Zimne bagno - ebook
Zimne bagno - ebook
Rok 1990, Stenträsk w Szwecji. Notatka pozostawiona na kuchennym stole. Kochanie, poszłam zbierać maliny. Muszę wyjść z mieszkania. Markus jest u Karin. A potem gwiazdka w prawym dolnym rogu, ta, która wyglądała jak blizna po cesarskim cięciu. Podpis Heleny.
Zapadł zmrok, ale Helena i dziecko nie wrócili do domu.
Odgłos owadów prowadził ekipę ratunkową, głuche brzęczenie tysiąca krwiopijnych komarów. Dziewczynka już dawno przestała krzyczeć. Mrówki wchodziły i wychodziły z jej ust. Wzięli ją za martwą, ale kiedy opiekun psów Petterson podniósł ją, wydała z siebie cichy jęk. Dziecko przeżyło, ale Helena nie. Była i pozostanie zaginiona. Jej ciała nigdy nie odnaleziono. Nigdy więcej o niej nie słyszano. Zimne bagno stało się jej grobem.
Wiking Stormberg nigdy nie pogodził się ze stratą żony. Żył tylko dla swoich dzieci i pracy w policji w Stenträsk, i miał obsesję na punkcie bagien.
Mijają dekady.
Pewnego piątkowego popołudnia, w sierpniu 2020 roku, w skrzynce pocztowej Markusa, syna Wikinga i Heleny, ląduje list. Groźba, a może ostrzeżenie, napisane pismem Heleny i podpisane jej symbolem: gwiazdką.
Wiking musi zadać sobie pytanie, czy wariuje, czy widzi duchy, czy też jakaś zewnętrzna siła zagraża jemu i jego rodzinie – a jeśli tak, to kto lub co.
Książka znalazła się na shortliście nagrody Adilbris za najlepszą powieść kryminalną 2022.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-100-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
to dźwięk owadów doprowadził ratowników na miejsce, głuche bzyczenie tysięcy wysysających krew skrzydlatych natrętów. Moskitierę, mającą chronić dziecko przed owadami, porwał wiatr. Koc, którym było okryte, leżał obok nosidła, skarpetka z prawej nóżki zsunęła się. Komary, gzy i wszelakiego rodzaju muszki, wszystkie skorzystały z okazji, jaką okazało się niemowlę, i wspólnie, i nieubłaganie ruszyły do ataku. Mała twarzyczka była spuchnięta do niepoznania, niebieskoczerwona i cała w ranach, oczka zamknięte. Rączki i nóżki spuchnięte, grube jak maczugi. Mrówki pełzały po ustach maleństwa.
Dziecko już dawno przestało płakać.
Uznano, że nie żyje, wszystko inne wydawało się nieprawdopodobne, ale kiedy Petersson, przewodnik psów, podniósł niemowlę, usłyszał ciche kwilenie.
Uznano to za cud.
Karetka na sygnale przewiozła dziecko do szpitala w Stenträsk. Dyżurujący lekarz szybko je zbadał. Dziewczynka była odwodniona i mocno wychłodzona, w stanie krytycznym, ale nie było zagrożenia życia. Usunięto wszystkie owady, owinięto dziecko kocem, by je ogrzać, podano kroplówkę i butelkę z mlekiem, a także niewielką dawkę kortyzonu, by złagodzić swędzenie po ukąszeniach.
Pewne ryzyko nadal istniało, ale nie było duże, tak przynajmniej wówczas stwierdzono. Być może pozostaną blizny po niektórych ukąszeniach. Czteromiesięczne dziecko nie będzie pamiętać zdarzenia. Na początku lat dziewięćdziesiątych tak uważano, zresztą do dzisiaj jest to dość powszechne przekonanie.
W nocy świecił księżyc, widać było gwiazdy, nad bagnem snuły się mgły. Cienie były głębokie, niebieskie.
Około trzeciej nad ranem pojawiły się pierwsze oznaki szarego świtu. Za dobrą godzinę słońce ukaże się nad horyzontem, ale już teraz pojawiały się pierwsze przebłyski, co oczywiście ułatwiło poszukiwania matki dziewczynki, dwudziestosiedmioletniej Heleny Stormberg. Po znalezieniu dziecka skupiono się na północno-zachodniej części mokradeł.
Dziewczynka leżała w jasnozielonym nosidełku marki BabyBjörn, rodzaju niewielkiego hamaka z rączką, popularnego w latach dziewięćdziesiątych. Obok stał wyplatany z trzciny kosz wypełniony do połowy moroszkami.
Charlie, pies policyjny, najlepszy w całym okręgu, szybko znalazł ślady kobiety obok kosza. Zakręcały, krążyły, prowadziły przez kępy traw, wokół krzaków, najwyraźniej kobieta przez dłuższy czas zbierała tu moroszki. W końcu pies znalazł trop, który odróżniał się od innych. Prowadził prosto na mokradła. Opiekun psa, inspektor policji z Pitholmu, który nosił nazwisko Petersson, miał problemy, żeby nadążyć za psem. Cztery czy pięć razy grzązł w bagnie, zanim Charlie w końcu zatrzymał się na końcu mokradeł. I tam, kilkaset metrów od koszyka z moroszkami i niemowlęcia, przestał węszyć.
Na gładkiej jak lustro powierzchni mokradeł, które otaczały miejsce, pojawiło się kilka pluskwiaków wodnych. Poza tym nie było tu żadnych śladów żywych stworzeń, czy to ludzi, czy zwierząt. Sylwetki poskręcanych przez wiatr sosen odbijały się od szarobrunatnej wody w niczym niezakłóconej ciszy.
Helenę Stormberg pochłonęła ziemia, w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Ratownicy uświadomili to sobie w chwili, gdy słońce wyłoniło się zza gór na północnym wschodzie. Wszyscy dorastali, słuchając opowieści o ludziach, których pochłonęły okoliczne bagna, a którzy potem nocami snuli się w oparach mgieł, zawodząc i wyjąc wśród skalnych szczelin i sosen. To mieli w głowach ludzie przeczesujący teren w poszukiwaniu zaginionej kobiety. Świat wokół nich zamarł na kilka chwil, jakby ptaki i bagienne ropuchy nagle zgodnie wstrzymały oddech, nawet podmuchy wiatru ustały.
Po chwili świat zabarwił się na żółto i wybuchła istna symfonia dźwięków: nagle znikąd pojawił się wiatr, prawdziwa wichura, liście osiki szumiały, bagno buzowało, ptaki radośnie witały światło nadchodzącego dnia.
Nerwowe poszukiwania trwały nadal, zataczając coraz szersze kręgi, piętnastego sierpnia o wpół do ósmej rano znaleziono granatową wiatrówkę Heleny. Wilgotna wisiała na krzaku jałowca na skraju bagna, prawie kilometr od miejsca, gdzie znaleziono dziecko i kosz z moroszkami. W prawej kieszeni wiatrówki były kluczyki od samochodu i klucze do mieszkania. W wewnętrznej kieszeni portfel z pieniędzmi, prawo jazdy, karta bankomatowa i pager.
Nurkowie podjęli poszukiwania mimo trudnych warunków i sporego ryzyka, ale one także nie dały żadnego rezultatu.
Ciało Heleny Stormberg nie zostało nigdy odnalezione. Nigdy się do nikogo nie odezwała.
Spoczęła więc na mokradłach wśród mchów, grzybów, alg i porostów.
Niekiedy podobno było słychać, jak śpiewa na bagnie, szczególnie w zamglone noce późnego lata, jak ta, podczas której zaginęła.
Śpiewała kołysanki, tak twierdzono, przezroczyste, w tonacji moll.PIĄTEK, 21 SIERPNIA 2020 ROKU
TRZYDZIEŚCI LAT PÓŹNIEJ
poczekalnia znajdowała się na drugim piętrze szpitala w Stenträsk i miała ściany pomalowane na różowo. Nad gzymsem unosiły się jasnoniebieskie chmury, w niektórych miejscach farba była nieco rozmazana. Przy odrobinie dobrej woli mogło się wydawać, że chmury płakały.
W swoim policyjnym mundurze Wiking Stormberg czuł się tu nie na miejscu. Ale były wakacje i pandemia, musiał więc w każdej chwili być gotowy na wezwanie. Nie zdążyłby pojechać do domu i się przebrać.
O tym myślał, kiedy siedział tam tego ranka, ostatniego, zanim wszystko się zaczęło. W drodze powrotnej do pracy postanowił zatrzymać się przy piekarni Holmdahla i kupić sobie kanapkę z klopsikami, musiał też przypomnieć Carinie Burstrand, żeby napełniła automat z napojami. Tak wyglądało jego życie przez ostatnie trzydzieści lat.
Lekarz, pan Chang, przyjął go niemal o wyznaczonej godzinie. Inny pastelowy kolor na ścianach gabinetu, jasnożółty, a okna wychodziły na parking. Nad asfaltem unosiła się mokra, szara, ciężka mgła.
– Wczoraj po południu przyszły wyniki biopsji. Niestety nie mam dobrych wieści – powiedział doktor Chang.
Wiking siedział nieruchomo z rękami skrzyżowanymi na piersi. Nie lubił szpitali, ale doktor Chang był dobrym człowiekiem i zdolnym lekarzem, taką przynajmniej cieszył się opinią. Nie należał do tych, którzy często zmieniają pracę, w Stenträsk pracował już od wielu lat.
– Wyniki pokazują obecność komórek nowotworowych w węzłach chłonnych. Nie wiemy jeszcze do końca, co to znaczy. Niekiedy nawet jeśli zaatakowane są węzły chłonne, to źródło nowotworu jest w innym miejscu, aczkolwiek prawie zawsze gdzieś w pobliżu…
Wiking wpatrywał się w lekarza. Doktor Chang pochodził z Tajwanu, jego brat też był lekarzem. Musiał przyjechać do Szwecji jako dziecko, bo jego szwedzki był bez zarzutu.
– Co to znaczy? – spytał. – Zgłosiłem się tu z zapaleniem migdałków…
– Zapalenie migdałków nie ma nic wspólnego z rakiem. Podczas biopsji znaleźliśmy komórki płaskonabłonkowego raka skóry, to najpowszechniejszy rodzaj nowotworu występującego w okolicy uszu, nosa i gardła. Potrzebne są kolejne badania, żeby…
– Chwileczkę – przerwał mu Wiking. – Nie jestem chory. Mam uczucie, jakby ość stanęła mi w gardle, i czuję się nieco zmęczony…
Lekarz patrzył na niego w milczeniu. Wiking rozglądał się po pokoju, jakby szukał czegoś, na czym mógłby zatrzymać wzrok. Potrzebował chwili, żeby ostatnia wiadomość dotarła do niego, a potem cisza i westchnienie po informacji, że musi zjechać windą na rentgen i pójść na pobranie krwi do kolejnego testu. I lekki wstyd, że niepotrzebnie zabiera lekarzowi jego cenny czas. To jednak nie nastąpiło. Tym razem sytuacja była inna, miał wrażenie, że został wrzucony do głębokiego basenu, a przecież on nie potrafił pływać.
– Rak płaskonabłonkowy skóry?
– Tak, występuje jedynie w tym miejscu. Atakuje migdałki, ślinianki albo struny głosowe.
Wiking cofnął krzesło, jakby chciał zdystansować się od tych słów.
Niedowierzanie, głębokie niedowierzanie.
Zgodził się pójść do lekarza, ponieważ Josefin nalegała, bała się, że może mieć anginę albo zapalenie migdałków, czy jakąś formę długotrwałego covidu. Pewnie przepiszą antybiotyk lub jakiś suplement.
– To może mieć coś wspólnego z covidem? – spytał.
Lekarz spojrzał na niego spokojnie, rzeczowo.
– Koronawirus nie zamienia się w nowotwór, przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Te zmiany ma pan od dawna, może nawet od kilku lat. Na szczęście jest to rodzaj nowotworu, który poddaje się leczeniu. Rozwija się co prawda powoli, ale proponuję rozpocząć badania tak szybko, jak to będzie możliwe.
Wiking spojrzał na parking. Kiedyś uprawiał tam seks, w starym golfie Karin, jego matki.
– Powiedział pan, że występuje „w okolicy”. Co to znaczy?
– To nie jest lokalizacja pierwotna ogniska choroby. To ją musimy teraz znaleźć. Dlatego konieczna jest jak najszybsza operacja. Usuniemy migdałki i sprawdzimy, czy to nie one są ogniskiem nowotworu. Umówiłem pana na zabieg na chirurgii w Sunderbyn na trzydziestego pierwszego sierpnia.
Boże drogi, nie miał na to czasu.
– Na chirurgii? Za dziesięć dni?
– Zrobimy szereg biopsji. Poza poszukiwaniem pierwotnego ogniska choroby sprawdzimy też, czy nowotwór nie rozprzestrzenił się w pana organizmie, czy przeszedł na prawą stronę i czy są metastazy. Potem dostanie pan zwolnienie.
To brzmiało rozsądnie. Wiking pokiwał głową.
– Jak długie?
– To zależy od tego, co znajdziemy. Myślę, że na mniej więcej rok.
Wiking wpatrywał się w lekarza.
– R o k?
– Mamy opracowane strategie dalszego postępowania – poinformował go lekarz. – W szpitalu w Sunderbyn przejdzie pan szereg badań, następnie pana przypadek zostanie omówiony na konferencji medycznej w Umeå. Dalsze postępowanie zależeć będzie od tego, co znajdziemy.
Opracowane strategie. Konferencja lekarska. Nie on pierwszy otrzymał taką diagnozę i nie jemu pierwszemu przekazano ją w tym gabinecie. Może nawet nie był pierwszym pacjentem dzisiaj, który otrzymał takie wyniki. A mimo to miał takie wrażenie. Że jest wyjątkowy. Dotknęła go choroba.
Nie należał do osób chorujących na nowotwory.
– Jakie są inne możliwości? – spytał, starając się, by jego głos brzmiał rzeczowo. – Jakie narzędzia macie w zanadrzu?
– Rozważamy naświetlania, żeby zabić komórki rakowe, i chirurgię.
Wikingowi zakręciło się w głowie. To nie działo się naprawdę. Proponowali mu naświetlania, jak rzeczywistemu pacjentowi.
– To coś poważnego? Umrę?
Powiedział to żartem, dając lekarzowi szansę na cofnięcie tych brutalnych słów. Oczekiwał, że lekarz się roześmieje, poklepie go po ramieniu i wypuści z gabinetu.
Ale lekarzowi nie było do śmiechu.
– Mam nadzieję, że nie – powiedział tylko.
Wiking pojechał do komisariatu, ale cały czas miał wrażenie, że unosi się w powietrzu. Zapomniał o kanapce i napoju, minął recepcję, nie zajrzał nawet do kuchni, z nikim się nie przywitał. Wszedł do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi.
Nie, nie będzie guglował. Nie dlatego, że miał skłonności do hipochondrii, tylko wiedział, że nie należy tego robić.
Właśnie uruchomił przeglądarkę w komputerze i wpisał do wyszukiwarki RAK PŁASKONABŁONKOWY SKÓRY, kiedy do pokoju weszła Carina Burstrand, bez pukania, jak zwykle. Zamknął stronę internetową.
– Włamanie – oznajmiła, kładąc mu na biurku kartkę z odręcznymi notatkami. Stała i czekała. Kiedy Wiking przez dłuższą chwilę nie sięgnął po nią, położyła na niej rękę. Zdecydowanie.
– U Johana Björkmana, w Pålberget – powiedziała.
Wiking spojrzał na nią, litości. Björkman był myśliwym, należał też do obrony terytorialnej.
– Skradziono broń?
– Wszystką – powiedziała Carina i wyszła.
Wiking wstał, przeszedł przez korytarz do pokoju kolegi, Rolanda Larssona. Musi natychmiast powiadomić ludzi o swojej chorobie. Koledzy i szefostwo w Luleå muszą znaleźć kogoś na zastępstwo. Na rok? Wydawało mu się to nieprawdopodobne.
Roland spojrzał na niego, gdy wszedł do niego do pokoju.
– Weź ze sobą wszystkie narzędzia, które posiadasz – powiedział Wiking. – Skradziono cały arsenał broni.
Roland Larsson był miejscowym śledczym. Zwykle radzili sobie z przestępstwami, do których dochodziło tu, w Stenträsk: włamania, pobicia, szkody. Morderstwa i przestępstwa o charakterze terrorystycznym wymagały wsparcia ze strony Luleå, ale większość spraw załatwiali we własnym zakresie. Kolega natychmiast zaczął pakować swoją wielką torbę podręczną.
Pojechali każdy swoim radiowozem. Wiking jechał pierwszy, minęli Gransel i ruszyli w kierunku Pålberget. Właściwie była to wioska, kilka gospodarstw wzdłuż szosy w kierunku Kåtaforsen. Johan Björkman, który padł ofiarą włamania, był dobrym przyjacielem Markusa, w liceum chodzili do równoległych klas, a potem pracowali razem w bazie wojskowej. Björkman kupił dom od rodziców, kiedy ci zmęczyli się odśnieżaniem. Ludzie plotkowali, że starsi państwo zamieszkali w mieszkaniu niedaleko Boden, gdzie nie czuli się dobrze, ale Wiking nie potrafił powiedzieć, ile było w tym prawdy.
Teraz nowy właściciel domu stał na podwórzu i wyglądał na zdezorientowanego. Drzwi do domu były otwarte na oścież, w przedsionku stały dwie walizki, był też pies.
– Wszedłem w skarpetach – powiedział mężczyzna, wskazując głową na dom. Przywitali się, stukając łokciami, panował covid. Wiking nadstawił swój łokieć, cholernie głupio się z tym czuł. Nawet w czasie pandemii.
– Zniknęła skrzynia z bronią – powiedział Björkman.
Razem z Rolandem okrążyli szybko dom, stwierdzając, że większość rzeczy jest nienaruszona, z wyjątkiem garderoby. Ubrania, które tam wisiały, zostały rzucone na łóżko. Pomieszczenie było puste, został tylko wieszak z krawatami i kłaki kurzu, w miejscu, w którym stała skrzynia. Ważyła ponad 150 kilogramów, więc nie musiała być przytwierdzona do podłogi.
Usiedli przy stole w kuchni, Wiking notował. Johan Björkman był wstrząśnięty, blady i spocony. Cały tydzień spędził ze swoją nową dziewczyną w spa w Pite, a psa zostawił u sąsiadów. Kiedy wrócił dzisiaj przedpołudniem, odkrył, że drzwi są wyłamane, no i że zniknęła broń. Nie zostawiał nikomu klucza, żeby podlewał kwiaty czy doglądał domu, w końcu nie było go tylko tydzień. Do kradzieży musiało dojść między piątkiem 14 sierpnia a piątkiem 23 sierpnia.
Johan Björkman przyniósł skoroszyt, w którym była dokumentacja broni, wszystkie pozwolenia i opis zabezpieczeń. Podejrzenie Wikinga się potwierdziło. Nie był to może arsenał, ale prawie.
AK-4, skrzynka z nabojami 7,62 mm zawierająca 8000 nabojów, w tym 80 pocisków smugowych. Pistolet 88, półautomatyczny Glock. To był jego przydział z obrony terytorialnej. Poza tym zniknął też karabin myśliwski na jelenie, Sako 8, świeżo zakupiony, potężny. Nieco mniejszy do polowań na sarny, Sako Vixen 222. Dodatkowo jeszcze stara wiatrówka Husqvarna z kurkiem, kaliber 20.
W powietrzu wisiał deszcz, więc Larsson zaczął od razu szukać śladów, zarówno na podwórzu, jak i w domu. Cały tydzień wiało i dużo padało, więc większość już zniknęła, o ile w ogóle jakieś były.
– Ktoś wiedział, że masz w domu broń? – spytał Wiking, chociaż dobrze znał odpowiedź.
– Wszyscy.
Wiking pokiwał głową. Björkman był dowódcą plutonu obrony cywilnej i przewodniczącym stowarzyszenia myśliwych w Stenträsk. „Wszyscy” o tym wiedzieli.
– Rozmawiałeś z kimś ostatnio o tej broni?
– Wiosną kupiłem sztucer w Arjeplog. Markus i Emil strzelali z niego, ale poza tym z nikim o tym nie rozmawiałem…
Markus i Emil należeli do stowarzyszenia myśliwych, poza tym byli kolegami z bazy.
– Zauważyłeś ostatnio jakieś nieznane ci osoby czy samochody w pobliżu domu?
– Nie.
Wiking stanął w rozkroku przed Björkmanem.
– Johan, powiedz mi, czy w tej skrzyni było coś jeszcze? Poza bronią? Coś, o czym powinniśmy wiedzieć?
Mężczyzna wyglądał na zdziwionego.
– Co masz na myśli?
– Zastanawiam się, czy nie schowałeś czegoś jeszcze do skrzyni z bronią? Coś, co nie chciałeś, żeby…
– Co to mogłoby być?
Wiking wpatrywał się w niego przez kilka sekund, ale mężczyzna nie uciekł wzrokiem. Zostawił więc gospodarstwo Rolandowi i jego metodycznym działaniom, a sam ruszył do sąsiednich domów wypytać ich mieszkańców. Żaden z budynków nie leżał na tyle blisko, żeby widać było z niego dom Björkmana. Dwa starsze małżeństwa zastali w domu, i jeszcze kobietę, która zajmowała się projektowaniem tkanin. Nikt z nich nic nie widział, ale jego pytania wszystkich wyraźnie przeraziły. Postanowiono, że w przyszłości trzeba będzie we wsi założyć alarmy.
Kiedy Wiking wracał do komisariatu, zaczął znów padać deszcz. Pierwotnie tego nie planował, jednak kiedy dotarł do szosy odchodzącej w kierunku mokradeł, skręcił w nią. Jechał jakiś czas wąską drogą przez las, aż dotarł do nawrotki w północno-zachodniej części lasu. Zaparkował dokładnie w miejscu, w którym Helena zostawiła swój samochód tamtego dnia. Trzydzieści lat i siedem dni temu. Wyłączył silnik, ale nie wysiadł z samochodu. Deszcz siekł zawzięcie o blaszany dach. Szyby zaparowały.
Przyjeżdżał tu w każdą rocznicę, chociaż obiecał sobie, że nie będzie tego robić. Jego przyjaciel z czasu studiów w Szkole Policyjnej w Sörentorp, Mats Vikander, był tu z nim kilka lat temu, i wtedy Wiking obiecał mu, że to już ostatni raz.
Zbyt wiele czasu spędzał na mokradłach.
Prawdę mówiąc, nie było tu nic szczególnego. Teren był dość chaotyczny, tu i ówdzie porośnięty kępkami mchu. Bagno było duże, ale nie największe. Dziedzictwo po okresie lodowcowym, jak wszystkie inne bagna w Skandynawii powstałe na podmokłych terenach. Roślinność była rzadka z powodu ubogiego w wartości odżywcze podłoża, ale jednak rósł tu wrzosiec bagienny, dziki rozmaryn, rosły moroszki, modrzewnica i wełnianka. Rosły też karłowate brzozy i sosny, bagnice torfowe i żurawiny.
Mokradła potrafiły być bez dna, no prawie bez dna. Poza tym było wiele świadectw, że zarówno ludzie, jak i przedmioty znikały w nich bez śladu. Na przykład samolot bojowy, który został w całości pochłonięty przez bagno niedaleko Nässjö w Smolandii w latach siedemdziesiątych. Był tam razem z Matsem. Miejsce nadal było martwe i puste, gładka, niemal lustrzana powierzchnia, teren, na którym nic nie rosło. Nie udało się odnaleźć ani samolotu, Drakena J35, ani młodego pilota. Pozostali tam na zawsze, tak jak Helena.
Prawda była taka, że mokradła stały się obsesją Wikinga. Przeczytał dużo książek i artykułów na temat ich powstania, składu i rozwoju. W końcu spędzał tu tyle czasu, że jego matka i Mats wspólnie postanowili się z nim rozmówić. Zaniedbywał pracę i dzieci, by siedzieć na skraju bagna i patrzeć na nie.
To był jej grób. Zaproponowano mu miejsce na tabliczkę w lasku pamięci na cmentarzu, ale odmówił. Jej miejsce spoczynku było tutaj.
A jeśli umrze na raka? Czy wtedy się zobaczą?
Co za idiotyczna myśl.
Otworzył drzwi auta, żeby wysiąść, i dokładnie w tym momencie lecący nad nim odrzutowiec przebił barierę dźwięku. Niesamowite wrażenie, kiedy pilot osiągał prędkość dźwięku i stare i nowe fale dźwiękowe nakładały się na siebie, docierając na ziemię w formie wybuchu. Zmiana ciśnienia sprawiła, że wilgoć w powietrzu zamieniła się w ulewę i zmoczyła go. Szybko wsiadł z powrotem do wozu i zamknął drzwi, woda ciekła mu po twarzy, serce waliło. Chyba powinien uznać to za znak, że ma trzymać się z daleka od tego miejsca. Zmrużył oczy i spojrzał w niebo, ale nie zobaczył odrzutowca, był już daleko stąd. Norwegowie wynajęli bazę na cały ten tydzień i prawdopodobnie także na następny. Jak długo planowali tu być, nie zostało podane do wiadomości publicznej, ale pensjonat miał pełne obłożenie do dwudziestego ósmego.
Spojrzał na zegarek. Na szóstą został zaproszony na obiad do Markusa i Josefin. Jeśli miał się nie spóźnić i jeszcze zdążyć sporządzić raport i wszcząć poszukiwania, musiał jechać.
Włączył silnik, zaczął się cofać i ruszył przez sosnowe igliwie w kierunku drogi.
Ostatnie, co zobaczył w lusterku wstecznym, to stara zapomniana tabliczka z zakazem wjazdu z lat siedemdziesiątych:
OBSZAR CHRONIONY
Cudzoziemcom wstęp wzbroniony
RESTRICTED AREA
Entry prohibited for aliens
SPERRGEBIET
Zurtritt für Ausländer verboten
ZONE PROHIBEE
Accès interdit aux étrangers
SUOJA-ALUE
Pääsy ulkomaalaisilta kielletty
CAHKTYAPB
Доступ запрещен для иностранцев
Jadąc Granselsvägen, podążał przez jakiś czas wzdłuż granicy, gdzie nie było żadnego wygrodzenia. Postawienie płotu wzdłuż całego terenu było niewykonalne, można by to przyrównać do ogrodzenia całego stanu Rhode Island. Baza położona nieco na północ od Stenträsk, największy w Europie obszar, gdzie testowano broń masowego rażenia, była nasycona technologią najwyższej klasy. Znajdowało się tam lotnisko wojskowe i kompleks budynków administracyjnych, gdzie również prowadzono działalność analityczną. Oficjalna nazwa – _Missile Test Range Stenträsk_ – brzmiała jak tytuł amerykańskiego filmu akcji. Przez całe życie Wikinga baza była zawsze gdzieś w tle.
Powstała w 1957 roku, a wszystko zaczęło się od tajnego lotniska wojennego i miejsca eksperymentów dla symulowanych prób z bronią jądrową, przeprowadzanych w górzystym terenie na północy w latach pięćdziesiątych. Ludzie zamieszkujący wcześniej te tereny zostali ewakuowani w inne miejsce. Wiking kilkakrotnie odwiedzał porzucone miasto Nausta, położone w głębi chronionego obszaru, zapomniane echo dawnych czasów: jakiś dom, murek, stodoła. Mieszkańcy trzech samskich wiosek korzystali tu z pastwisk. Zawiadamiano ich z dużym wyprzedzeniem o planowanych wybuchach, komunikacja wydawała się funkcjonować bez zarzutu.
Kilka odrzutowców ponaddźwiękowych przeleciało nad wozem, Wiking widział, jak schodzą do lądowania za czubkami drzew. Lotnisko bazy miało pełnowymiarowy pas startowy: ponad 2200 metrów długości i 35 metrów szerokości. Oznaczało to w praktyce, że mogły tu startować i lądować jumbo jety. Był też krótszy pas o długości 800 metrów.
Bazę wykorzystywano do wszelkiego rodzaju ćwiczeń, także strzelania z użyciem armat automatycznych i rakiet, kapsuł bombowych i robotów, odbywały się też loty w ciemnościach, niekiedy we współpracy z oddziałami obrony powietrznej. Była też możliwość prowadzenia dokładnych pomiarów, weryfikacji i analiz wszelkiego typu nowych rodzajów broni, w tym także broni elektronicznej. Często przeprowadzano tu pomiary skuteczności bomb. Budowano na przykład drogi i mosty pozornie bez celu, by potem wysadzać je w powietrze.
Początkowo z bazy korzystała jedynie szwedzka obrona, ale pod koniec lat siedemdziesiątych bazę otworzono dla działalności międzynarodowej. Każda wizyta wymagała jednak, zgodnie z paragrafem dziesiątym ustawy o dostępie do baz wojskowych, specjalnego pozwolenia wydanego przez szwedzki rząd. Przez lata korzystały z tego takie kraje jak Stany Zjednoczone, Niemcy, Francja, Japonia, Szwajcaria, Holandia czy Turcja, by wymienić tylko niektóre z nich.
Cały obszar był ściśle chroniony, prowadzona tu działalność nie była publiczna. Co prawda przy większych próbach rozsyłano ostrzeżenia i informowano okolicznych mieszkańców. Z oczywistych powodów trudno było przed ludźmi mieszkającymi w pobliżu bazy utrzymać w tajemnicy na przykład próbne loty samolotów ponaddźwiękowych. Nigdy jednak nie podawano dokładnych dat czy pory dnia, rodzaju próby ani kto w niej uczestniczył. To było objęte tajemnicą wojskową. Podobnie jak wszelkie harmonogramy.
Jednak wszyscy przybywający tu technicy zatrzymywali się w pensjonacie Stone Swamp Inn w Stenträsk. Nie trzeba było zbytnio się wysilać, by domyślić się, kto w danym momencie testował bomby. Wystarczyło wybrać się na piwo do baru, gdzie również bywali technicy z bazy, i posłuchać, w jakim języku rozmawiali goście przy stoliku obok. Poza tym baza zatrudniała ponad setkę pracowników, których obowiązywała co prawda tajemnica zawodowa, ale od czasu do czasu zawsze ktoś powiedział o zdanie za dużo.
Generalnie miejscowa ludność była zadowolona z bazy, z jej wielkości i atmosfery tajemnicy. Jej obecność sprawiała, że mieszkańcy czuli się w jakiś sposób wyróżnieni. Baza była też znaczącym pracodawcą, a przebywający tu czasowo technicy stanowili dodatkowe źródło dochodów dla mieszkańców.
Rotacja personelu była niewielka. Ci, którzy raz znaleźli tu zatrudnienie, zwykle go nie zmieniali. Wśród nich był syn Wikinga, Markus Stormberg.– idzie drajl!
Czterolatek podbiegł do Wikinga i rzucił się na niego z niezachwianym przekonaniem, że dziadek złapie go i ochroni przed ewentualnym upadkiem. Wiking upuścił kluczyki na ziemię i w ostatniej chwili złapał chłopca.
– Woohoo! – powiedział i podrzucił wnuczka w powietrze. Malec, który zaczynał już być ciężki, zawył z zachwytu.
– Masz dzisiaj siłę? – spytał Wiking. Kolejny okrzyk radości.
– Mam supermoc! Jestem Drajl!
Wiking postawił chłopca na korkowej macie, malec podskakiwał niczym gumowa piłeczka.
– Jeszcze, dziadku!
– Pozwól dziadkowi usiąść, w końcu nie jest już młodzieniaszkiem – odezwał się Markus, podając ojcu otwartą butelkę piwa.
Wiking opadł na ławę w kuchni, a chłopiec natychmiast wdrapał mu się na kolana.
– Możemy pojechać na Vallbomsvägen? Proszę proszę proszę…
– Elliot, zrobiłeś już siusiu? – spytała Josefin, która weszła do kuchni z córeczką na ręku. Maja Maria Helena, ochrzczona i pobłogosławiona w kościele w Stenträsk.
– Jestem Drajl – powtórzył chłopiec. – Nie mam czasu.
Drajl był prywatnym superbohaterem Wikinga i Elliota. Mieszkał na końcu Vallbomsvägen, która kiedyś, dawno temu, łączyła Holmträsk i Arnemark. Teraz jednak była w tak złym stanie, że stała się niemal nieprzejezdna, przynajmniej w wersji Wikinga i Elliota. By tam dotrzeć, Elliot musiał siedzieć na kolanach dziadka i dobrze się trzymać. Wielkie kamienie i głębokie dziury sprawiały, że podróż na kolanach dziadka przebiegała niekiedy bardzo gwałtownie i często kończyła się w rowie, co Elliot uwielbiał.
– Idź z mamą zrobić siku – powiedział Wiking, postawił chłopca na podłodze i sięgnął po kluczyki do samochodu.
Josefin uściskała go szybko, oboje mieli już za sobą covid, więc nie musieli się obawiać. Przed urlopem macierzyńskim Josefin zajmowała się HR-em dla gminy, prawdę mówiąc, nikt nie miał pojęcia, na czym to polegało.
– Sprawdziłeś, co z twoim gardłem? – spytała. – Jeśli to angina, to pewnie powinieneś wziąć antybiotyk.
Wiking odchrząknął, musi im powiedzieć.
– W zeszłym tygodniu zrobiłem badania w szpitalu.
– W poniedziałek Karin wydaje przyjęcie. Zamówiłam tort kanapkowy. Odbierzesz go od Holmdahla?
– Oczywiście, zrobię to po drodze.
Markus wypił łyk piwa.
– Złapiecie ich?
Wiking wypił porządny haust, przełknął i spojrzał na syna. Był bardzo do niego podobny, wszyscy tak mówili.
– Chodzi ci o kradzież broni? Nie wiemy nawet, kiedy to się stało.
– Johan jest załamany. Chce sprzedać dom i się wyprowadzić.
– To dość powszechna reakcja w takiej sytuacji – powiedział Wiking. – Poproś, żeby jeszcze trochę się wstrzymał.
W wewnętrznej kieszeni Wikinga zadzwoniła komórka, wyciągnął ją i rzucił szybkie spojrzenie na ekran. Roland Larsson. Wstał, przeprosił gestem i ruszył do drzwi.
– Siadamy do stołu za pięć minut – rzucił Markus, podchodząc do kuchenki.
– Znalazłeś coś? – spytał Wiking, zamykając za sobą drzwi.
– Nic nadzwyczajnego. Złodzieje umieścili skrzynię na wózku widłowym i wywieźli do czekającego na zewnątrz samochodu.
– Ilu ich było?
– Co najmniej trzech, tylu potrzeba, żeby unieść skrzynię. Ale nie dlatego dzwonię. Słyszałeś, co wydarzyło się w Tenście w środę?
W Tenście? Nazwa przedmieścia wywołała w nim wspomnienia, ale w środę?
– Nie, a co?
– Strzelanina gangów, pizzeria?
Szczegóły związane z ostatnimi strzelaninami w szczególnie narażonych obszarach nie utkwiły mu w pamięci: czterech facetów strzelało w pizzerii? Trzy osoby zostały ranne?
– Mogli użyć broni z Pålberget – powiedział Roland.
– Cholera. Skąd te przypuszczenia?
– Koledzy w Järvie zatrzymali dzisiaj po południu szczeniaka. Pod jego łóżkiem znaleźli kolekcję broni, która zniknęła z domu Björkmana.
– Dokładnie taką samą?
– Na to wygląda. Björkman ćwiczył strzelanie, celując w stodołę za domem, wyjęliśmy kilka kul ze ściany dla porównania. Zobaczymy, co zrobią z tym w Linköpingu.
Wiking pokiwał głową. Krajowe Centrum Kryminalistyki mogło porównać kule wyjęte ze ściany stodoły z tymi z pizzerii. Roland Larsson był znakomitym śledczym. Rzeczowy i metodyczny. Być może nieco nudny, ale on też taki był.
– Ktoś z nas musi tam jechać?
– Nie sądzę. Właśnie wysłałem kule. Odezwą się, jeśli będą mieli jakieś pytania.
Roland Larsson poradzi sobie beze mnie, uderzyło go nagle. Może przejąć moje zadania bez żadnego problemu. Komisariat będzie mógł pracować dalej, równie sprawnie jak dotąd.
– Słyszałeś ten hałas? – spytał.
– Ostrzegano przed lotami ponaddźwiękowymi, ale nie będę cię dłużej zatrzymywał. Widzimy się w poniedziałek.
Zakończyli rozmowę. Wiking schował komórkę do wewnętrznej kieszeni i rozejrzał się po okolicy. Deszcz przestał padać, od zachodu się przejaśniało. Zza chmur wyjrzało słońce.
Willa syna leżała na obrzeżach miasteczka: dom typu Älvsby z lat osiemdziesiątych. Carina Burstrand, recepcjonistka w komisariacie, mieszkała na sąsiedniej ulicy. To dobra okolica, przyjazna dzieciom, huśtawki, trampoliny. Dlaczego on nigdy o tym nie pomyślał? Stać go było na kupno niewielkiego domu. Ale on tego nie zrobił, tylko przeniósł swoje łóżko do salonu, kiedy Markus stał się nastolatkiem, tak żeby każde z dzieci miało własny pokój.
Trzydzieści lat. I co mu one przyniosły? A teraz być może umrze.
Wszedł na trawnik, zrobił kilka kroków, po czym osunął się na ziemię. Położył się z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała i patrzył w niebo. Wilgoć przenikła przez ubranie, na niebie odrzutowiec zostawił białą kreskę.
– Jeśli jesteś gdzieś tam, daj mi znak. Teraz masz szansę. Umrę? To już koniec?
Nic się nie wydarzyło. Na niebie nie pojawił się żaden samolot, nawet liście na drzewach nie zaszeleściły.
Westchnął i wstał. Był przemoknięty. Próbował strzepać z siebie źdźbła trawy, zanim wróci do syna.
Markus i Josefin przygotowali pieczeń z jelenia z podsmażaną cebulą, pieczarkami i sosem śmietanowym. Do tego gotowane ziemniaki i ogórki. Chrupki chleb, bregott z solą morską. Galaretka z żurawiny, glazurowane marchewki i dżem z borówek. Wiking nie wiedział, kto co przygotował, syn i jego partnerka zwykle pomagali sobie nawzajem. Z jakiegoś powodu poczuł ukłucie w piersi: wstydliwa zazdrość.
Elliot jadł z apetytem. Lubił wszystkie potrawy. W pobliżu miejskiej biblioteki kilku Tajów otworzyło niedawno restaurację azjatycką, podawano dania z woka, sushi i nowość: pokebowl. Malec jadł wszystko, w odróżnieniu od swojego dziadka. Wiking nie przepadał za surową rybą.
Josefin dała małej pierś, tak jak kiedyś robiła to Helena. Nie powinna już przestać karmić ją piersią? Mała siedziała już i raczkowała.
– Masz jakieś wiadomości od Elin? – spytał syna po zjedzeniu dwóch porcji pieczeni.
– Dzwoniła dzisiaj po południu. Pracuje na nocnej zmianie, ale potem ma wolny weekend.
Córka była pielęgniarką w szpitalu Karolinska w Solnie. Do niedawna pracowała z chorymi na nowotwory w Radiumhemmet, ale zgodnie z duchem czasu dobrze działająca jednostka została zlikwidowana i przerobiona na coś nowego. Teraz Elin pracowała na oddziale intensywnej opieki dla pacjentów covidowych. To było prawdziwe piekło. Wiking nie widział się z nią od świąt Bożego Narodzenia.
– Jak ona się czuje?
– Chyba lepiej. Egzema mniej jej dokucza.
– Planuje jakiś urlop?
– Dlaczego nie zadzwonisz i sam z nią nie porozmawiasz?
Josefin wstała z córeczką na biodrze i wyciągnęła rękę do synka.
– Chodź, Elli, wymyjesz zęby, a potem ci poczytam.
Chłopiec skrzyżował rączki na piersi.
– Dziadek mi poczyta!
– Nie dzisiaj, skarbie. Chodź.
– Poczytam ci innym razem – obiecał Wiking. – A teraz idź już z mamą.
Chłopiec zaprotestował głośno, ale ruszył do sypialni.
Markus westchnął.
– Przepraszam, nie chciałem cię krytykować…
– Masz rację – przyznał Wiking. – Zadzwonię do niej. Po prostu nie chcę jej przeszkadzać.
– Nie przeszkadzasz jej. Jeśli będzie zajęta, to ci to powie. Będziesz musiał zadzwonić jeszcze raz. Po prostu.
Wstał i zaczął zbierać talerze. Wiking śledził syna wzrokiem. Kiedy dzieci były małe, starał się jak mógł, i chyba mu się udało. Jego dzieci wyrosły na porządnych obywateli, oboje byli szanowani, lubiani. Byli empatyczni i odpowiedzialni.
Josefin kłóciła się z Elliotem w łazience o umycie zębów, Maja gaworzyła.
Markus napełnił zmywarkę i włączył ją. Josefin zniknęła z dziećmi w sypialni, słyszał, jak zamyka drzwi. Markus wytarł ręce w ścierkę i podążył wzrokiem za dźwiękiem zamykanych drzwi.
Wiking uznał, że przyszła pora. Musiał to z siebie wyrzucić.
– Jest coś, co muszę ci pokazać – uprzedził go Markus.
Zniknął w swoim gabinecie i wrócił z rozciętą kopertą.
– Przyszła dzisiaj pocztą.
Podał kopertę Wikingowi. Była podłużna, biała, z logo hotelu International w lewym dolnym rogu. Wiking przeczytał napisany ręcznie adres.
Markus Stormberg
Tornvägen 12
975 90 Stenträsk
Wiking poczuł, jak przestrzeń wokół niego się kurczy. To pismo.
– To stary kod pocztowy – powiedział Markus. – Z czasu, zanim je zmieniono. Wcześniej całe Stenträsk miało jeden kod, prawda? Teraz my mamy 975 93.
Wiking odwrócił kopertę. Nie było nadawcy. Poczuł suchość w ustach. Chwilę ważył list w dłoni, w końcu spojrzał na Markusa.
– Czytaj, synu – powiedział.
W środku była tylko jedna kartka, papier listowy hotelu International, zapisana ręcznie. Niebieskim długopisem. To samo, nieco kanciaste pismo co na kopercie, Wiking poczuł smak metalu w ustach.
Markus Stormberg,
Nie wolno ci przyjąć stanowiska szefa projektu systemu QATS.
Łączy się to z dużym niebezpieczeństwem.
MUISISZ odmówić. Wymyśl jakiś powód,
Pokaż ten list swojemu ojcu, Wikingowi.
W dolnym prawym rogu była narysowana ręcznie figura, nieregularna pięcioramienna gwiazda.
Wiking upuścił list na podłogę i wstał. Krzesło zakołysało się, chwycił się blatu stołu, żeby nie upaść.
_Daj mi znak, teraz masz szansę._
Markus podszedł do niego.
– Tato, co z tobą?
Usiedli obok siebie na ławie. Wiking wpatrywał się w leżący na podłodze list.
Nie, to niemożliwe.
– Tato, do licha, co się stało?
Wiking zamknął oczy i zasłonił twarz dłońmi, zagryzł mocno wargi. Widział duchy, rzeczy, które nie istniały.
– Tato, powiedz coś, przestraszyłeś mnie.
Początkowo cały czas chodził spięty, czekając na jakiś znak życia. Zamierał, kiedy słyszał kroki na klatce schodowej, gdy jakiś samochód hamował i zatrzymywał się obok drzwi na klatkę albo gdy po drugiej stronie ulicą szła blondynka. Potem poczucie ulgi: to wszystko było jedynie koszmarem. Jest tutaj, zaraz przyjdzie! A przychodziła rzeczywistość i trafiała go pięścią w splot słoneczny. Dużo czasu minęło, zanim wszystko się wyciszyło i przestał wyczekiwać.
Zaczerpnął głęboko powietrza, opuścił ręce i ramiona. Spojrzał na syna.
– Dzisiaj przyszedł? – spytał.
– Może wczoraj, nie pamiętam, czy wczoraj odbieraliśmy pocztę.
– Ile osób dotykało tej koperty?
Markus wyglądał na zdezorientowanego.
– Dotykało? Tylko ja. No i listonosz, oczywiście, nie wiem, do cholery. Nie mówiłem nic Josefin, uznałem, że to nieprzyjemna sprawa.
– Co to jest system QATS?
Markus wstał i podniósł kopertę z podłogi.
– Wiesz, że nie wolno mi…
– Nie dotykaj listu, połóż go na stole.
Syn puścił kartkę, jakby nagle zaczęła go parzyć. Wylądowała w miejscu, gdzie przed chwilą stał talerz Wikinga.
– Nie wolno mi rozmawiać o sprawach służbowych.
– Teraz będziesz musiał.
Markus zaczął targać włosy w taki sam sposób, w jaki robił to Wiking.
– Nie wolno mi. To tajne informacje, obowiązuje mnie tajemnica, dobrze wiesz.
Tak, znał ustawę o tajemnicy państwowej.
– Najwyraźniej już wyciekła. Autor listu ją znał. Teraz chodzi o ciebie i twoje bezpieczeństwo.
– Co? Myślisz, że coś jest na rzeczy?
Wiking zacisnął pięści. Czy aniołowie naprawdę istnieli?
Syn spoglądał na list przez kilka długich sekund.
– Kto to może być, do cholery? – powiedział cicho. – I dlaczego…?
– Powiedz, o co tu chodzi. Co to jest QATS?
Markus zagryzł dolną wargę.
– Komu miałbym to powiedzieć – przekonywał go Wiking. – Myślisz, że zrobiłbym coś, co mogłoby ci zaszkodzić? Mnie możesz powiedzieć. Wszystko zostanie między nami.
Syn przełknął ślinę, po czym pokiwał głową.
– To nowe bomby natowskie, amunicja kasetowa – powiedział bardzo cicho, patrząc na swoje dłonie. – Zdalnie sterowane, oparte na sztucznej inteligencji. Zlecono mi poprowadzenie tego projektu. To awans. Wyższa pensja, większa odpowiedzialność, tydzień urlopu więcej…
– Nie podejmuj się tego – powiedział Wiking.
Markus zerknął z niedowierzaniem na ojca, jego twarz wokół oczu zrobiła się czerwona.
– Co się z tobą dzieje, do licha? Oczywiście, że się tego podejmę! Pracowałem na to…
– Josefin wie o tym?
– O QATS? Zdecydowanie nie. Wie tylko, że zaproponowano mi nowy projekt, ale nie wie, czego dotyczy. Nigdy nie mówię jej takich rzeczy.
Wiking pochylił się i dalej przyglądał się listowi. Gwiazda w rogu krzyczała, a krzyk odbijał się echem w jego głowie.
– Mogę go zatrzymać?
– List? Po co?
– A kopertę?
– Jasne, zrób z nią, co chcesz. Zaczekaj, zrobię zdjęcie.
Markus zrobił zdjęcie listu komórką. Wiking wstał, czuł, że podłoga pod nim się kołysze. Wziął list ze stołu w kuchni. Na logo hotelu wylądowała kapka sosu śmietanowego. Obciągnął rękawy koszuli, złożył kartkę, nie dotykając jej palcami, i wsunął do koperty.
– Kiedy musisz dać odpowiedź w tej sprawie?
– Już się zgodziłem, podpisałem umowę.
Wiking zrobił krok w kierunku syna.
– Musisz odmówić – powiedział, głos mu się łamał. – Nie podejmuj się tego zadania. Wycofaj się. Znajdź jakieś usprawiedliwienie.
– W życiu! Jeśli teraz się wycofam, będę miał przechlapane. I dlaczego? Z powodu anonimowego listu?
– Nie jest anonimowy – odparł Wiking, sięgnął po plecak i kurtkę, włożył ją, a list schował do wewnętrznej kieszeni.
– Pożegnaj ode mnie Josefin i podziękuj za kolację.
– Już idziesz?
Wiking pozwolił wzrokowi powędrować za okno, na północny zachód, ku zachodzącemu słońcu. Za Pålberget i rzeką rozciągały się góry, mile iglastych lasów i górskich masywów: Sarek i Stora Sjöfallet, granica z Norwegią i Lofoty. I dalej: Atlantyk i Grenlandia. Nie widział ich, ale wiedział, że tam są. Chociaż czy mógł być tego pewien? Mógł mieć pewność, że istnieje jakiś świat poza jego horyzontem?
– To ja przygotowałem kolację – powiedział Markus.