- W empik go
Ze świata czarów: zbiór baśni, podań i legend różnych narodów - ebook
Ze świata czarów: zbiór baśni, podań i legend różnych narodów - ebook
Skomponowany przez Edmunda Jezierskiego zbiór baśni i legend, pochodzących z rozmaitych, zróżnicowanych kulturowo zakątków świata, zabierze czytelnika w podróż pełną magii i trafnych, ponadczasowych puent. Znajdziemy w nim . podania skandynawskie, polskie, włoskie, a nawet arabskie oraz chińskie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2715-8 |
Rozmiar pliku: | 269 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Litewsko-rusińskie).
Nie wiodło się jakoś Maciejowi...
Coraz go spotykało jakieś nieszczęście: to koń mu się ochwacił, i wkońcu padł, to krowę wilki w boru zajedli, to ostatniego wieprzka zły człowiek wykradł, to znów grad zboże wybił, wreszcie zgorzała mu stodółka ze zbożem i zachorzała jego kobieta i dzieci...
Coraz spadały nieszczęścia na biednego Macieja, aż wreszcie przebrała się miarka... Z dostatniego niegdyś gospodarza stał się nędzarzem, wychudł, przygarbił się, szatki na nim podarte, obszarpane — istny żebrak... Niewiele też i coprawda brakowało, by począł wyciągać rękę po proszonem, ale wstyd mu było ludzi, a i głos przytem zamierał w piersi, gdy miał o cośkolwiek prosić...
Znużyła już go ta walka z losem, ogarnęła go jakaś głucha rozpacz, aż postanowił utopić się, by odrazu ze wszystkiem skończyć.
W piękny lipcowy ranek wybrał się do poblizkiego stawu, by uskutecznić ten swój zamiar... A szedł ścieżyną, wijącą się wężem wśród złocistych łanów dojrzewającego zboża... Westchnął nieborak żałośnie, gdyż sąsiadów pszenica i żyto stoją prosto jak trzcina, w zwartym szeregu, pochylając tylko ku ziemi pełne ziaren kłosy, a u niego... jedno rżysko, z walającemi się gdzieniegdzie kłoskami, z powbijanemi w ziemię przez grad źdźbłami...
Westchnął raz jeszcze i idzie dalej, rozpamiętywując wszystko, co go dotknęło... Rozmyśla nad tem i coraz większy mu żal życia, choć było mu ono tak ciężkiem...
Rozmyślał tak, rozmyślał, aż wreszcie postanowił poczekać jeszcze, a nuż mu się życie poprawi?
Zawracał więc już do domu, gdy pod przydrożnem drzewem spostrzegł leżącą jakąś postać uśpioną. Podszedł do niej. Była to młoda jeszcze kobieta, odzież na niej była dostatnia, pyłem pokryta, a spała tak mocno, że choć promienie słoneczne prosto na twarz jej padały, nie czuła ich.
Zdjęty litością, poszedł Maciej do niej, aby ją przebudzić, gdyż słońce, padając jej na głowę, łacno mogło mózg przepalić.
Długo nią targał i wołał napróżno, aż wreszcie uniosła powieki, siadła i błędnie spojrzała wokoło; ziewnęła i zawołała:
— Ho, ho, ho!… a tom się setnie wyspała!…
— A skądeście wy, kobieto, i odkąd tu tak spaliście? — zapytał się Maciej.
— A toć jam z tych okolic, a spałam chyba cały rok.
— Jakto cały rok? — zdziwił się Maciej — a kto wy jesteście?.
— Oho, gospodarzu, ja jestem Dola… Towarzyszę człowiekowi od kołyski do trumny i opiekuję się nim.... Zależy to od tego jakim on jest i jak postępuje… Jeżeli jest dobrym, pracowitym, to i ja mu pomagam i wiedzie mu się, gdy zaś — złym i leniwym, to opuszczam go, a wtedy już Nędza go bierze w swoją opiekę… No, ale teraz muszę się śpieszyć, spałam cokolwiek zadługo, i mojego gospodarza mogłaby nędza objąć w posiadanie… A szkodaby go było, bo w gruncie dobry to jest człowiek, tylko… trochę próżniak i niedorajda.
Podniosła się i chciała już iść, gdy Maciej zapytał:
— A czyjaś ty, Dolo?
— A Macieja, którego chata tam oto stoi…
Toś ty, Dolo, nawet mnie nie poznała?…
— To wy!… — wykrzyknęła zdumiona Dola — to wy!… to was już Nędza trzyma…
— A tak, i to dzięki tobie! — zawołał Maciej, i jakaś głucha zawziętość i złość zaczęły kipieć mu w piersi. Pragnął zemsty, strasznej zemsty za te lata nędzy i biedy, które z jej łaski wycierpiał.
Porwał leżący opodal dębczak i, nie namyślając się długo, schwycił Dolę za długie włosy i począł bić. Wiła się biedna Dola pod razami kija, lecz umknąć mu nie mogła, gdyż silnie ręką trzymał ją za włosy. Prosiła, groziła, molestowała, jak tylko mogła i umiała. Nic nie pomagało. Zawzięty Maciej bił, powtarzając:
— To ty, szelmo, spać sobie będziesz, kiedy mnie tu nędza żre!
— Nie bijcie mnie, Macieju — krzyknęła wreszcie kobieta — a posłuchajcie mnie!
Maciej przestał bić, ale trzymał ją mocno, aby mu nie uciekła.
— Gadaj zaraz — wołał — bo cię uśmiercę!
— Mój Macieju — rzekła Dola — czyż to ja jestem winna, iż wam się źle wiedzie? Pomyślcie tylko! Czy wstawaliście raniutko, jak należało, aby dojrzeć konia, wczas go napoić, wyprowadzić na paszę krowę, nakarmić trzodę, czyście oczyścili kiedy stajenkę, oborę? Za to woleliście zaglądać do karczmy, przesiedzieć tam z różnymi próżniakami i pijakami po kilka godzin na dzień i zamiast wziąć się do roboty, do przypilnowania gospodarstwa, narzekaliście tylko, że wam się źle wiedzie. Powiedzcie sami, czy to ja jestem winna? póki byliście porządnym gospodarzem, to chętnie wam towarzyszyłam, chociażeście mnie nie widzieli, ale gdy widziałam, żeście się rozpróżniaczyli, to się od was wyniosłam.
— Więc cóż mam robić? — spytał Maciej.
— A wziąć się do pracy, pilnować porządku i ładu, nie chodzić do karczmy na gawędy i zostać uczciwym gospodarzem, jak się patrzy. Czy myślicie, że Dola tylko na was się uwzięła, a sąsiadowi sprzyjała?
— Kiedy mi ręce z biedy opadają — tłumaczył się Maciej.
— To je podnieście do góry, a ufajcie Panu Jezusowi, że wam dopomoże.
— A czy będziesz dla mnie lepsza?
— Może i będę, zobaczycie, ale nie odrazu, bo co się zepsuło, to nie łatwo naprawić. No, chodźcie Macieju do domu.
Maciej puścił Dolę i szedł obok niej. Weszli do chałupy, gdzie słońce świeciło swemi złocistemi promieniami.
— Patrzcie, jak to u was wygląda! — mówiła Dola. Wszędzie pełno brudu i śmieci, pajęczyna okna zasłania. Czy to tak powinno wyglądać u porządnego gospodarza? I wy chcecie, aby Dola była lepszą dla was, przecież ja za was pracować nie będę, mogę wam tylko towarzyszyć.
Maciejowi jakoś raźniej się zrobiło. Zdjął sukmanę, porwał miotłę i zaczął robić porządek. Wymiótł śmiecie, potem oczyścił stajenkę i obórkę i poszedł do ogródka.
Dola wyszła. Tego samego dnia wieczorem przyszedł sąsiad Macieja, a pozdrowiwszy go, rzekł:
— Macieju, obrobiłem już swój kawałek pola, może chcecie, abym wam pożyczył konia, to obrobicie swoje pólko.
— Bóg wam zapłać, sąsiedzie — rzekł Maciej uradowany. — Właśnie myślałem se, co bez konia nie poradzę, a tu Pan Bóg mi was zdarzył.
Przy pomocy dobrych sąsiadów Maciejowi szła gładko robota. Pracował też od wczesnego ranka do wieczora. Do karczmy nie zajrzał ani razu. Myślał o Doli, ale ta się nie pokazywała.
Wtem jednego wieczoru, gdy zmęczony siedział na przyźbie, zbliżyła się do niego jakaś kobieta. Patrzy, a to Dola.
— Cóż Macieju, jakże wam się wiedzie? — zapytała.
— A no, niby lepiej — odrzekł Maciej. Stręczą mi tu krowinę, ale cóż, kiedy nie mam za co ją kupić. Może dadzą mi ją na wypłat, albo na odrobienie robotą.
— Dostaniecie ją, Macieju, już ja w tem będę, tylko pilnujcie jej lepiej.
— O, będę pilnował, już teraz inszy ze mnie człowiek. Źle robiłem, to prawda, ale może mi Pan Jezus teraz dopomoże.
— Dopomoże, dopomoże, zobaczycie, Macieju. Jeżeli chcecie, to was znów niezadługo odwiedzę.
— A przychodź Dolo i bądź dla mnie zawsze dobrą.
— Zostańcie z Bogiem, Macieju, życzę wam szczęścia!
Powiedziawszy to, Dola zniknęła. Ale nie zapomniała o Macieju, odwiedzała go często i cieszyła się, że Maciejowi coraz lepiej się wiodło.
I żył Maciej jeszcze długie lata, dostatek i szczęście zawitały do niego, a pracą i uczciwością zyskał poszanowanie i miłość ogólną… Często też powtarzał, że to Dola, z którą niegdyś się borykał, tak mu dopomogła.
A gdy śmierć przyszła po niego, przyjął ją pogodnie, bo uczciwie, w pracy przeżył resztę żywota…DZWON.
(Chińskie).
Potężnym władcą był cesarz Kan-Ti, potężnym, lecz i srogim zarazem. Żądza sławy i panowania pożerała go całego. Dążył więc do nich, na nic nie zważając. To krwawe boje toczył z sąsiednimi monarchami, pragnąc widzieć ich u stóp swych wszystkich ukorzonych, to wznosił budowle wspaniałe, oblewając je krwawym potem tysięcy poddanych, zatrudnionych przy tej pracy, a jęczących pod batogami dozorców. Albo też znowu rozkazywał rzemieślnikom wykonać jakiś przedmiot, w razie zaś, gdy mu się nie podobał, kazał ich strasznie karać. Nie spodobał mu się który z mandarynów, wnet oddać musiał głowę pod miecz katowski, lub też sam odebrać sobie życie przez rozprucie brzucha.
Zachciało się pewnego razu temu okrutnemu cesarzowi wznieść olbrzymią wieżę, wysokości dotąd niewidzianej, a przytem miała być ona nadzwyczajnej piękności, zawieszone zaś w niej dzwony miały oznajmiać ranek, południe i wieczór brzmieniem tak czystem, pięknem i potężnem, jakiego nikt dotychczas nie słyszał.
Zakrzątnęli się żywo dworzanie, spędzili najzdolniejszych rzemieślników z całego państwa i wkrótce wieżyca wzniosła się aż pod niebiosa.
Pozostawało tylko odlać dzwony. Do tej roboty zawezwano najzdolniejszego w całym Pekinie bronzownika — Tan-gi.
Zdumiał się on wielce, gdy otrzymał wezwanie, by się stawił w pałacu cesarskim, lecz i zmartwił się przytem, bo wiedział, że zaprosiny takie nic dobrego nie wróżą.
Kryjąc więc smutek swój, czule uściskał żonę i dzieci, najczulej zaś najstarszą córkę, piękną Li, słusznie zwaną „kwiatem lilji“, i poszedł do pałacu.
W tronowej sali, otoczony mandarynami i wojskowymi, siedział „syn nieba“ Kan-Ti, gdy stawiono przed nim drżącego Tan-gi.
— Słuchaj, — rzekł cesarz do klęczącego przed nim w kornej postawie bronzownika — daleko rozbrzmiewa twa sława. Dowiedziesz mi jej, odlewając dzwon, o dźwięku takim, jakiego dotychczas ucho ludzkie nie słyszało, a któryby mnie zadowolił. Pozwalam ci na trzykrotne próby, gdy zaś się nie powiodą, biada ci!…
— Stanie się podług twej woli, o synu nieba, — pobladłemi usty wyszeptał nieszczęsny Tan-gi, i chwiejnemi kroki wyszedł z sali.
Z rozpaczą w sercu wrócił Tan-gi do domu, rozmyślając przez całą drogę nad tem, jakby uczynić zadość żądaniom swego cesarza.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.