłaniała literatury w takim stopniu jak Aldona, była osobą stonowaną, bardzo religijną, czym odróżniała się od obydwu sióstr, zwłaszcza od żywiołowej i temperamentnej Aldony, która nie potrafiła przyjąć tak oczywistych dla osób wierzących prawd wiary. Kłóciła się o nie zaciekle z Łucją, dla której religia – i to zarówno w wydaniu katolickim, jak i w bardziej mistycznym i indywidualnym rycie wschodnim – stanowiła osobliwe decorum pełne pasji, zaangażowania i żywiołowej modlitwy. Utemperować je i pogodzić umiała jedynie Konstancja.

Siostry wychowała w gruncie rzeczy matka, Klementyna, z domu Mokrzycka, osoba skromna, ale trzymająca dworek Szymańskich żelazną ręką. Życie sióstr i ich matki toczyło się w cieniu ojca, Ludwika Szymańskiego, ziemianina i namiętnego karciarza, któremu los płatał dziwne figle. Czasem wygrywał, ale kiedy karta nie szła, to żona i córki zastanawiały się, czy nie pójdą z torbami. Ludwik zabezpieczył się jednak rządową posadą radcy prawnego w Stanisławowie, mieście wojewódzkim. Ta posada była jak skarb w zawiłym świecie układów i układzików, wszechobecnej korupcji i wszędobylskiego kryzysu, który na początku lat trzydziestych przeorał Rzeczpospolitą i sprawił, że setki tysięcy ludzi wałęsało się po kraju, szukając jakiejkolwiek posady. Ludwik, były żołnierz Legionów Polskich w czasie wielkiej wojny, istniał w świecie Kresów dzięki sanacji, z którą wyraźnie sympatyzował. Oczywiście uzyskana dzięki koneksjom posada sprawiła, że tu i ówdzie mawiano o nim, że jest nie do ruszenia ze względu na kontakty z piłsudczykami. Tak czy owak, pensja radcy w połączeniu z majątkiem w tej smutnej epoce końca ziemiaństwa sprawiała, że nestor rodu mógł się czuć bezpiecznie.

W domu patriota i działacz ustępował miejsca mężczyźnie wycofanemu – wszak swoje zrobił, odziedziczył dom, spłodził córki i teraz mógł się cieszyć stabilizacją. Ach, te wszystkie cudowne wieczory, kiedy pan domu i ojciec mógł nacieszyć się nastawioną płytą gramofonową, przy kieliszeczku – lub nawet kilku – ulubionej nalewki z czarnego bzu, przy kobietach, które chodziły wokół niego jak wokół posągu jakiegoś antycznego boga...

– Proszę tatusiowi podać jeszcze tej boskiej naleweczki – mówił do córek pan Szymański.

Jednym słowem nikt i nic nie mogło zakłócić porządku w tym polskim, patriotycznym domu na Kresach. Pewną rysą był ślub najstarszej córki Konstancji, latem 1927 roku. Na to jednak nestor domu Szymańskich w gruncie rzeczy nic nie mógł poradzić. Na jednym z przyjęć, na których zbierano datki na wojsko, pojawił się pewien oficer, służący w czwartej brygadzie Korpusu Ochrony Pogranicza „Podole” z siedzibą w Czortkowie. Nazywał się Jan Serafinowicz i mógł imponować dziewczynom. Wysoki i przystojny, z patriotycznej rodziny, choć o korzeniach tatarskich, zawrócił w głowie Konstancji, która po prostu zakochała się w nim bez pamięci. Idylliczna para – tak o nich mówiono. Religia podporucznika Jana Serafinowicza nie stanowiła problemu – był przywiązany do polskiej wersji islamu, który wyznawali Tatarzy. Pozwolił oczywiście Konstancji zostać przy katolicyzmie i umówili się odnośnie do wyznania dzieci – jeśli na świat przyjdzie syn, będzie wyznawcą Proroka, jeśli córka – może zostać przy katolicyzmie. Wśród Tatarów zdarzały się małżeństwa mieszane i nikogo na Kresach to nie dziwiło. Tak oto najstarsza i najbardziej przewidywalna, konkretna, życiowa i niemająca skłonności do melancholii siostra jako pierwsza opuściła rodzinne gniazdo Szymańskich.

*

– Czy wiesz, że przyjedzie do nas z Lublina kuzyn na te wakacje? – zapytała Łucja Aldonę, gdy ta w czerwcowe, upalne i długie popołudnie leżała na werandzie, w ulubionym słomianym fotelu, czytając książkę.

Przez przypadek Łucja zobaczyła u starszej siostry wydanie opowiadań Czechowa po rosyjsku. Chciała zapytać, dlaczego woli czytać rosyjskich pisarzy niż polskich, ale przypomniała sobie, że Aldona zawsze miała na to jedną odpowiedź: kto czyta, nie błądzi, a nieznajomość języka Dostojewskiego, Czechowa czy Lwa Tołstoja szkodzi. Dlatego darowała sobie kolejne starcie literackie.

Aldona, zirytowana przerwaniem lektury, wychyliła się zza książki i spojrzała na młodszą siostrę.

– Nie mamy kuzyna w Lublinie – rzuciła od niechcenia.

– Ależ mamy! – żachnęła się Łucja, która była przyjazdem kuzyna bardzo podekscytowana. – Przecież mają majątek w Mokrzycach pod Lublinem. Jak mogłaś o tym zapomnieć?

Cóż, Aldona wcale o tym nie zapomniała, po prostu chciała młodszą siostrę „spławić”, bo emocjonalne rozterki czternastolatki nie były tym, czym pragnęłaby się zajmować. Jednak Łucja nie poddawała się tak łatwo.

– A wiesz, że niedługo przyjedzie też Konstancja z mężem? I Maćkiem?

Maciek Serafinowicz był synkiem Konstancji i porucznika Serafinowicza. Chłopczyk miał trzy lata.

– Kolejna płaczliwa gęba w domu – wypluła z siebie ze złością Aldona. – I do tego ten Tatar z karabinem! Wiesz, że Tatarzy biorą na arkan takie dziewczynki jak ty i sprzedają je na targu niewolników?

– Jak możesz mówić takie rzeczy? – Łucja, która nie potrafiła zrozumieć, dlaczego jej siostra się na niej wyzłośliwia, zasmuciła się.

Dziewczyna miała serce dla każdego. To rzadka cecha. Wciąż była dzieckiem, choć szczególnym – miała więź nie tylko ze wszystkimi w rodzinie, tej bliskiej i tej dalszej, ale też ze wszystkim, co żyło. Tak jej się przynajmniej wydawało. Odczuwała mocno świat przyrody, a czasem doświadczała wręcz stanu zawieszenia, w którym jak gdyby zapadała się wewnątrz siebie. Słyszała wówczas szóstym zmysłem głosy. Czternastolatce wydawało się, że drzewa i zwierzęta znalazły sposób, żeby do niej mówić. Nie powiedziała o swoim darze ani matce, wiecznie zabieganej i krzątającej się po domu, jak na prawdziwą panią ziemiańskiego domu przystało, ani Ludwikowi, ani siostrom. Chciała w odpowiedniej chwili powiedzieć o tym Konstancji, która – odkąd wyjechała z mężem – często przesyłała listy, ale rzadko odwiedzała dom rodzinny. Teraz miała przyjechać po raz pierwszy od dwóch lat, od swojego ślubu, i najmłodsza z sióstr Szymańskich nie mogła się doprawdy tego przyjazdu doczekać.

– Mogę, bo mi przeszkadzasz, kiedy czytam! – prychnęła Aldona, która na swój sposób przeżywała bunt i w szczególny sposób wyładowywała go na swojej siostrze.

Zaczynały się wakacje i musiała się rozstać ze swoimi żydowskimi i ukraińskimi przyjaciółkami z żeńskiego gimnazjum imienia Stefana Okrzei, bojownika PPS. O tym głośno nie mówiła, ale te więzi były dla niej ważniejsze niż koleżeństwo z polskimi pretensjonalnymi panienkami, które chodziły do „polskiego” gimnazjum żeńskiego imienia królowej Marysieńki. Uczęszczała bowiem do szkoły odpowiedniej dla córki pepeesowca, za którego wciąż uważał się pan Szymański. Na szczęście niedaleko ich majątku nad Czeremoszem mieszkało kilka ukraińskich koleżanek i ich przystojny kolega, siedemnastoletni Timofiej. Jednak młody Ukrainiec nie zwracał na nią uwagi. Zajmowały go sprawy dużo głębsze, idee bardziej wzniosłe i chwalebne niż uczucie polskiej nastolatki.

Nie to jednak było głównym powodem tego siostrzanego ofuknięcia. Aldona dobrze wiedziała, że młodsza siostra potrafiła się bardzo dziwnie zachowywać. Nie chciała, żeby dziwoląg, odmieniec w spódnicy – jak ją nazywała, przeszkadzał jej w lekturze. Łucja musiała się więc wycofać. Czuła się z tym źle i oczywiście poszła na swój ulubiony, samotny spacer nad rzekę. Często tak robiła, kiedy siostra albo koleżanki w żeńskim gimnazjum w Stanisławowie jej dokuczały. A robiły to dlatego, że czytała książki i interesowała się muzyką, podczas gdy im wystarczały zabawy, mniej lub bardziej idiotyczne, umizgi, wyśmiewanie się z innych. Łucja była inna i płaciła za to w szkole cenę. Napisała zatem do Konstancji, że tęskni za nią bardziej niż za kimkolwiek innym. Dziewczyna, nadwrażliwa i nadczuła, pisała w skrytości wiersze do ptaków, słońca i drzew. Uważała, że drzewa mają duszę, wprawdzie inną niż ludzie, ale tę duszę, jak pisała, można zbudzić, aby opowiadała rzeczy, których ludzie nie mogą dostrzec swoimi prostymi zmysłami – smakiem, węchem, wzrokiem czy słuchem. Wydawało się Łucji, że słyszy świat inaczej – i widzi go inaczej.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij