- promocja
- W empik go
Zemsta Walentynki - ebook
Zemsta Walentynki - ebook
Walentyna Pączek ma 23 lata, płomiennorude włosy i głowę pełną szalonych pomysłów. Niestety, jest też beznadziejnie zakochana w chłopaku z sąsiedztwa, a matka wieszczy jej staropanieństwo. Zmęczona utyskiwaniami rodzicielki dziewczyna staje przed koniecznością znalezienia partnera na walentynkowy wieczór. Postanawia uciec się do niekonwencjonalnych środków… i rzucić urok na sąsiada. Jednak nie wszystko układa się po jej myśli, a efektem nieudolnych czarów jest zmiana przypadkowego przechodnia w buldożka francuskiego! Trzy miesiące później dziewczyna mierzy się z kolejnymi problemami, gdy zaczyna podejrzewać, że ukochany ją zdradza. Jakby tego było mało, przez przypadek wplątuje się w tajemniczą sprawę porwań młodych czarownic z Poznania. Kto stoi za niebezpiecznymi działaniami i jaką rolę w tym wszystkim odegra Szalony Szarak? No i najważniejsze pytanie – czy Walentynka zazna w końcu szczęścia w miłości?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396766540 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Walentyno Pączek, możesz mi wytłumaczyć, jak się w to wpakowałaś? – grzmiała w telefonie mama, przyprawiając dziewczynę o przyspieszone bicie serca.
– Nie mam najmniejszego pojęcia.
– Jak mogłaś uciec w połowie kolacji i zostawić tego biednego chłopaka samego?
Walcia westchnęła z rezygnacją. Spojrzała w prawo, w lewo i przeszła na drugą stronę ulicy, szerokim łukiem omijając kwiaciarnię, gdzie zewsząd spozierały na nią pulchne amorki i krwistoczerwone serduszka wyskakujące z różowych bukietów. Pojemniki z kwiatami zostały rozstawione tak szeroko, że nie sposób było przejść chodnikiem i nie potknąć się o jeden z nich. Stanowiło to niewątpliwy znak, że walentynki obchodzono właśnie dziś. Nic dziwnego zatem, że sprytna kwiaciarka postanowiła zwiększyć obroty i przypomnieć mężczyznom przemierzającym ulicę z głową w chmurach, że przyziemne sprawy czekają na nich tuż pod nogami. Bo jak można pojawić się w domu bez bukietu dla małżonki czy dziewczyny? To groziło wielką awanturą! A jak w takim razie najlepiej zadbać o to, by nikt nie zapomniał o kwiatach? Po prostu sprawić, by potencjalny klient wpadł w pojemnik z nimi.
Tak działała siła marketingu. Walcia już widziała przyszłą ofiarę zmierzającą ze smartfonem w ręku w zastawioną pułapkę.
– Czy ty mnie słuchasz? Walentyno! – zaskrzeczał głos.
– Tak, mamo, słucham cię przez cały czas – odparła cierpliwie, wskakując na krawężnik, aby ominąć kałużę. – Tylko właśnie okropnie się spieszę i nie bardzo mogę rozmawiać…
– Jesteś umówiona? – podchwyciła rodzicielka z nadzieją w głosie.
Mama Walci nie potrafiła jakoś zaakceptować jej stanu wolnego. Zawsze marzyła o tym, że córka wcześnie wyjdzie za mąż i będzie miała dzieci w liczbie zapewniającej wystawienie własnej drużyny koszykarskiej albo nawet lepiej – od razu piłkarskiej. Walcia westchnęła ponownie i przytaknęła z wielkim oporem. Nie było to do końca kłamstwo, ale cóż poradzić, mama inaczej by jej nie odpuściła.
– No dobrze, tylko pamiętaj, dzisiaj są twoje imieniny i zaprosiłam rodzinę…
– Nie… – jęknęła przerażona, odwróciła głowę i stanęła jak skamieniała.
– Przyprowadź tego chłopaka, do którego się wybierasz, ale gdyby ci nie wyszło, to daj znać, zaproszę na szybko Bartusia od Wiśniarków, tego młodszego. I nie narzekaj, w twoim wieku nie ma co wybrzydzać.
– Mamo, ja mam dwadzieścia trzy lata…
– No właśnie o tym mówię. Wiesz, że już trzy twoje kuzynki są zamężne, czas ucieka, skarbie.
Matka rozłączyła się, zanim Walcia zdążyła oderwać wzrok od zjawiska przed sobą i zastanowić się nad odpowiedzią. Wpatrywała się w wystawę sklepu żelaznego jak w fantastyczną wizję. Ktoś wykazał się ogromną kreatywnością. Nad dwoma ludzikami ze śrubek i nakrętek splątanymi w miłosnym szale dostrzegła nietoperze przebrane za amorki. Włochate korpusiki były przyodziane w białe sukienki z chusteczek higienicznych, a nad główkami doczepiono im malutkie łuki ze strzałami zakończonymi serduszkiem. Wokół nich unosiły się na łańcuchach powycinane z papieru czerwone serduszka, które przypominały krwawy deszcz spadający na śrubkową parę. Walcia patrzyła na zaaranżowaną scenkę i zachodziła w głowę, dlaczego starszy pan ze sklepu pozwolił sobie na taką swobodę interpretacji. Z trudem oderwała oczy, starając się zapomnieć o krwiożerczych amorkach. Miała w tej chwili większy problem. Musiała szybko coś wymyślić w związku z ustawioną randką.
O kim mówiła mama? Bartek Wiśniarek? Na samą myśl dreszcz przebiegł jej po plecach. Oczami duszy zobaczyła o dobrą głowę niższego i o połowę szerszego od niej, dziobatego syna sąsiadów, który podczas ostatniego spotkania robił jej bardzo niedwuznaczne propozycje. Jeśli czegoś nie wymyśli, czeka ją walentynkowy wieczór jak z horroru. Problem polegał na tym, że Walcia nie miała żadnej alternatywy. Nie mogła sobie przypomnieć żadnego chłopaka, który zechciałby w ten dzień pełnić – choćby awaryjnie – funkcję partnera dziewczyny. Do tego była beznadziejnie zakochana.
Tak. Walentyna Pączek była zakochana w chłopaku z sąsiedztwa. Jej wybranek mieszkał w kamienicy stojącej naprzeciw tej, w której ona wynajmowała studencką kawalerkę. Pawełka Pawlaka, jak pieszczotliwie zwracała się do niego w myślach, odkryła, gdy wyglądała pewnego letniego wieczoru na rozgrzaną słonecznym dniem ulicę. Okna jego mieszkania znajdowały się dokładnie naprzeciwko jej. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, młody mężczyzna właśnie przebierał się po skończonym treningu z ciężarkami. Walcia przystanęła i oparła głowę o framugę okna. Nie potrafiła oderwać wzroku. Od tamtej pory zdążyła poznać regulujące jego dzień ćwiczenia, pory posiłków, a także wstawania i chodzenia spać. Oglądała razem z nim filmy akcji na plazmowym telewizorze i dowiedziała się, jaki stosunek do związków ma on i jego przyjaciele spotykający się u niego w mieszkaniu. Tylko samego Pawła nie poznała do tej pory osobiście. Przez chwilę zastanawiała się, czy dałaby radę zaprosić go na wieczorną imprezę jeszcze dziś, ale szybko wyrzuciła ten pomysł z głowy. Nie mogła tak podejść do niego i zaprosić na kolację z rodzicami. Co innego, gdyby byli w sobie zakochani, ale on przecież nie wiedział o jej istnieniu. Miałby zakochać się od pierwszego wejrzenia? Cóż… Walcia wierzyła, że to możliwe, może nie z nią, ale wierzyła, że niektórym się to zdarza. Obejrzała wystarczająco dużo komedii romantycznych, żeby w podświadomości zakodować nieśmiałą myśl: takie rzeczy się zdarzają. Tylko nie w jej wypadku.
Spojrzała jeszcze raz w witrynę, tym razem skupiając się na własnym odbiciu. Przechyliła lekko głowę, pozwalając, aby okrągłą i rumianą twarz otoczyła fala ruchliwych, płomiennorudych loków. Wyglądała jak Merida Waleczna, tylko o dwa rozmiary większa. Cóż, nie każdy może być dość piękny, żeby stać się bohaterem romansu. W jej wypadku potrzebne byłyby jakieś czary.
– Właśnie! To jest to! Muszę użyć czarów! – krzyknęła do swojego odbicia, wzbudzając podejrzliwe spojrzenia mijającego ją mężczyzny, który taszczył ogromny bukiet czerwonych róż. Przechodzień przytulił odruchowo wiązankę i przyspieszył kroku.
Uśmiechnęła się szelmowsko do swojego odbicia i raźnym krokiem ruszyła ulicą. W komórce wyszukała numer najlepszej przyjaciółki.
– Nastka? Potrzebuję twojej wielkiej książki! – zawołała wesoło.
– Że co? – usłyszała zdziwiony głos. – Jakiej książki?
– Tej, co wygląda jak stara książka telefoniczna – tłumaczyła niezrażona dziewczyna. – Tej w kozie.
– Walcia, czy ty się szaleju najadłaś?
– Nie, muszę rzucić na kogoś urok! I to przed kolacją z rodzicami.
Po drugiej stronie łącza na moment zapadła zupełna cisza. Walcia przed chwilą jeszcze sunęła przez ulicę, prawie unosząc się w powietrzu z radości, teraz jednak odrobinę zwolniła.
– Ustalmy fakty – odezwała się Anastazja, która wśród znajomych uchodziła za czarownicę. Ciężko pracowała na swoje miano, dbając nie tylko o odpowiednią wiedzę, ale też o wygląd. Przy czym swoją profesję traktowała śmiertelnie poważnie. – Chcesz pożyczyć ode mnie Wielką księgę zaklęć. Tę w… oprawie z koźlęcej skóry – zaznaczyła z niesmakiem. – I… co dalej? Na kogo chcesz rzucić urok przed kolacją?
– Na faceta. Potrzebuję go na kolację.
– Moja droga, to nie jest książka kucharska!
– Po co mi książka kucharska? – Walcia zatrzymała się przed światłami. Właśnie zapaliło się czerwone. Nieświadomie przytupywała, czekając, aż zmieni się na zielone, i odruchowo liczyła samochody. Informacja, jakoby książka kucharska była jej bardziej potrzebna niż rzeczona księga, dochodziła do świadomości dziewczyny w mocno zwolnionym tempie.
– To ja się pytam, po co ci na kolację Wielka księga zaklęć?!
– Ona nie, potrzebuję faceta. Mama chce mnie wyswatać i potrzebuję kogoś, kto odwróci jej uwagę.
– A nie lepiej, żeby ci kogoś przedstawiła? Może facet będzie sensowny.
– Sensowny?! – Walentyna ruszyła przez pasy, gestykulując w oburzeniu na wszystkie strony. Wzbudzała swoim działaniem popłoch wśród przechodniów z naprzeciwka. – Sensowny?! Ona chce, żebym się spotkała z Bartkiem Wiśniarkiem!
Na łączu ponownie zapadła chwila ciszy, po czym dobiegł ją grobowy głos Nastki:
– Tym Bartkiem, co myślę?
– Z pewnością tym samym – odparła zdecydowanie Walcia.
– Dobra, przychodź. Tylko szybko, bo za pół godziny muszę wyjść.
– Będę za dwie minuty – zapewniła, widząc już blok, który był celem jej podróży.
Przyjaciółka otworzyła drzwi już po pierwszym dzwonku. Walcia nie mogła napatrzeć się na tę dziewczynę o kruczoczarnych, długich włosach. W obcisłym golfie w kolorze burgunda i czarnej, wąskiej spódnicy wyglądała jak femme fatale z obrazu. W objęciach czule ściskała wielką księgę oprawioną w skórę. Wizyta dziewczyny wcale jej nie ucieszyła. Patrzyła na nią podejrzliwie i z obawą.
– W zasadzie nie powinnam ci jej dawać. Nie znasz się na tym, nie uprawiałaś czarów i nigdy nie rzucałaś uroku.
– Będę ostrożna – przyrzekła gorliwie, czując, jak świerzbią ją dłonie, aby wyrwać książkę z rąk czarnowłosej.
– Bardzo ostrożna?
– Śmiertelnie. – Widząc, że tamta nadal się waha, postanowiła uderzyć w patetyczną nutę, odwołując się do odwiecznej przyjaźni i lojalności. – Nastka, ja jestem pod ścianą, nie zostawiaj mnie w desperacji. To Bartek… Chciałabyś z nim spędzić walentynki?
Podziałało. Nastka przygryzła wargę, ale w końcu wyciągnęła dłonie z księgą w stronę Walci.
– Tylko postępuj zgodnie z opisem. – Pogładziła okładkę. – To ważne, żeby się udało.
– Co do joty.
– I opiekuj się nią. Ta książka jest bezcenna.
– Będę się nią opiekować jak własnym potomstwem – zapewniła żarliwie, kładąc dłoń na sercu w dramatycznym geście. W tej chwili gotowa była złożyć każdą możliwą przysięgę, byle tylko Nastka wreszcie puściła cenną własność.
– Ty przecież nie masz potomstwa.
– Ale gdybym miała, tobym się opiekowała.
Czarownica niechętnie przekazała wolumin, nie spuszczając z niego pełnego obawy spojrzenia.
– Pamiętaj – dodała na koniec – wypełniaj instrukcję co do joty.
– Jasne. – Walcia uśmiechnęła się do niej łagodnie i objęła w czułym geście. – Jesteś najlepszą przyjaciółką na świecie.
– Mam nieodparte wrażenie, że będę tego żałowała – mruknęła dziewczyna. – Cieszę się, że wreszcie postanowiłaś zadziałać. Jesteś już w takim wieku…
– Nastka! Ja wiem. – Walcia skoczyła jednym susem do drzwi. Nie zniosłaby słuchania dziś tego samego dwa razy, od matki i od Anastazji. – Odniosę ci książkę, jak tylko skończę!
Trzasnęła drzwiami i już jej nie było.2
Dzierżąc ciężką zdobycz w objęciach i dysząc jak lokomotywa, wróciła do swojego mieszkania. Zrzuciła buty, usiadła na dywanie pośrodku niewielkiego pokoiku, który był całym jej światem, i położyła księgę przed sobą. Przez chwilę przyglądała się pięknie wykonanej okładce. Tłoczone wzory na brązowej skórze nosiły ślady dawnych złoceń. Nastka opowiadała kiedyś, że wolumin ten przekazywano w jej rodzinie z pokolenia na pokolenie jako dowód na pochodzenie z rodu czarownic.
– Cytując klasyka: raz kozie wio! – zawołała i otworzyła Wielką księgę zaklęć.
Przez dłuższy czas studiowała kolejne grube karty, coraz bardziej marszcząc czoło. W środku nie znalazła żadnego spisu treści, więc zmuszona była szukać odpowiedniego uroku strona po stronie. Pracę utrudniało ręczne pismo, którym zapisywano kolejne teksty. Część z nich była tak stara, że atrament zdążył już mocno wyblaknąć, przez co litery stały się niemożliwe do odczytania. Kiedy do tego doszły jeszcze rysunki i symbole, jakich Walcia nie widziała wcześniej na oczy, nawet podczas zajęć z rozszerzonej matematyki, sprawa zaczęła robić się beznadziejna. Po pół godzinie dziewczyna była bliska płaczu. Nie potrafiła znaleźć w zapisach nic, co mogłoby pomóc w jej sytuacji. Co prawda w księdze spisano cały rozdział poświęcony zaklęciom miłosnym, ale do tej pory znalazła jedynie „wywar na bezsenność miłosną”, „urok na wpędzenie konkurentki w rozwolnienie” i „urok miłosnych kurzajek”.
– To bez sensu – mruknęła załamana. Położyła się obok książki na podłodze i wyprostowała ścierpnięte nogi. – Nie będę przecież wpędzała go w bezsenność, a tym bardziej w rozwolnienie.
Wyciągnęła portfel z torby i odszukała niewielką torebeczkę strunową. Wpatrywała się w nią przez chwilę z uwielbieniem. Kilkanaście blond włosów tworzyło w środku jasny pukiel. To był jej artefakt miłosny. Jeszcze latem przekupiła fryzjerkę, aby zachowała dla niej tę małą pamiątkę, jak tylko Paweł przyjdzie na strzyżenie. Fryzjerka patrzyła na nią z lekkim przerażeniem, ale dwieście pięćdziesiąt złotych zrobiło swoje i po dwóch tygodniach Walcia otrzymała swój upragniony kosmyk. Od tej pory była to najcenniejsza rzecz, jaką posiadała, zaraz po zdjęciu, które zrobiła kiedyś ukradkiem telefonem i przechowywała w specjalnie oznaczonym folderze.
Westchnęła ciężko.
Komórka Walci wydała z siebie esemesowy dźwięk. Dziewczyna wydobyła ją z tylnej kieszeni spodni i odczytała wiadomość.
Jak idzie? Zapraszać Bartusia? Pospiesz się. Mama
Czas płynął nieubłaganie. Pora kolacji zbliżała się nieuchronnie, a dziewczyna nadal nie miała partnera. Pawełek jak nie wiedział o jej istnieniu, tak nie wiedział. Trzeba było działać szybko.
Wzięła do ręki księgę i trzymając ją przed sobą, zastanawiała się, czy powinna sobie wyczarować kurzajki, w których zakocha się jej wybranek? Czego w końcu nie robi się dla miłości? Jeśli będzie ją kochał, może mieć nawet te kurzajki. A gdyby udało się wybrać jakieś mniej widoczne miejsce? Wpatrywała się w zaklęcie, walcząc z myślami. Odwróciła stronę i wtedy spostrzegła, że następna karta jest grubsza od innych. Zaintrygowana podniosła się, położyła książkę na podłodze i dotknęła ostrożnie papieru. Już po chwili miała pewność, że arkusze skleiły się w tym miejscu.
Pobiegła do kuchni po nóż i wróciła w podskokach. Zawisła nad woluminem i wsunęła ostrze pomiędzy sklejone strony. Najostrożniej, jak umiała, przesuwała nóż, rozdzielając karty. W końcu była w stanie je otworzyć i odczytać urok.
– Na miłość psią, acz czułą – odczytała ozdobny nagłówek. Z nikłą nadzieją wzięła księgę na kolana i czytała na głos, aby ułatwić sobie zadanie. – Miłości wielkiej kochanie jak psiego serca oddanie, po wsze czasy trwającej, na śmierć i życie będącej…
Walcia poczuła szybsze bicie serca. To było właśnie to, czego szukała! Miłość oddana, czuła, wierna… Tego potrzebowała. Teraz wystarczyło rzucić zaklęcie i Pawełek powinien przybiec do niej, jak tylko ją zobaczy!
Przesunęła palcem po stronie. Pod opisem znajdowała się wykaligrafowana gotyckim pismem lista potrzebnych do rzucenia uroku produktów oraz rysunek magicznego kręgu, który należało skopiować.
– Kreda biała rytualnie poświęcona, krwi dziewiczej sarny pięć kropel spuszczonych, ambrozji nektar dla wzmocnienia uczucia jak narkotyk działającego – wymieniała, zapisując kolejno na kartce potrzebne rzeczy. – Włosów kilka lub krwi kropel ofiarnych… Świec dwanaście i sznur do uczuć wiązania, koniecznie czerwony. Dobra, wszystko!
Walcia triumfalnie zerwała się z podłogi. Popatrzyła na notatki i szybko doszła do wniosku, że żadnej z tych rzeczy nie ma w domu. Trudno, trzeba będzie jeszcze wybrać się na zakupy przed rozpoczęciem działań. Zgarnęła torebkę i swoje zapiski, a następnie wybiegła z mieszkania.
Na chodniku przystanęła, zastanawiając się, gdzie najlepiej się udać. Przecież nie wszędzie znajdzie kredę i krew sarny. Po dłuższym namyśle doszła do wniosku, że dyskont na pobliskim osiedlu powinien być dobrym rozwiązaniem. Widziała tam dział szkolny, gdzie na pewno znajdzie kredę, i dział mięsny, w którym liczyła na dziczyznę. Kiedyś udało jej się kupić tam piękny kawałek zająca podczas tygodnia kuchni francuskiej. Przy odrobinie szczęścia będą mieli też sarninę. Wrzucę ją na patelnię albo posolę na półmisku, wtedy powinna z mięsa wypłynąć krew – pomyślała. Ruszyła dziarskim krokiem w stronę sklepu.
Już od samego progu natknęła się na wielkie serce w wysokich szpilkach. Zajęło jej dobrą minutę zrozumienie, że zgrabne nogi należą do człowieka, a góra jest jedynie przebraniem. Serce wędrowało od jednego końca drzwi do drugiego i witało każdą napotkaną osobę wesołym szczebiotem, do którego próbowało dodać jedną z trzymanych w ręce ulotek. Większość ludzi omijała maskotkę szerokim łukiem, na co ta zdawała się nie zwracać uwagi, szybko znajdując następną ofiarę w ruchliwym przejściu.
– Dzień dobry, wesołych walentynek! – zawołało serce na widok Walci przekraczającej próg obrotowych drzwi.
– Dzień dobry – odparła automatycznie, zajęta myślami o przyborach szkolnych.
– Proszę, pani weźmie. – Natarło na nią serce, dzierżąc przed sobą ulotkę, jak zdążyła dostrzec dziewczyna, z ofertą pożyczki na wyjazd dla dwojga do „słonecznej Norwegii”.
– Nie, dziękuję. – Walentyna przyspieszyła kroku, ale serce ruszyło truchtem za nią mimo wysokich szpilek.
– Pani weźmie, pani się to bardzo przyda! – krzyczało.
– Nie potrzebuję – broniła się, jeszcze bardziej przyspieszając.
– Właśnie, że się przyda!
– Nie!
Walcia pędziła co tchu przez szeroki pasaż. Ludzie schodzili jej z drogi, zdziwieni nietypowym zjawiskiem, bo tuż za nią truchtało nieporadnie wielkie filcowe serce na szpilkach i wymachiwało ulotką.
– Nie, nie chcę, wcale nie potrzebuję! Przepraszam! – krzyknęła ze łzami w oczach Walcia, dopadając drzwi dyskontu.
Natarczywa maskotka została z drugiej strony. Dziewczyna odwróciła się ukradkiem. Serce stało przez moment ze zwieszonymi smętnie rękoma, miętosząc czerwoną ulotkę. Pierś Walci ścisnęła się z żalu, już chciała wrócić i zabrać kartkę, choćby miała ją za chwilę wyrzucić, ale serce wyprężyło się nagle, odwróciło na pięcie i podreptało w stronę wyjścia, gdzie zaczęło polować na następnych nieszczęśników. Walcia odetchnęła z ulgą i ruszyła pomiędzy regały.
W dziale przyborów szkolnych i papieru zastała pustki. Nie było ani kredy, ani nawet kredek czy flamastrów. Walcia przechadzała się wąskimi alejkami i kontemplowała półki, zastanawiając się, czym zastąpić rytualną kredę. Musiało być białe i w miarę łatwe w użytkowaniu. Po namyśle zrezygnowała z pasty do zębów i majonezu. Strzałem w dziesiątkę okazała się wizyta w dziale proszków do pieczenia, galaretek i… bitej śmietany! Z dziką satysfakcją wrzuciła do koszyka wielkie opakowanie śmietany w sprayu do dekorowania ciast i deserów. Smacznie i praktycznie, uznała zadowolona, i powędrowała do działu mięsnego. Tam spotkał ją kolejny zawód. Po dziczyźnie nie pozostało nawet wspomnienie. Zapytana o to ekspedientka uśmiechnęła się tylko pobłażliwie.
– Pani, to była promocja czasowa. My zwykle takich rarytasów nie mamy – odparła, machając ręką w foliowej rękawiczce. – Taki ekskluziw to w delikatesach.
– A są jakieś delikatesy w pobliżu? – zapytała Walcia z nadzieją.
– Ech… – Ekspedientka zamyśliła się, po czym pokręciła głową. – Jedne były na narożniku przy parku, ale zbankrutowali miesiąc temu. Może pani skusi się na kurczaczka? Świeży, dzisiaj przywieziony!
Dziewczyna zaprzeczyła i ruszyła ponownie między alejki, zastanawiając się, czym zastąpi krew sarny. Przecież nie może użyć do uroku – zamiast sarny – mięsa z kurczaka. Jakoś wydawało jej się to zbyt banalne. Przemknęła pomiędzy wszystkimi regałami, ale nigdzie nie znalazła godnego zastępstwa dla krwi sarny. Po drodze zgarnęła jeszcze w dziale przypraw cynamon. Czytała kiedyś, że jest to znany od czasów antycznych afrodyzjak, a skoro na zdobycie w tak krótkim czasie ambrozji nie miała szans, postanowiła w tym punkcie także posłużyć się produktem zastępczym. W końcu ustawiła się w ogonku do kasy samoobsługowej, tuż za kilkoma panami trzymającymi w objęciach pudełka czekoladek z promocji. Jeden miał nawet dwa opakowania. Walcia obserwowała go z zaciekawieniem. Mężczyzna na oko po czterdziestce niecierpliwie przytupywał w kolejce i co chwilę rozglądał się nerwowo dookoła. Jego żona musi bardzo lubić czekoladki – stwierdziła Walcia. Od stania w kolejce sama nabrała ochoty na słodkości. Wrzuciła do koszyka bombonierkę wiśni w czekoladzie za jedyne dziewiętnaście dziewięćdziesiąt i już chciała przesunąć się bliżej kasy, bo nerwowy pan skończył zakupy, gdy spostrzegła promocję keczupu. No tak, cóż jest lepszego do udawania krwi niż keczup? – pomyślała, przypominając sobie wszystkie młodzieżowe imprezy halloweenowe, podczas których ten produkt zawsze grał pierwsze skrzypce, jeśli chodziło o charakteryzację. Zadowolona ze swojej pomysłowości, skasowała na kasie samoobsługowej bitą śmietanę, keczup, paczkę cynamonu i bombonierkę. Patrząc na swoje zakupy, uznała je w ostateczności za bardzo udane. W końcu mogła zabrać się za rzucanie uroku. Miała coraz mniej czasu, a prócz przygotowania magicznego kręgu czekało ją jeszcze stworzenie dogodnej sytuacji do tego, aby Pawełek zobaczył ją i się zakochał! Musiała naprawdę się spieszyć, jeśli chciała zapobiec walentynkowej randce przygotowanej przez mamę.
– Walentyno?! – usłyszała za sobą wysoki głos ciotki Klary. Poczuła, że nogi miękną jej w kolanach. Jak ona wytłumaczy się z tego, że jest na zakupach zamiast na randce?
– Cześć, ciociu – odparła Walcia, siląc się na uśmiech.
– Co ty tu robisz? Twoja mama mówiła, że jesteś na randce?
Dziewczyna jęknęła w duchu. Oczywiście rodzicielka natychmiast obdzwoniła wszystkie ciotki z nowiną. Jej potrzeba wydania córki za mąż była tak silna, że żadna informacja związana z życiem osobistym Walci nie miała szans przejść niezauważona.
– No… właśnie idę… – skłamała.
Krewna zmierzyła ją krytycznym spojrzeniem: od sportowych butów, dżinsów i ramoneski po zwichrzoną burzę rudych loków.
– Tak ubrana?
– Tak wyszło…
Ciotka zmarszczyła brwi, ściskając mocniej rączkę parasolki, która służyła jej częściej jako laska niż ochrona od deszczu.
– Nie rozumiem współczesnej młodzieży – zrzędziła staruszka. – Jak można w ten sposób ubierać się na spotkanie… I co ty tam masz? – Zajrzała do reklamówki, którą Walcia dzierżyła mocno w dłoni. – Przygotowujesz mu posiłek? To dobrze, dobrze, niech chłopak wie, że będzie miał żonę, która umie gotować… Bo ty umiesz gotować? – zaniepokoiła się.
Walcia przytaknęła gorliwie i zrobiła krok w tył.
– Ja już muszę… muszę lecieć, bo… bo tam czeka na mnie – wiła się w tłumaczeniach, wycofując się z pola rażenia.
– Ty ciągle gdzieś się spieszysz. Tak nie można. Na związek potrzeba czasu, na gotowanie też, co ty mu chcesz ugotować tak na ostatnią chwilę?
Ciotka pociągnęła siatkę, zaglądając do środka. Jej oczy powiększyły się niczym spodki.
– To na obiad? – spytała niedowierzająco.
– Tak, na obiad – zapewniła dziewczyna. – Na obiad i deser! I… i tam zostawiłam zupę na gazie – wypaliła desperacko. – Muszę lecieć.
Walcia nigdy w życiu nie osiągnęła takich prędkości jak w czasie ucieczki z dyskontu, czując odprowadzające ją podejrzliwe spojrzenie starszej kobiety.
Przed sobą miała jeszcze jedną przeszkodę. Wielkie serce dreptało przy drzwiach i już z daleka było widać, że przygotowuje się do natarcia.
– Pani weźmie… – Wyciągnęło do niej rękę z ulotką.
– Nieeeeeeeee! – zawyła, przemykając obok bez zatrzymywania.
Kilka osób odwróciło się – zdziwionych niecodziennym widokiem – co natychmiast wykorzystało serce, aby wcisnąć im niepostrzeżenie w dłonie plik ulotek.3
Walcia wróciła do domu i zatrzasnęła za sobą drzwi. Kucnęła, oparła się o nie i przez chwilę ciężko dyszała, próbując złapać oddech. W końcu jej się udało. Na czworakach dotarła do porzuconej na dywanie książki, nadal była otwarta na stronie z urokiem. Dziewczyna zaczęła studiować misterne znaki na diagramie, próbując sobie wyobrazić, jak je odwzorować za pomocą bitej śmietany. Nagle zerknęła niżej: ktoś na dole narysował linię wymiarową, na której wykaligrafował cyfry. Walcia nie spodziewała się, że wymiar też będzie miał znaczenie w magicznym kręgu!
– Sześćset czterdzieści osiem – odczytała na głos. Uniosła głowę i rozejrzała się po pokoju. Nawet gdyby wyniosła wszystkie meble, nie byłoby szans na narysowanie kręgu. Musiała znaleźć jakąś większą przestrzeń, i to szybko.
Klatka schodowa? Piwnica? Myślała intensywnie, jednak każde miejsce zdawało się nieodpowiednie. Dość szeroka była jezdnia pod domem, ale tam z kolei zbyt często jeździły samochody, no i bała się, co powiedzieliby sąsiedzi, gdyby zobaczyli ją rysującą śmietaną po asfalcie magiczne runy.
– Dobra, dziewczyno, po prostu się zastanów – skarciła się, po czym wstała z podłogi. Rozprostowała nogi i poczuła, jak przez mięśnie przechodzi mrowienie. Ruszyła w stronę okna. Po drugiej stronie ulicy kwiaciarka właśnie zawijała bukiet różowych astrów w papier ze wzorem czerwonych serduszek. Mężczyzna czekający na swój pakunek wyglądał na zadowolonego. Walcia oderwała od niego wzrok i spojrzała w górę. W oknie należącym do jej wybranka dostrzegła ruch. Pawełek właśnie prężył muskuły przed lustrem zawieszonym na wewnętrznej stronie szafy. Uśmiechnął się do siebie, ukazując garnitur białych jak śnieg zębów. Walcia westchnęła żałośnie. Gdyby tylko ją dostrzegł chociażby z daleka.
Paweł odwrócił się. Podszedł do okna i uchylił jedno skrzydło. Jego wzrok na moment spoczął na dziewczynie z naprzeciwka. Walci mocniej zabiło serce, a radość utrudniała jej oddychanie. Wyprostowała się niczym struna w oczekiwaniu. Czyżby to właśnie się działo – i to bez uroku? Sąsiad uśmiechnął się i pomachał na powitanie dłonią.
– Ach tak! – pisnęła jej podświadomość.
Walcia uniosła dłoń odruchowo, ale zanim zdążyła pokiwać do swojej miłości, on odwrócił się, usiadł na krześle ustawionym na środku pokoju i powoli zaczął podnosić hantle. Stała jeszcze chwilę, próbując przywołać go siłą umysłu, ale Paweł pozostał obojętny na jej wysiłki.
Musiała jak najszybciej znaleźć miejsce do narysowania magicznego kręgu, inaczej niechybnie skończy z Bartkiem Wiśniarkiem nad kawałkiem bezowego ciasta. Godzinami będzie słuchać na przemian: jego propozycji, że ma rozkładane fotele w samochodzie, lub zachwytów matki, jak pięknie wyglądaliby na ślubnym kobiercu. Walcia wzdrygnęła się na tę myśl.
– Krąg, koniecznie krąg – warczała, idąc po księgę.
Jeśli nie miała dość miejsca w domu, musiała go poszukać na zewnątrz, choćby przyszło przewędrować pół miasta!
Wrzuciła do torebki śmietanę, paczkę cynamonu i butelkę keczupu, spojrzała jeszcze raz na kartkę i zaklęła cicho. Zupełnie zapomniała o reszcie. Zawróciła do kuchni, przetrząsając po kolei szafki. W końcu znalazła czerwoną wstążkę, z której odcięła odpowiednią długość, aby wyrysować magiczny krąg, i opakowanie podgrzewaczy o zapachu pomarańczy i goździków.
– Święto nie święto, ważne, że świeczki są – wymruczała zrezygnowana, pakując ostatnie materiały.
Zamknęła starannie mieszkanie i ruszyła w dół. Przy odrobinie szczęścia może znajdzie jakiś opuszczony plac w pobliżu. Wyszła na ulicę, wzdrygając się pod wpływem chłodnego powiewu. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi i zaczynało robić się zimno. Walcia skręciła w górę ulicy. Nie uszła do końca budynku, a jej oczom ukazała się pusta parcela sąsiadująca z domem. Wystarczająco duża, aby zmieścić magiczny krąg. Walcia przekroczyła niewielki murek oddzielający dziki parking, za jaki służyła działka od chodnika. Nie kłopotała się obejściem go, uznając, że to za daleko. Rozejrzała się krytycznie. Na starych chodnikowych płytach czas wyżłobił głębokie bruzdy pełne błota i zbutwiałych liści. Dalej parkował stary ford, którego nie kojarzyła, ale prócz tych drobnych mankamentów miejsce wydawało się wspaniałe. Natychmiast porzuciła ciężką od przyborów torbę pod ścianą, odgarnęła resztki roślin na odpowiedniej przestrzeni i zabrała się do pracy. Znalazła patyk, przywiązała do niego wstążkę, wyznaczyła piękny krąg i zaczęła odwzorowywać rysunek, nie zważając na otoczenie.4
Piotr Szczurko wychynął z pizzerii, zabierając ze sobą odrobinę ciepła i zapach sera mozzarella. Przystanął na chodniku i rozejrzał się odrobinę nieprzytomnie. Ostatnie trzy godziny spędził w towarzystwie chłopaków, którzy sądząc po tematach rozmowy, próbowali go albo pocieszyć, albo wyswatać, albo przekonać, że bycie singlem to najlepszy wybór życiowy, jakiego dokonał, odkąd w zerówce udało mu się namówić matkę na koszulkę z gokartem zamiast z piłkarzami. Po dłuższym czasie jedzenia pizzy i odmawiania kolejnych numerów telefonów dziewczyn, z którymi chodzili już inni, poczuł, że jeśli za chwilę nie wyjdzie, to wybuchnie. Wymówił się ważną pracą i opuścił przyjaciół. Znalazł się na zewnątrz, gdzie owiało go rześkie powietrze lutowego wczesnego wieczoru.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to dzisiejsze święto. Piotrek spojrzał w prawo, a jego wzrok spoczął na rozstawionych na chodniku pojemnikach z kwiatami. Ubrana w kolorowy fartuch dziewczyna wymachiwała od niechcenia miotłą, udając, że zamiata. Rozglądała się jednak czujnie. Obserwowała mężczyznę, który zmierzał w jej kierunku z dużym kartonem. Gdy zbliżył się na dostateczną odległość, delikatnym ruchem miotły przesunęła najdalej wysunięty pojemnik z kwiatami. Przechodzień dzierżący przed sobą znacznych rozmiarów pudło nie miał szans dostrzec tego manewru. Potknął się i – próbując zachować równowagę – odchylił do tyłu. Uczynił kilka nieporadnych kroków i wdepnął w wiadro z pomarańczowymi frezjami. Wymachiwał kartonem, starając się odwrócić tak, aby zorientować się w swojej – coraz trudniejszej – sytuacji, ale na amen utknął nogą w wiadrze. Kwiaciarka rzuciła mu się na ratunek. Na szczęście była zwinna i w ostatniej chwili uchyliła się przed pakunkiem. Dziewczyna próbowała złapać pojemnik, aby wyciągnąć nogę mężczyzny, a jednocześnie nie dostać kartonem w głowę. W końcu udało jej się uwolnić klienta z pojemnika. Z ociekającą wodą nogawką spodni przepraszał ją nieustannie za zamieszanie. Piotrek obserwował tę scenę z zaintrygowaniem. Wreszcie uznał mężczyznę z kartonem za klasycznego przedstawiciela tak zwanego gatunku łosia, któremu przy odpowiednim marketingu można wcisnąć wszystko.
Ruszył do samochodu zaparkowanego na pobliskim dzikim parkingu. Na wszelki wypadek szerokim łukiem ominął felerną kwiaciarnię. Przeszedł w tym celu na drugą stronę ulicy i tam zamarł, wpatrzony osłupiałym wzrokiem w wystawę sklepową. Odsunął się o krok, by upewnić się, że to, co widzi, naprawdę istnieje. W witrynie sklepu żelaznego zwisały pluszowe nietoperze ubrane w sukienki z jednorazowych chusteczek i – jak harpie gotowe do ataku – obserwowały parę obrażonych na siebie ludzików wykonanych z półcalówek.
Gdyby zobaczył taką wystawę w Halloween, uznałby ją może za zabawną, ale w obliczu walentynek wydawała mu się co najmniej nie na miejscu. Choć deszcz z łańcuchów przyozdobionych krwawymi kroplami oddawał doskonale jego stosunek do tego święta. Poczuł, jak go ściska w dołku. Z trudem oderwał wzrok. Nie sądził, że wybranie się tego dnia na miasto tak bardzo popsuje mu humor. Wszędzie atakowały go czerwone serduszka i wizerunki zakochanych par. Kartki okolicznościowe, laurki, maskotki, nawet precle dziś go denerwowały, przez co musiał wyjść z piekarni bez porannego pieczywa.
Po czterech miesiącach od zerwania nadal alergicznie reagował na wszelkie przejawy okazywania sobie wzajemnej adoracji. Koledzy za to coraz częściej przypuszczali mniej lub bardziej zorganizowany atak, twierdząc, że nie może tak długo być sam. Nie rozumieli, że w jego wypadku nie było to takie proste. Nigdy w życiu nie zakochał się w dziewczynie, którą spotkał ot tak. Jego miłość musiała uderzyć, a najlepiej powalić na kolana, i to w całkiem dosłowny sposób. Z Aldoną był półtora roku i było im w sumie dobrze. Spotkał ją na korcie tenisowym, kiedy zarobił piłką po klasycznym, nieudanym bekhendzie. Najpierw zobaczył gwiazdy, a później Aldonkę… i zakochał się na zabój. Pomimo jej dość ekscentrycznej natury i pracy w roli astrolożki w planach miał ślub, a później może także dzieci. Niestety pewnego dnia dziewczyna oznajmiła mu, że jej księżyc zawędrował do domu Raka, a on jest Skorpionem, w związku z czym nie mogą ze sobą być. Zanim Piotrek pojął, o co w ogóle chodzi, Aldonka zdążyła już zgarnąć swoją ogromną kwiecistą walizkę i ulotnić się w sobie tylko znanym kierunku, mknąc w przestworza za swoim księżycem. Piotr próbował otrząsnąć się z żalu po niej. Obecnie tkwił gdzieś pomiędzy złością a akceptacją, w zależności od dnia, który akurat nastał. W walentynki zdecydowanie bardziej skłaniał się ku złości.
Przeszedł szybkim krokiem wzdłuż kamienicy i skręcił na dziki parking na terenie pustej parceli, gdzie stał jego wysłużony granatowy ford. Przeskoczył przez niski murek, skracając sobie drogę. Kątem oka spostrzegł dziewczynę o burzy ognistych loków. Skojarzyła mu się z pewną bajką pokazywaną w telewizji kilka lat temu. Odwrócił się w jej stronę zaciekawiony. Nagle poczuł, jak prawa stopa ślizga się na czymś i traci równowagę. Całe jego ciało zawisło na ułamek sekundy w powietrzu z nogami powyżej głowy, po czym wokół na chwilę rozbłysła jasność, a potem zapadła zupełna ciemność.5
Walcia wytrzeszczyła oczy i przerwała inkantację. Jeszcze przed chwilą spokojnie i w skupieniu kończyła rysowanie magicznego kręgu. W czterech szczytach stycznej zrobiła kleksy z keczupu i jeden – nie bez trudu – na samym środku. Usypała też kopczyk z cynamonu w miejscu przeznaczonym na ambrozję. Rozłożyła pięknie świeczki, a następnie je zapaliła i przez moment kontemplowała całkiem przyjemny widok. Jak na pierwszy magiczny krąg w życiu wyszło jej bardzo ładnie – oceniła w duchu. Do tego wokół intensywnie pachniało pomarańczami, goździkami i cynamonem. Przygotowała sobie torebeczkę z włosami Pawełka i położyła ją obok siebie. Żal jej było pozbywać się artefaktu, ale stanowiło to niezbędną część rytuału. Włosy miała wrzucić do kręgu, gdy ten rozbłyśnie po tym, jak zaklęcie zacznie działać. Walcia przysiadła w kucki i zaczęła czytać. Szło jej opornie. Słowa wypisane ręcznie atramentem były trudne do rozszyfrowania i brzmiały obco. Na dokładkę umazała stronę śmietaną w sprayu, co dramatycznie wpłynęło na czytelność niektórych ustępów. Nie poddała się jednak. Dukając, czytała dalej. Gdzieś przed nią, na krawędzi magicznego kręgu, zerwał się wiatr, śmietanowe znaki zaczęły robić się jakby jaśniejsze. Walcia z bijącym sercem starała się czytać coraz szybciej, skupiając się na słowach. Wreszcie dotarła do momentu, w którym miała wrzucić do kręgu pukiel włosów. Poszukała strunowej torebeczki. Chwyciła ją w ostatniej chwili, gdy kolejny podmuch wiatru przetoczył ją po ziemi. Odwróciła się w stronę kręgu i zamarła z ręką w górze. Na jej ciężko wykaligrafowany rysunek właśnie nadepnął jakiś młody mężczyzna idący w stronę forda. Dolne kończyny rozjechały mu się na śmietanie niczym małemu pajacykowi na sznurkach. Zrobił coś w rodzaju półszpagatu, później do pierwszej nogi dołączyła druga i facet dosłownie nakrył się kończynami. Jego upadek przysłonił wybuch światła, od którego Walcia musiała zamknąć na chwilę oczy. Gdy je otworzyła, w śmietanowym kręgu nie było już mężczyzny. Zamiast dorosłego człowieka na ziemi siedział buldożek francuski w czekoladowym kolorze. Piesek przechylił łepek, patrząc na Walcię z ciekawością. Prychnął, wstał, odwrócił się wokół własnej osi i ponownie przysiadł. Tym razem jego zadek wylądował w bitej śmietanie. Piesek podskoczył i zerknął podejrzliwie na swój tył. Przez chwilę kręcił się wokół własnej osi, próbując powąchać białe kleksy przy ogonie.
– Co jest? – Walcia poczuła, że musi powiedzieć cokolwiek, aby upewnić się, że jest tu i teraz. Podniosła się powoli, nie spuszczając z oczu niecodziennego zjawiska. Psina uspokoiła się i przysiadła ponownie, uważając, aby nie wpaść w kolejną śmietanową pułapkę. Dziewczyna miała chwilę na rozejrzenie się, ale mężczyzny nie było nigdzie widać.
– Proszę pana? – zawołała nieśmiało, licząc, że może ruchem posuwistym wylądował za samochodem i po prostu go nie widzi.
– Hau! – szczeknął piesek.
Walcia zakryła dłonią usta. Przecież to było niemożliwe.
– To pan? – zapytała.
– Hau! Hau! Hau! – rozszczekał się zwierzak. Jego uwagę przykuł rowerzysta przemykający ulicą z wielką zieloną torbą na plecach. Pies zerwał się na równe nogi i pognał za dostawcą, zanim Walcia zdążyła zareagować.
– Proszę zaczekać! – Wybiegła za nim na chodnik, ale po psie zostały tylko niewyraźne ślady ze śmietany i keczupu na chodniku.
Wyłuskała z kieszeni komórkę i wybrała numer Nastki.
– Zrobiłam psa! – zawołała do telefonu, gdy tylko przyjaciółka odebrała połączenie.
– Słucham?
– Facet zamienił się w buldożka!
– Walcia, co ty piłaś w samotności? – spytała sceptycznie Nastka.
– Nic, zupełnie! Czarowałam z tych twoich kręgów. Facet wszedł w śmietanę, wywinął orła i teraz jest buldożkiem francuskim.
– Miałaś rzucić urok miłosny, nie zwierzęcy.
– Rzucałam!
– To co, mówisz metaforą?
– Żadną metaforą, prozą najczystszą. Był facet, a jest jakiś kundel z pyskiem jak po bliskim spotkaniu z doniczką – jęknęła załamana dziewczyna.
– Walcia, a przynajmniej dobrego trafiło?
– No właśnie nie…
– Nie stosowałaś się do instrukcji – zawyrokowała Nastka. – Tak to jest, jak się amatorzy zabierają za czary, i to w walentynki.
– Nastka, przylatuj do mnie szybko, bo ja oszaleję!
– Teraz nie mogę, jestem na randce – tłumaczyła łagodnie przyjaciółka.
– Zabieraj swój chudy tyłek i chodź tu, bo powiem twojemu narzeczonemu, gdzie się podziała jego konsola! – Walcia postawiła sprawę na ostrzu noża.
– Nie odważysz się – syknęła Nastka.
– Jestem w desperacji, pod ścianą!
Po drugiej stronie linii na moment zapadła cisza.
– No dobra, jesteś w domu? – odezwała się w końcu Nastka. Głos miała rzeczowy i spokojny, bez cienia żalu za szantaż.
– Pod domem, na podwórku.
– Psa masz?
– Nie… – przyznała Walcia. – Uciekł, jak zobaczył dostawcę żarcia.
– To leć za nim, bo jak go nie znajdziesz, to nie odczynisz uroku. Masz czas tylko do północy!
– Dlaczego do północy?!
– Bo my, czarownice, jesteśmy bardzo przesądne – odparła cierpliwie przyjaciółka. – Widziałaś, gdzie pobiegł?
– Mniej więcej…
– To zaiwaniaj za nim, ja przyjadę, jak tylko będę mogła. Spotkamy się pod twoim domem.
– Ale będziesz szybko? – spytała z nadzieją Walcia. – Bo ja mam rodzinną kolację niedługo, a Paweł…
– Ty masz teraz większy kłopot… w pewnym sensie… niegabarytowym, Walentynko. Musisz znaleźć tego psa!
– No dobra…
– To jesteśmy w kontakcie. Zadzwonię, jak będę na miejscu, pa!
Walcia rozejrzała się bezradnie. Nad miastem zapadał zmierzch. Magiczny krąg ze śmietany był coraz słabiej widoczny w ciemności. Prawie wszystkie podgrzewacze wypaliły się już do połowy, a dwa zgasły zupełnie. Okolica straciła swój czar, za to robiła się powoli coraz bardziej zwyczajna, a nawet upiorna. Dziewczyna spojrzała w kierunku, w którym ostatni raz widziała buldożka. Jak miała go teraz znaleźć? Gdyby chociaż wiedziała, z jakim zamówieniem jechał dostawca, a tak?
– Jak, na bogów słowiańskich, mam znaleźć w takim dużym mieście, w dodatku w ciemności, czekoladowego buldożka francuskiego umazanego śmietaną? – mruknęła do siebie.
Zgarnęła torebkę, wpakowała w nią Wielką księgę zaklęć i ruszyła na poszukiwanie psa.
Na przeczesywaniu bliższych i dalszych zakamarków swojej okolicy spędziła dobrą godzinę. Z początku robiła to na piechotę, ale gdy spostrzegła przystanek rowerowy, postanowiła skorzystać z udogodnienia. Wybrała rower z koszykiem, aby włożyć tam torbę, a później być może poszukiwanego. Ruszyła w dalszą drogę, powoli pedałując. Kilkakrotnie próbowała zasięgnąć języka u napotkanych osób, ale szybko zrezygnowała. Na pytanie, czy nie widzieli czekoladowego psa w śmietanie, uprzejmie odsyłali ją do pobliskiej cukierni, słynącej raczej z pączków w kilkunastu odsłonach niż z wyrobów czekoladowych o niecodziennych kształtach. Walcia uznała, że tłumaczenie nieścisłości za każdym razem jest ponad jej siły, więc zdała się na swój wzrok i słuch. Nie omieszkała też, mijając cukiernię po raz trzeci, wstąpić do niej i zaopatrzyć się w zapas świeżych pączków. Była już przeraźliwie głodna po uganianiu się najpierw za składnikami na magiczny krąg, a później za zwierzakiem. Wybrała kilka rodzajów słodkich rarytasów.
Gdy wyszła, z satysfakcją popatrzyła na sporych rozmiarów pudełko kryjące pączki z powidłami, czekoladą, budyniem i ajerkoniakiem. Wpakowała karton do koszyka przy kierownicy i skierowała się w stronę nadrzecznych bulwarów. Były trochę dalej od jej miejsca zamieszkania, ale tam jeszcze nie szukała, więc liczyła na szczęście.
Pedałowała samotnie rowerową ścieżką, zajadając pączka z powidłami i bacznie obserwując okoliczne krzaki w poszukiwaniu jakiegoś ruchu lub znajomego kształtu.
– Panie Psie?! – zawołała konfidencjonalnym szeptem, upewniwszy się wcześniej, że w najbliższej okolicy nie ma żadnego człowieka, który mógłby ją usłyszeć. – Panie Psie? Niech pan wyjdzie!
Na wołanie Walci odpowiedział cichy szelest w pobliskich krzewach tawuły. Dziewczyna zatrzymała się i zaczęła uważnie nasłuchiwać.
– Panie Psie? – spytała ponownie.
– Tak, ze mnie jest niezły pies na baby – usłyszała zachrypnięty głos zza krzewów. Zarośla zatrzęsły się w półmroku i wychynęła z nich zgarbiona postać.
– Przepraszam – pisnęła Walcia uprzejmie, naciskając na pedały.
– Hola, panienko! – Mężczyzna chwycił rower za kierownicę i unieruchomił ją w miejscu. Szarpnęła na próbę, ale przeciwnik okazał się o wiele silniejszy. Poczuła, jak ze strachu pączek podchodzi jej do gardła.
– Proszę puścić – powiedziała błagalnie.
– Ale to panienka mnie obudziła i jeszcze od psów wyzywa! – zastrzegł jegomość.