Zgromadźcie się w imię moje - ebook
Zgromadźcie się w imię moje - ebook
Zmienia prace, zmienia mężczyzn, w końcu próbuje wrócić do rodzinnego domu. Okazuje się jednak, że Stamps w stanie Arkansas przestało być jej bezpiecznym schronieniem, Angelou nie jest już jego częścią. Życie Mai przybiera dramatyczny obrót, a ona sama staje przed nowymi wyzwaniami i pokusami.
W „Zgromadźcie się w imię moje” Angelou kontynuuje opowieść o swoich losach, rozpoczętą w pierwszej części cyklu („Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak”). To przejmująca seria autobiograficzna, w której Maya Angelou oddaje zmagania i triumfy swojego pełnego pasji życia. Niezłomna godność, mądrość, humor i głębokie człowieczeństwo charakteryzują zarówno jej życiową drogę, jak i pisarstwo.
„Postać Angelou jako pisarki, kobiety, czarnej obywatelki wzmacnia się i pnie w górę”.
Kirkus Reviews
„Ta książka to klejnot. Obraz życia wielu czarnych Amerykanów pod koniec lat czterdziestych. Wnikliwa i słodko-gorzka”.
Chicago Tribune
„Bogata i wciągająca. Angelou opowiada historię tej nieustraszonej, lekkomyślnej, głupiutkiej dziewczyny bez ozdobników – nie potrzebuje ich”.
The New Yorker
Maya Angelou (1928–2014) – afroamerykańska poetka, pisarka i reżyserka odznaczona Narodowym Medalem Sztuk oraz Prezydenckim Medalem Wolności, aktywistka na rzecz praw obywatelskich dla czarnoskórej ludności w Stanach Zjednoczonych.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67555-17-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BAILEYOWI JOHNSONOWI
i pozostałym prawdziwym braciom, którzy zachęcali mnie, bym była odważna i codziennie na nowo wymyślała swoje życie:
JAMESOWI BALDWINOWI
KWESIEMU BREWOWI
DAVIDOWI DU BOIS
SAMUELOWI FLOYDOWI
JOHNOWI o. KILLENSOWI
VAGABONDOWI KINGOWI
LEO MAITLANDOWI
VUSUMZIEMU MAKEMU
JULIANOWI MAYFIELDOWI
MAXOWI ROACHOWI
Specjalne podziękowania kieruję
do mojej przyjaciółki
DOLLY MCPHERSONTo było przyjęcie pod hasłem: „Przyjdź tak, jak stoisz” i wszyscy byli zaproszeni. Jeśli przyniesiesz własną butelkę, inni będą oczekiwać, że się z nimi podzielisz; jeśli nic nie przyniesiesz, nie szkodzi, ktoś podzieli się z tobą. Królowało poczucie tryumfu i braterstwa. Każdy był bohaterem. Czyż wszyscy nie połączyliśmy sił, by skopać tyłek szkopowi i grubemu makaroniarzowi, a mikremu, wcinającemu ryż Japońcowi pokazać, gdzie jego miejsce?
Czarni mężczyźni z Południa, którzy dotąd nie trzymali w rękach narzędzi bardziej skomplikowanych niż pług, nauczyli się używać tokarek, świdrów i zgrzewadeł i wyprodukowali swoją pulę machin wojennych. Kobiety, które wcześniej znały jedynie mundurek służącej i szyte przez mamę sukienki, przywdziały niezgrabne męskie spodnie i stalowe kaski i sprawiły, że hangary do budowy i naprawy statków rozbrzmiały przyjaznym dźwięczeniem. Nawet dzieci zbierały papier i idąc za radą starszych pamiętających pierwszą wojnę światową, zwijały folię po papierosach i gumie do żucia w kule wielkości ludzkiej głowy. Och, to były czasy!
Żołnierze i marynarze, a także nieliczni czarnoskórzy marines, którzy dopiero co pochowali śmierć na piaszczystej plaży południowego Pacyfiku, wystawali wokół, a z ich mądrych wojną oczu biła duma.
Przez cały ten czas handlarze działający na czarnym rynku umykali za milion ukradkowych rogów, próbując zapewnić społeczności stały zapas cukru, papierosów, kartek żywnościowych i masła. Prostytutki nie zawracały sobie nawet głowy zdejmowaniem butów wartych siedemdziesiąt pięć dolarów, kiedy świadczyły swoje usługi po dwadzieścia dolarów każda. Wszyscy byli częścią wysiłku wojennego.
I wreszcie opłaciło nam się to z nawiązką. Wygraliśmy. Alfonsi powysiadali ze swoich wypolerowanych samochodów i pieszo przemierzali ulice San Francisco, tylko odrobinę skrępowani tym ćwiczeniem, do którego nie nawykli. Hazardziści, ignorując wrażliwość swoich palców, ściskali dłonie pucybutom. Z ambon podzwaniało: „A nie mówiłem?” w wykonaniu pastorów, którzy wiedzieli, że Bóg jest po stronie dobra i że nie opuściłby sprawiedliwych ani nie pozwolił, by ich latorośle musiały żebrać o chleb. Kosmetyczki rozmawiały z pracownicami stoczni, a te z kolei rozmawiały z kobietami lekkich obyczajów. Na wszystkich twarzach gościły delikatne uśmieszki będące w istocie jedynie wstępem do uśmiechu.
Pomyślałam, że gdyby wojna nie zakładała zabijania, chętnie oglądałabym ją każdego roku. Trochę jak jakieś święto.
Suma naszych poświęceń zapewniła nam zwycięstwo i teraz miały nastać tłuste lata. Oczywiste zdawało się, że skoro w czasie wojny ze względu na racjonowanie zarabialiśmy więcej, niż mogliśmy wydać, po zdjęciu ograniczeń sprawy na pewno przybiorą lepszy obrót.
Nie było potrzeby rozmawiania o uprzedzeniach rasowych. Czyż wspólnie, czarni i biali, nie wyrwaliśmy ocalałych Żydów z piekła obozów koncentracyjnych? Uprzedzenia rasowe umarły. Były zaledwie błędem popełnionym przez młody kraj. Czymś, co wybacza się jak niestosowne zachowanie pijanego przyjaciela.
W epoce kryzysu czarni ludzie często zarabiali miesięcznie więcej pieniędzy, niż widzieli w całym swym dotychczasowym życiu. Czarni mężczyźni przestali opuszczać żony, bo nie przeganiała ich już niemożność zapewnienia bytu rodzinie. Jeździli publicznym transportem, gdzie przy zajmowaniu miejsc siedzących obowiązywała zasada „kto pierwszy, ten lepszy”. I przez większość czasu, w pracy oraz w sklepach, zwracano się do czarnych „proszę pana”/„proszę pani”.
Dwa miesiące po Dniu Zwycięstwa fabryki wojenne zaczęły się zamykać, ograniczać produkcję, zwalniać pracowników. Niektórym robotnikom i robotnicom zaoferowano bilet powrotny do ich domów na Południu. Bilet powrotny do mułów, które uwiązali do drzew na prowincjonalnej farmie Pana Gnoja. Na próżno. Ich poszerzonego rozumienia świata nigdy już nie będzie można wepchnąć w wąskie ramy, jakby się składało akordeon. Byli wolni albo przynajmniej bliżej wolności niż kiedykolwiek wcześniej i nie zamierzali się cofać.
Bohaterów wojennych sprzed kilku miesięcy, którzy po zwolnieniu z armii wrócili do „Miasta, Które Wie Jak”, zaczęto widywać wystających na rogach ulic getta niczym zapomniane pranie rozwieszone na płocie na tyłach ogródka. Ich niegdyś wykrochmalone mundury ulegały stopniowej bastardyzacji. Wojskową kurtkę – plus medale, minus szlify – nosili do niemodnych obszernych galotów. Schludnym wojskowym spodniom z wyćwiczonymi w symetrii kantami towarzyszyły krzykliwe, oszalałe od kolorów hawajskie koszule. Zostały buty. Tylko buty. Armia wyprodukowała je, by przetrwały lata. I, do cholery, trwały.
Tak oto przeżyliśmy wielką wojnę. W gettach zadawano jednak pytanie: czy zdołamy przeżyć pomniejszy pokój?
Miałam siedemnaście lat, byłam bardzo stara, żenująco młoda, miałam dwumiesięcznego synka i wciąż mieszkałam z matką i ojczymem.
Zaproponowali, bym zostawiała z nimi niemowlę, a sama wróciła do szkoły. Odmówiłam. Po pierwsze – rozumowałam z prostolinijną powagą młodości – nie byłam rodzoną córką Taty Clidella Jacksona, toteż moje dziecko pozostawało jego wnukiem tylko tak długo, jak długo miał utrzymać się jego związek z matką, a w tamtym okresie dostrzegałam już w łańcuchu ich małżeństwa wiele słabych ogniw. Po drugie myślałam sobie, że matka zostawiła mnie, bym do trzynastego roku życia mieszkała u innych ludzi, mimo że byłam przecież jej córką – dlaczego miałaby wobec mojego dziecka czuć większą odpowiedzialność niż wobec własnego? Z tych elementów składała się zewnętrzna powłoka mojej odmowy, jednak jej wnętrze było bardziej bolesne, twardsze, prawdziwsze. Chropawe poczucie winy stało się moim wiernym towarzyszem, do którego w nocy odwracałam się plecami. Codziennym kompanem, którego nie chciałam trzymać za rękę. Chrześcijańskie nauki, które wtłoczono mi do uszu w małym arkansaskim miasteczku, nie dały się zagłuszyć hałasom wielkiego miasta.
Mój syn nie miał ojca – kim mnie to czyniło? Według Świętej Księgi bękarty nie będą miały wstępu do zgromadzenia sprawiedliwych. To przesądziło sprawę. Zamierzałam zdobyć pracę oraz własny pokój i zabrać mojego pięknego syna w świat. Rozważałam nawet, czy nie przeprowadzić się do innego miasta i nie zmienić nam obojgu nazwiska.
W miesiącach, kiedy zaprzątała mnie przyszłość moja i mojego dziecka, zamieszkiwany przez nas duży dom zaczął umierać. Raptem bezrobotni lokatorzy, którzy wyłożyli swoje uroczyste kufry wspomnieniami, a następnie wpakowali do nich zwały rozczarowań, wyjechali z San Francisco do Los Angeles, Chicago i Detroit, gdzie – „gadają” – robota tylko czeka na chętnych. Coraz rzadziej słyszało się głośne trzaśnięcia frontowych drzwi, a z kuchni na piętrze, gdzie lokatorzy i lokatorki mogli sobie gotować, dolatywało coraz mniej egzotycznych zapachów, które dawniej powodowały, że pędziłam do naszej kuchni po przekąski.
Hazardziści i prostytutki, spekulanci i rabusie, wszystkie te pijawki, które utuczyły się na podbrzuszu wojny, odczuli cios jako ostatni. Zgromadzili ogromne sumy pieniędzy, które nigdy nie trafiały do banku, lecz krążyły wśród ich plemienia niczym rozwiązłe kobiety, a natura uprawianych przez nich zawodów zawczasu przyzwyczaiła ich do niestałości Pani Fortuny i kapryśności życia. Z żalem pożegnałam tancerki – olśniewające kobiety, tylko trochę starsze ode mnie, które nakładały tony podkładu Max Factor No. 31, przyczepiały sztuczne rzęsy i mówiły samymi kącikami ust, a ich głosy ślizgały się wokół papierosów nieustannie zwisających im z warg. Często ćwiczyły swoje choreografie w kuchni na parterze. B.S. Chorus. Time stepy, slajdy, akrobacje i breaki. I przez cały czas kopciły. Byłam przekonana, że by zostać tancerką rewiową, koniecznie trzeba palić.
Żadne wysilanie najbardziej nawet plastycznej wyobraźni nie pozwoliłoby nazwać mojej matki pobłażliwą. Owszem, była hojna, ale nigdy nikogo nie rozpieszczała. Dobra, tak, ale nigdy dobrotliwa. W jej świecie ludzie, których mogła zaakceptować, pilnie wiosłowali, by wprawić w ruch swoje łódki, kładli sobie na barki swoje brzemię, brali się do swojego pługa i pchali z całych sił, tymczasem ja siedziałam u niej w domu i odmawiałam powrotu do szkoły. Ani przez chwilę nie rozważałam małżeństwa (choć trzeba przyznać, że nikt mnie o to nie prosił) i niczym się nie zajmowałam. Matka nigdy nie poradziła mi, bym poszukała pracy. A przynajmniej nie słowami. Jednak trudy nocy przy stole do gry w pinochle i odpowiedzialność związana z wielkimi sumami pieniędzy trzymanymi w sypialnianej szafie odciskały piętno na jej i tak gwałtownym charakterze.
We wcześniejszych, swobodniejszych czasach być może tylko zauważyłabym i zarejestrowała jej zły humor, jednak teraz poczucie winy, które nosiłam przy sobie jak surowe jajko, podsycało moją paranoję, przez co doszłam do wniosku, że jestem dla niej utrapieniem. Kiedy dziecko zaczynało płakać, biegłam je przewinąć, nakarmić, ululać, w istocie – zamknąć mu usta. Młodość i rozedrgane wątpliwości pod własnym adresem sprawiły, że niesprawiedliwie oceniłam tę pełną życia kobietę.
Piękny wnuk dostarczał jej ogromnej radości i, jak większość egocentrycznych ludzi, postrzegała wszystkie jego zalety jako odzwierciedlenie własnych. Miał śliczne dłonie… „Cóż, spójrzcie tylko na moje”. Jego stopy były doskonale proste i miały wysokie podbicie; zupełnie jak jej. Nie była na mnie zła; grała kartami, które rozdało jej życie, jak zawsze. Co więcej, grała po mistrzowsku.
Arogancja i niepewność tworzą mieszankę równie wybuchową jak głośno zachwalany alkohol i benzyna. Różnica polega na tym, że w pierwszym przypadku zachodzi długi proces wewnętrznego spalania zakończony zwykle autodestrukcyjną implozją.
Zamierzałam opuścić dom, podjąć pracę i pokazać całemu światu (ojcu mojego syna), że potrafię dorównać własnej dumie i przewyższyć swoje ambicje.1
Byłam przerażona. Głupiutka biała kobieta, która prawdopodobnie liczyła na palcach u stóp, spojrzała mi w twarz i oznajmiła, że nie zdałam. Egzamin skonstruowany został przez kretynów dla idiotów. Oczywiście prześmignęłam przez niego bez większego namysłu.
ułóż litery w innej kolejności: TOK–KOR–PRO
Dobra. KOT. ROK. POR.
Co dalej?
Teraz ta kobieta chowała się za swoimi makijażem, wyfiokowanymi włosami i wypielęgnowanymi paznokciami, za szufladami pełnymi pachnących swetrów z angory i latami białej ignorancji, twierdząc, że nie zdałam.
– Firma telefoniczna wydaje na szkolenie operatorek tysiące dolarów. Po prostu nie możemy ryzykować, zatrudniając kogoś, kto osiągnął takie wyniki jak ty. Przykro mi.
Było jej przykro? Zamurowało mnie. W oszołomieniu dumałam, że być może moja nadmierna intelektualna pycha kazała mi z góry założyć, że zdam test. I może zasłużyłam sobie na uwagi tej despotycznej wiedźmy.
– Czy mogę przystąpić do testu jeszcze raz? – Pytanie zabolało.
– Nie, przykro mi. – Jeśli jeszcze raz powie, że jej przykro, złapię ją za te uprzykrzone ramiona i wytrząsnę z niej jakąś pracę. – Ale zwolniło się stanowisko – całkiem możliwe, że wyczuła moją niewypowiedzianą groźbę – porządkowej w kafeterii.
– Czym się zajmuje porządkowa? – Nie byłam pewna, czy się nadaję.
– Chłopak z kuchni ci wyjaśni.
Po tym, jak wypełniłam formularze, a lekarz oznajmił, że nie mam infekcji, zgłosiłam się do kafeterii. Tam chłopak, który okazał się dziadkiem, poinformował mnie:
– Będziesz zbierać brudne naczynia, wycierać stoły i pilnować, żeby solniczki i pieprzniczki były czyste. A to twój uniform.
Szorstką białą sukienkę i fartuch wykrochmalono betonem, na dodatek obie sztuki odzieży były za długie. Stałam z boku sali, a rąbek sukienki drapał mnie w łydki, podczas gdy czekałam, by móc posprzątać ze stołów. Wiele kobiet szkolących się na operatorki było wcześniej moimi koleżankami z klasy. Teraz stały nad zastawionymi stołami, czekając, aż ja lub inna durna porządkowa usuniemy brudne naczynia, by mogły odstawić swoje tace.
Wytrzymałam w tej pracy tydzień, a wypłata była mi tak obmierzła, że wydałam ją całą w dniu, w którym odeszłam.2
– Umiesz gotować po kreolsku?
Spojrzałam na kobietę i zaserwowałam jej kłamstwo miękkie niczym topniejące masło:
– Tak, oczywiście. Nie umiem gotować inaczej.
W oknie wystawowym Kafejki Kreolskiej wisiała kartonowa tabliczka głosząca dumnie: „POTRZEBNY KUCHARZ. Siedemdziesiąt pięć dolarów tygodniowo”. Gdy tylko to zobaczyłam, wiedziałam, że potrafię gotować po kreolsku, cokolwiek to znaczyło.
Desperacja, z jaką właścicielka szukała pomocy, uczyniła ją ślepą na mój młody wiek. Może przyczynił się do tego także fakt, że mierzyłam prawie sześć stóp i prezentowałam postawę, której nikt nie spodziewałby się po siedemnastolatce. Nie wypytywała mnie o przepisy ani jadłospisy, choć po jej pociągłej brązowej twarzy rozpełzły się zmarszczki, a z krawędzi jej pytań zwisały wątpliwości.
– Możesz zacząć w poniedziałek?
– Z przyjemnością.
– Wiesz, że pracujemy sześć dni w tygodniu? W niedzielę mamy zamknięte.
– To mi odpowiada. W niedzielę lubię chodzić do kościoła.
Okropnie jest pomyśleć, że sam diabeł podsunął mi to kłamstwo, a jednak zjawiło się niespodziewanie i zadziałało jak plik banknotów.
Podejrzliwość i powątpiewanie błyskawicznie umknęły z jej twarzy, na której zagościł uśmiech. Wszystkie zęby miała tej samej wielkości, niski płotek z białych sztachetek tworzący w jej ustach półkole.
– Cóż, w takim razie na pewno się dogadamy. Jesteś dobra chrześcijanka. To mi się podoba. O tak, proszę pani, bardzo mi się to podoba.
Potrzeba pracy złapała mój sprzeciw w locie i go powstrzymała.
– O której w poniedziałek? – Chwalić Pana!
– Bądź tu o piątej.
O piątej rano.
Te paskudne ulice, zanim bandziory ułożą się do snu na poduszce z cudzych marzeń. Zanim zaczną dudnić tramwaje, których oświetlone wnętrza wyglądają jak ekskluzywne domy we mgle. O piątej!
– W porządku, przyjdę o piątej w poniedziałek.
– Będziesz gotować obiady i stawiać je na podgrzewaczu. Nie musisz szykować szybkich dań. Tym zajmuję się ja.
Pani Dupree była niską, pulchną kobietą około pięćdziesiątki. Włosy miała naturalnie proste i ciężkie. W jej żyłach płynęła prawdopodobnie krew cajuńska i indiańska, afrykańska i biała, no i naturalnie – murzyńska.
– A jak masz na imię?
– Rita. – Marguerite brzmiało zbyt poważnie, a Maya – zbyt zamożnie. „Rita” natomiast brzmiała jak ciemne błyskające oczy, ostre papryczki i kreolskie wieczory z brzdąkaniem na gitarze. – Rita Johnson.
– To dopiero ładne imię. – Po czym, zwyczajem niektórych ludzi pragnących okazać swoją gotowość do zażyłości, natychmiast je zwęziła. – Będę cię nazywać Reet. Dobrze?
Pewnie, że dobrze. Miałam pracę. Siedemdziesiąt pięć dolarów tygodniowo. Zostałam więc Reet. Reet Petite, już w ruchu. Reet w drodze na szczyt. Teraz musiałam tylko nauczyć się gotować.3
Poprosiłam starego Papę Forda, żeby nauczył mnie gotować. Kiedy rodził się dwudziesty wiek, on był już dorosłym mężczyzną i zostawił dużą rodzinę złożoną z braci i sióstr w Terre Haute w Indianie (którą zawsze nazywano Wschodnim Wybrzeżem), by przekonać się, co świat ma do zaoferowania „przystojnemu kolorowemu chłopakowi bez żadnego wykształcenia w głowie, za to z licznymi kradzieżami w sercu”. Podróżował z cyrkami, „szuflując słoniowe gówno”. Później grał w kości w pociągach towarowych, a także w kotcha na najróżniejszych zapleczach i w budach rozsianych po północnych stanach.
– Nigdym nie pojechał do Hang ‘Em High¹. Białasy by mnie zabiły. Takim był ładniutki, że białe kobity wszędzie za mną łaziły. Białe chłopaki nigdy nie mogły znieść ładnego czarnucha.
W 1943 roku, kiedy po raz pierwszy go zobaczyłam, jego uroda stała się równie delikatna jak starcza pamięć, a rozczarowanie na oklep ujeżdżało jego oblicze. Dłonie miał już do niczego. Palce hazardzisty pogrubiały podczas wielkiego kryzysu, a jego jedyne uczciwe zajęcie, stolarstwo, dodatkowo przydało jego „zarabiaczom” twardości. Matka uratowała go z posady zamiatacza w salonie gry w pinochle i sprowadziła do domu, by z nami zamieszkał.
Kiedy ciężarówka z pralni odbierała lub przywoziła swój ładunek, sortował i przeliczał prześcieradła, po czym niechętnie rozdawał czystą pościel lokatorom. Gdy matka była zajęta, gotował obfite i przepyszne kolacje i przesiadywał w wysoko sklepionej kuchni, pijąc kawę całymi dzbankami.
Papa Ford kochał moją matkę (jak prawie wszyscy) z dziecięcym oddaniem. Dochodziło wręcz do tego, że w jej obecności powściągał język, wiedząc, że przekleństwa toleruje tylko wtedy, gdy sama jest ich autorką.
– Kurdemol, po kiego chcesz pracować w cholernej kuchni?
– Papo, można zarobić siedemdziesiąt pięć dolarów tygodniowo.
– Myjąc cholerne gary. – Odraza zmarszczyła mu twarz.
– Papo, będę gotować, nie zmywać.
– Kolorowe kobity gotują od tak dawna, myślałby człek, że już wam to zbrzydło.
– Gdybyś mi tylko powiedział…
– Masz tę całą edukację. Jak to możliwe, że nie możesz znaleźć cholernej roboty, do której pójdziesz, wyglądając jak osoba na poziomie?
Próbowałam innego podejścia.
– Pewnie i tak nie zdołam opanować gotowania po kreolsku. To zbyt skomplikowane.
– Kurdemol. Toć to tylko cebula, zielona papryka i czosnek. Dodawaj tego do wszystkiego, a wyjdzie ci kreolskie żarcie. Wiesz, jak się gotuje ryż, prawda?
– Tak. – Umiałam gotować go aż do momentu, gdy każde ziarnko stało o własnych siłach.
– No to to już szysko. Ci Murzyni z Południa nie wyżyją bez ryżyku. – Zarechotał z własnego dowcipu, po czym znów zmarszczył czoło. – Nadal nie podoba mi się, że bydziesz pracować jako cholerna kucharka. Wyjdź za mąż, wtedy nie bydziesz musiała gotować dla nikogo, ino dla własnej rodziny. Kurdemol.Pierwszy tom epokowej autobiografii
„Miałam osiem lat i byłam dorosła” – pisze Maya Angelou. Wychowywała się w miasteczku na południu Stanów, w dzielnicy zamieszkałej przez czarnoskórych. Trudne lata dorastania spędziła u matki w Kalifornii. To tam spotkały ją traumatyczne doświadczenia, które odcisnęły się bolesnym piętnem na jej życiu i sprawiły, że na pięć lat przestała mówić.
Została mamą w wieku siedemnastu lat i dopiero w 1959 roku zdecydowała się skupić na pisaniu. „Wiem, dlaczego w klatce śpiewa ptak”, pierwsza autobiograficzna książka Angelou, przyniosła jej międzynarodową sławę i przez dwa lata nie schodziła z listy bestsellerów „New York Timesa”.