- W empik go
Zlecenie. Le Message - ebook
Zlecenie. Le Message - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. Dwaj młodzi ludzie podróżują dyliżansem z Paryża do Moulins, siedząc na imperiałce. Po drodze rozmawiają o swoich kochankach. Jeden z nich ginie w podróży przygnieciony przez dyliżans. Przed śmiercią zleca towarzyszowi podróży, by odniósł korespondencję jego Julii (hrabinie de Montpersan) wraz z wiadomością o jego śmierci. Przybywszy do Montpersan narrator stara się możliwie delikatnie spełnić powierzoną mu misję. Hrabina wpada w rozpacz… L'histoire est celle de deux jeunes voyageurs qui prennent la diligence de Paris à Moulins en voyageant sur l’impériale. Les deux hommes, qui ne se connaissent pas, sympathisent rapidement et parlent, comme deux jeunes gens pudiques et naïfs, de leur maîtresse plus âgée, rivalisant d'histoires plus ou moins vraisemblables sur leur dévouement à ces dernières et sur le caractère aimable de celle qu'ils adorent. Mais la diligence se renverse, écrasant l’un des deux. Avant de mourir, l’accidenté charge son compagnon de remplir une mission : rapporter à sa maîtresse, nommée Juliette, comtesse de Montpersan, les lettres d'amour qu'elle lui avait écrites. (za Wikipedią).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-415-2 |
Rozmiar pliku: | 115 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze miałem ochotę opowiedzieć historję prostą i prawdziwą, której słuchając, młody człowiek i jego kochanka, zdjęci lękiem, wtuliliby się wzajem w swoje serca, jak dwoje dzieci tuli się do siebie, ujrzawszy węża na skraju lasu. Choćbym miał nawet osłabić zainteresowanie czytelników lub uchodzić za samochwała, oznajmiam na wstępie cel tej opowieści. Odegrałem pewną rolę w tym dramacie niemalże pospolitym; jeżeli was nie zajmie, będzie to w równym stopniu moja wina co wina autentycznej prawdy. Często rzeczy prawdziwe są, piekielnie nudne. Połowa talentu polega na tem, aby umieć wybrać z prawdy to, co może stać się poezją.
W r. 1819 jechałem dyliżansem z Paryża do Moulin. Stan mej sakiewki kazał mi podróżować na imperjałce. Jak wam wiadomo, Anglicy uważają miejsca w tej napowietrznej części wehikułu za najlepsze. W pierwszym etapie drogi znalazłem tysiąc racyj aby podzielić to mniemanie naszych sąsiadów. Młody człowiek, widocznie nieco Bogatszy odemnie, wdrapał się z własnej ochoty obok mnie na tę ławeczkę. Przyjął moje argumenty życzliwym uśmiechem. Niebawem, zgodność wieku, poglądów, wspólne zamiłowanie do świeżego powietrza, do pięknych widoków które odkrywaliśmy w miarę jak ciężki wehikuł posuwał się naprzód, wreszcie jakaś nieokreślona instynktowna sympatja, zrodziły między nami ową szybką zażyłość, której podróżni poddają się tem łatwiej, ile że to przelotne uczucie niedługo ma przeminąć i nie obowiązuje do niczego na przyszłość.
Nie zrobiliśmy ani trzydziestu mil, a już mówiliśmy o kobietach i o miłości. Ze wszystkiemi ostrożnościami wymaganemi w podobnej materji, rozmowa zeszła oczywiście na nasze kochanki. Młodzi obaj, byliśmy obaj dopiero przy kobiecie w pewnym wieku, to znaczy między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem. Och! poeta któryby nas słuchał od Montargis do nie wiem już której stacji, zanotowałby słowa bardzo płomienne, czarujące portrety i bardzo słodkie zwierzenia! Nasze wstydliwe obawy, nasze milczące okrzyki i płoniące się jeszcze spojrzenia, miały wymowę, której naiwnego czaru nie odnalazłem już później. To pewna, iż trzeba zostać młodym aby rozumieć młodość.
Zrozumieliśmy się tedy doskonale we wszystkich zasadniczych punktach uczucia. Przedewszystkiem, zaczęliśmy od niezłomnego ustalenia faktu, że niema nic głupszego w świecie niż metryka; że niejedna kobieta czterdziestoletnia jest młodsza od innej dwudziestoletniej, i że ostatecznie kobieta ma naprawdę tyle lat na ile wygląda. Ta teorjia nie stawia kresu miłości; toteż pływaliśmy z najlepszą wiarą w oceanie bez kresu. Wreszcie, skoro każdy z nas odmalował swoją kochankę jako młodą, uroczą, oddaną, hrabinę, osobę pełną smaku, inteligentną, sprytną; skorośmy je wyposażyli ładną nóżką, atłasową pachnącą skórą, przyznaliśmy się obaj, on że jego pani X. ma lat trzydzieści osiem, ja zaś że ubóstwiam czterdziestolatkę. Poczem, wyzbywszy się fałszywej obawy, czując się pobratymcami w miłości, podjęliśmy w najlepsze nasze zwierzenia. Licytowaliśmy się na dowody uczucia. Jeden zrobił raz dwieście mil, aby widzieć swoją lubą przez, godzinę. Drugi naraził się na to że wezmą go za wilka i zastrzelą, aby się znaleźć w parku na nocnej schadzce. Słowem, wszystkie szaleństwa młodości! O ile miło jest przypominać sobie minione niebezpieczeństwa, czy nie równie słodko jest wspominać minione rozkosze: to znaczy kosztować ich dwa razy. Opowiadaliśmy sobie wszystko: wielkie i małe przeciwności, upojenia, nawet koncepty. Hrabina mego przyjaciela zapaliła raz cygaro aby mu zrobić przyjemność; moja przyrządzała mi czekoladę i nie spędziła ani dnia bez listu albo widzenia; jego pani mieszkała u niego trzy dni, narażając się na ruinę opinji; moja zrobiła jeszcze lepiej, albo gorzej, jeśli wolicie. Mężowie ubóstwiali zresztą nasze hrabiny; byli niewolnikami wdzięku, jaki posiadają wszystkie kochające kobiety; że zaś są głupsi ponad przeciętną miarę mężowską, dają nam pokosztować tylko tyle niebezpieczeństw, ile trzeba aby zaostrzyć nasze przyjemności. Och! jakże szybko wiatr unosił nasze słowa i nasze wesołe śmiechy!
Skorośmy przybyli do Pouilly, przyjrzałem się bardzo uważnie memu nowemu przyjacielowi. Uwierzyłem bez trudu, że można go szczerze kochać. Wyobraźcie sobie młodego człowieka średniego wzrostu ale doskonale zbudowanego, z twarzą ujmującą i pełną wyrazu. Włosy miał czarne a oczy niebieskie, usta lekko zaróżowione, zęby białe i równe. Interesująca bladość przydawała wdzięku delikatnym rysom, sinawa zaś obwódka okalała zlekka jego oczy, niby u rekonwalescenta. Dodajcie do tego białe i zgrabne ręce, pielęgnowane jak ręce ładnej kobiety, wykształcenie, dowcip, a przyznacie bez trudu, że mój towarzysz mógł przynieść zaszczyt hrabinie. Niejedna zresztą młoda panienka chciałaby go za męża, bo był wicehrabią, i miał jakieś dwanaście do piętnastu tysięcy franków renty, nie licząc nadzieji.
O milę za Pouilly, dyliżans wywrócił się. Mój nieszczęśliwy towarzysz, chcąc się ratować, skoczył na świeżo zorane pole, miast uczepić się ławeczki, jak ja uczyniłem, i poddać się upadkowi. Czy wziął zły rozmach, czy się poślizgnął, nie wiem jak się to stało, dość że wehikuł runął na niego i zmiażdżył go. Przenieśliśmy go do chaty wieśniaczej. Wśród jęków jakie wydzierały mu jego okropne bóle, zdołał mi dać pewne zlecenie, które, jako ostatnie życzenie umierającego, stało się dla mnie świętem. W męczarniach konania, biedny chłopiec dręczył się, z całą młodzieńczą naiwnością, ciosem jakim byłoby dla jego kochanki, gdyby się dowiedziała nagle o jego śmierci z dziennika. Prosił mnie, abym sam udał się oznajmić jej o tem. Następnie, kazał mi poszukać kluczyka, który nosił na wstążce jak relikwię na piersiach. Znalazłem ten kluczyk, nawpół wbity w ciało. Umierający nie wydał najmniejszej skargi, kiedy, najostrożniej jak mogłem, wyciągałem kluczyk z rany jaką mu zadał. W chwili gdy kończył udzielać mi wskazówek, potrzebnych aby znaleźć u niego w domu, w Charité-sur-Loire, listy pisane doń przez kochankę, zaklinając mnie abym je jej oddał, utracił mowę w pół zdania: ale ostatni gest dał mi do zrozumienia, że nieszczęsny klucz będzie zakładem mojej misji wobec jego matki. Zmartwiony że nie może wyrzec ani słowa podzięki, nie wątpił bowiem o mojem oddaniu, popatrzył na mnie błagalnie, pożegnał mnie drgnieniem rzęs, pochylił głowę i umarł. Śmierć jego była jedynem nieszczęściem wynikłem z upadku dyliżansu. A i to jest trochę z jego winy, mówił konduktor.
W Charité dopełniłem ustnego testamentu biednego podróżnego. Matki, szczęściem dla mnie, nie było. Musiałem wszakże ścierpieć boleść starej służącej, pod którą nogi się ugięły kiedy jej opowiedziałem śmierć młodego pana. Padła wpółmartwa na krzesło, widząc ten klucz jeszcze splamiony krwią; że jednak byłem cały pochłonięty tragiczniejszem cierpieniem, cierpieniem kobiety której los wydziera ostatnią jej miłość, zostawiłem starą jej lamentom, i zabrałem szacowną korespondencję, starannie opieczętowaną przez mego jednodniowego przyjaciela.
Zamek, w którym mieszkała hrabina, był o osiem mil od Moulins; w dodatku trzeba było zrobić kilka mil w bok od gościńca. Niełatwo mi było wywiązać się z mego poselstwa! Przez zbieg okoliczności, którego niema celu wyjaśniać, miałem tylko tyle pieniędzy, ile było trzeba aby dotrzeć do Moulins. Jednakże, wiedziony zapałem młodości, postanowiłem odbyć drogę pieszo i to idąc dość prędko aby wyprzedzić złą wiadomość która biegnie tak szybko. Wypytałem się o najkrótszą drogę i udałem się ścieżkami przez Bourbonnais, niosąc, można powiedzieć, śmierć na swoich barkach. W miarę jak się zbliżałem do zamku Montpersan, byłem coraz bardziej przerażony mą osobliwą pielgrzymką. Wyobraźnia moja roiła tysiąc możliwości. Snułem wszystkie domniemane sytuacje w jakich mogę spotkać hrabinę de Montpersan, lub, aby się dostroić do poetyki romansów, najukochańszą Julję młodego podróżnego. W każdym gaiku, w każdym rozdole powtarzała się scena Sozjasza z latarnią, której zdaje sprawę z przebiegu bitwy. Na hańbę mego serca, myślałem zrazu tylko o mojem zachowaniu się, o inteligencji, delikatności, jakie miałem rozwinąć; ale kiedy byłem już blisko, posępna świadomość przeszyła duszę jak uderzeniem piorunu, który pruje i rozdziera zasłonę szarych chmur. Cóż za straszna wieść dla kobiety, która, cała pochłonięta w tej chwili swym młodym kochankiem, spodziewa się z godziny na godzinę niewysłowionych rozkoszy, zadawszy sobie tysiąc trudów aby go ściągnąć legalnie do siebie! Było jakieś okrutne miłosierdzie w tem poselstwie śmierci. Toteż szedłem szybko, brnąc w miękkiej ziemi, zawalany błotem. Dotarłem niebawem do wielkiej alei kasztanowej, u której wylotu ściany zamku Montpersan rysowały się na niebie niby ciemne chmury o jasnych i poetycznych konturach. Kiedy przybyłem do bramy, zastałem ją otwartą. Ta nieprzewidziana okoliczność zniweczyła mój plan i moje kombinacje. Mimo. to, wszedłem śmiało. Niebawem opadły mnie dwa psy, ujadające jak prawdziwe kundle wiejskie. Na ten hałas przybyła służąca; skoro zaś jej powiedziałem, że chcę mówić z panią hrabiną, wskazała mi gęstwę angielskiego parku okalającego zamek i odparła:
– Pani jest tam...
– Dziękuje, rzekłem ironicznie. Przy jej tam, mogłem błądzić dwie godziny po parku.
Ładna dziewczynka z krętemi włosami, z różowym paskiem, w białej marszczonej sukience, nadbiegła w tej chwili; usłyszała pytanie i odpowiedź. Na mój widok, znikła, wołając z dziecinnym sprytem:
– Mamo, mamo, jakiś pan chce z tobą mówić.
Udałem się za nią przez kręcące się aleje, podążając za skokami białej sukienki, która, podobna do błędnego ognika, wskazywała mi drogę.
Trzeba powiedzieć wszystko. Przy ostatnim krzaku w alej i, poprawiłem kołnierz, oczyściłem mój Uchy kapelusz i spodnie połą surduta, surdut rękawami, a rękawy jeden drugim; następnie zapiąłem się starannie, aby ukazać surdut w najkorzystniej szem świetle, wreszcie spuściłem spodnie na buty, artystycznie oczyszczone w trawie. Dzięki tej gaskońskiej toalecie, miałem nadzieję nie być wziętym za włóczęgę; ale kiedy dziś sobie wspomnę ten moment mej młodości, śmieję się czasem z samego siebie.
Naraz, w chwili gdy starałem się przybrać odpowiednią minę, na zakręcie zielonego wzgórza, wśród kwiatów oświeconych gorącem! promieniami słońca, ujrzałem Julję i jej męża. Dziewczynka trzymała matkę za rękę: łatwo było spostrzec, że hrabina przyśpieszyła kroku, słysząc zagadkowy wykrzyknik córki. Zdziwiona widokiem nieznajomego, który się jej kłaniał dość niezręcznie, zatrzymała się, przywitała mnie wyrazem chłodnej grzeczności, oraz rozkoszną minką, która wyrażała wszystkie jej zawiedzione nadzieje. Próżno szukałem któregoś z tak pracowicie przygotowanych frazesów. Przez moment..............................LE MESSAGE
À MONSIEUR LE MARQUIS DAMASO PARETO.
J’ai toujours eu le désir de raconter une histoire simple et vraie, au récit de laquelle un jeune homme et sa maîtresse fussent saisis de frayeur et se réfugiassent au cœur l’un de l’autre, comme deux enfants qui se serrent en rencontrant un serpent sur le bord d’un bois. Au risque de diminuer l’intérêt de ma narration ou de passer pour un fat, je commence par vous annoncer le but de mon récit. J’ai joué un rôle dans ce drame presque vulgaire ; s’il ne vous intéresse pas, ce sera ma faute autant que celle de la vérité historique. Beaucoup de choses véritables sont souverainement ennuyeuses. Aussi est-ce la moitié du talent que de choisir dans le vrai ce qui peut devenir poétique.
En 1819, j’allais de Paris à Moulins. L’état de ma bourse m’obligeait à voyager sur l’impériale de la diligence. Les Anglais, vous le savez, regardent les places situées dans cette partie aérienne de la voiture comme les meilleures. Durant les premières lieues de la route, j’ai trouvé mille excellentes raisons pour justifier l’opinion de nos voisins. Un jeune homme, qui me parut être un peu plus riche que je ne l’étais, monta, par goût, près de moi, sur la banquette. Il accueillit mes arguments par des sourires inoffensifs. Bientôt une certaine conformité d’âge, de pensée, notre mutuel amour pour le grand air, pour les riches aspects des pays que nous découvrions à mesure que la lourde voiture avançait ; puis, je ne sais quelle attraction magnétique, impossible à expliquer, firent naître entre nous cette espèce d’intimité momentanée à laquelle les voyageurs s’abandonnent avec d’autant plus de complaisance que ce sentiment éphémère paraît devoir cesser promptement et n’engager à rien pour l’avenir. Nous n’avions pas fait trente lieues que nous parlions des femmes et de l’amour. Avec toutes les précautions oratoires voulues en semblable occurrence, il fut naturellement question de nos maîtresses. Jeunes tous deux, nous n’en étions encore, l’un et l’autre, qu’à la femme d’un certain âge, c’est-à-dire à la femme qui se trouve entre trente-cinq et quarante ans. Oh ! un poète qui nous eût écoutés de Montargis, à je ne sais plus quel relais, aurait recueilli des expressions bien enflammées, des portraits ravissants et de bien douces confidences ! Nos craintes pudiques, nos interjections silencieuses et nos regards encore rougissants étaient empreints d’une éloquence dont le charme naïf ne s’est plus retrouvé pour moi. Sans doute il faut rester jeune pour comprendre la jeunesse. Ainsi, nous nous comprîmes à merveille sur tous les points essentiels de la passion. Et, d’abord, nous avions commencé à poser en fait et en principe qu’il n’y avait rien de plus sot au monde qu’un acte de naissance ; que bien des femmes de quarante ans étaient plus jeunes que certaines femmes de vingt ans, et qu’en définitif les femmes n’avaient réellement que l’âge qu’elles paraissaient avoir. Ce système ne mettait pas de terme à l’amour, et nous nagions, de bonne foi, dans un océan sans bornes. Enfin, après avoir fait nos maîtresses jeunes, charmantes, dévouées, comtesses, pleines de goût, spirituelles, fines ; après leur avoir donné de jolis pieds, une peau satinée et même doucement parfumée, nous nous avouâmes, lui, que madame une telle avait trente-huit ans, et moi, de mon côté, que j’adorais une quadragénaire. Là-dessus, délivrés l’un et l’autre d’une espèce de crainte vague, nous reprîmes nos confidences de plus belle en nous trouvant confrères en amour. Puis ce fut à qui, de nous deux, accuserait le plus de sentiment. L’un avait fait une fois deux cents lieues pour voir sa maîtresse pendant une heure. L’autre avait risqué de passer pour un loup et d’être fusillé dans un parc, afin de se trouver à un rendez-vous nocturne. Enfin, toutes nos folies ! S’il y a du plaisir à se rappeler les dangers passés, n’y a-t-il pas aussi bien des délices à se souvenir des plaisirs évanouis : c’est jouir deux fois. Les périls, les grands et petits bonheurs, nous nous disions tout, même les plaisanteries. La comtesse de mon ami avait fumé un cigare pour lui plaire ; la mienne me faisait mon chocolat et ne passait pas un jour sans m’écrire ou me voir ; la sienne était venue demeurer chez lui pendant trois jours au risque de se perdre ; la mienne avait fait encore mieux, ou pis si vous voulez. Nos maris adoraient d’ailleurs nos comtesses ; ils vivaient esclaves sous le charme que possèdent toutes les femmes aimantes ; et, plus niais que l’ordonnance ne le porte, ils ne nous faisaient tout juste de péril que ce qu’il en fallait pour augmenter nos plaisirs. Oh ! comme le vent emportait vite nos paroles et nos douces risées !
En arrivant à Pouilly, j’examinai fort attentivement la personne de mon nouvel ami. Certes, je crus facilement qu’il devait être très-sérieusement aimé. Figurez-vous un jeune homme de taille moyenne, mais très-bien proportionnée, ayant une figure heureuse et pleine d’expression. Ses cheveux étaient noirs et ses yeux bleus ; ses lèvres étaient faiblement rosées ; ses dents, blanches et bien rangées ; une pâleur gracieuse décorait encore ses traits fins, puis un léger cercle de bistre cernait ses yeux, comme s’il eût été convalescent. Ajoutez à cela qu’il avait des mains blanches, bien modelées, soignées comme doivent l’être celles d’une jolie femme, qu’il paraissait fort instruit, était spirituel, et vous n’aurez pas de peine à m’accorder que mon compagnon pouvait faire honneur à une comtesse. Enfin, plus d’une jeune fille l’eût envié pour mari, car il était vicomte, et possédait environ douze à quinze mille livres de rentes, sans compter les espérances.
À une lieue de Pouilly, la diligence versa. Mon malheureux camarade jugea devoir, pour sa sûreté, s’élancer sur les bords d’un champ fraîchement labouré, au lieu de se cramponner à la banquette, comme je le fis, et de suivre le mouvement de la diligence. Il prit mal son élan ou glissa, je ne sais comment l’accident eut lieu, mais il fut écrasé par la voiture, qui tomba sur lui. Nous le transportâmes dans une maison de paysan. À travers les gémissements que lui arrachaient d’atroces douleurs, il put me léguer un de ces soins à remplir auxquels les derniers vœux d’un mourant donnent un caractère sacré. Au milieu de son agonie, le pauvre enfant se tourmentait, avec toute la candeur dont on est souvent victime à son âge, de la peine que ressentirait sa maîtresse si elle apprenait brusquement sa mort par un journal. Il me pria d’aller moi-même la lui annoncer. Puis il me fit chercher une clef suspendue à un ruban qu’il portait en sautoir sur la poitrine. Je la trouvai à moitié enfoncée dans les chairs. Le mourant ne proféra pas la moindre plainte lorsque je la retirai, le plus délicatement qu’il me fut possible, de la plaie qu’elle y avait faite. Au moment où il achevait de me donner toutes les instructions nécessaires pour prendre chez lui, à la Charité-sur-Loire, les lettres d’amour que sa maîtresse lui avait écrites, et qu’il me conjura de lui rendre, il perdit la parole au milieu d’une phrase ; mais son dernier geste me fit comprendre que la fatale clef serait un gage de ma mission auprès de sa mère. Affligé de ne pouvoir formuler un seul mot de remerciement, car il ne doutait pas de mon zèle, il me regarda d’un œil suppliant pendant un instant, me dit adieu en me saluant par un mouvement de cils, puis il pencha la tête, et mourut. Sa mort fut le seul accident funeste que causa la chute de la voiture. – Encore y eut-il un peu de sa faute, me disait le conducteur.
À la Charité, j’accomplis le testament verbal de ce pauvre voyageur. Sa mère était absente ; ce fut une sorte de bonheur pour moi. Néanmoins, j’eus à essuyer la douleur d’une vieille servante, qui chancela lorsque je lui racontai la mort de son jeune maître ; elle tomba demi-morte sur une chaise en voyant cette clef encore empreinte de sang ; mais comme j’étais tout préoccupé d’une plus haute souffrance, celle d’une femme à laquelle le sort arrachait son dernier amour, je laissai la vieille femme de charge poursuivant le cours de ses prosopopées, et j’emportai la précieuse correspondance, soigneusement cachetée par mon ami d’un jour.
Le château où demeurait la comtesse se trouvait à huit lieues de Moulins, et encore fallait-il, pour y arriver, faire quelques lieues dans les terres. Il m’était alors assez difficile de m’acquitter de mon message. Par un concours de circonstances inutiles à expliquer, je n’avais que l’argent nécessaire pour atteindre Moulins. Cependant, avec l’enthousiasme de la jeunesse, je résolus de faire la route à pied, et d’aller assez vite pour devancer la renommée des mauvaises nouvelles, qui marche si rapidement. Je m’informai du plus court chemin, et j’allai par les sentiers du Bourbonnais, portant, pour ainsi dire, un mort sur mes épaules. À mesure que je m’avançais vers le château de Montpersan, j’étais de plus en plus effrayé du singulier pèlerinage que j’avais entrepris. Mon imagination inventait mille fantaisies romanesques. Je me représentais toutes les situations dans lesquelles je pouvais rencontrer madame la comtesse de Montpersan, ou, pour obéir à la poétique des romans, la Juliette tant aimée du jeune voyageur. Je forgeais des réponses spirituelles à des questions que je supposais devoir m’être faites. C’était à chaque détour de bois, dans chaque chemin creux, une répétition de la scène de Sosie et de sa lanterne, à laquelle il rend compte de la bataille. À la honte de mon cœur, je ne pensai d’abord qu’à mon maintien, à mon esprit, à l’habileté que je voulais déployer ; mais lorsque je fus dans le pays, une réflexion sinistre me traversa l’âme comme un coup de foudre qui sillonne et déchire un voile de nuées grises. Quelle terrible nouvelle pour une femme qui, tout occupée en ce moment de son jeune ami, espérait d’heure en heure des joies sans nom, après s’être donné mille peines pour l’amener légalement chez elle ! Enfin, il y avait encore une charité cruelle à être le messager de la mort. Aussi hâtais-je le pas en me crottant et m’embourbant dans les chemins du Bourbonnais. J’atteignis bientôt une grande avenue de châtaigniers, au bout de laquelle les masses du château de Montpersan se dessinèrent dans le ciel comme des nuages bruns à contours clairs et fantastiques. En arrivant à la porte du château, je la trouvai tout ouverte. Cette circonstance imprévue détruisait mes plans et mes suppositions. Néanmoins j’entrai hardiment, et j’eus aussitôt à mes côtés deux chiens qui aboyèrent en vrais chiens de campagne. À ce bruit, une grosse servante accourut, et quand je lui eus dit que je voulais parler à madame la comtesse, elle me montra, par un geste de la main, les massifs d’un parc à l’anglaise qui serpentait autour du château, et me répondit : – Madame est par là…
– Merci ! dis-je d’un air ironique. Son par là pouvait me faire errer pendant deux heures dans le parc.
Une jolie petite fille à cheveux bouclés, à ceinture rose, à robe blanche, à pèlerine plissée, arriva sur ces entrefaites, entendit on saisit la demande et la réponse. À mon aspect, elle disparut en criant d’un petit accent fin : – Ma mère, voilà un monsieur qui veut vous parler. Et moi de suivre, à travers les détours des allées, les sauts et les bonds de la pèlerine blanche, qui, semblable à un feu follet, me montrait le chemin que prenait la petite fille.
Il faut tout dire. Au dernier buisson de l’avenue, j’avais rehaussé mon col, brossé mon mauvais chapeau et mon pantalon avec les parements de mon habit, mon habit avec ses manches, et les manches l’une par l’autre ; puis je l’avais boutonné soigneusement pour montrer le drap des revers, toujours un peu plus neuf que ne l’est le reste ; enfin, j’avais fait descendre mon pantalon sur mes bottes, artistement frottées dans l’herbe. Grâce à cette toilette de Gascon, j’espérais ne pas être pris pour l’ambulant de la sous-préfecture ; mais quand aujourd’hui je me reporte par la pensée à cette heure de ma jeunesse, je ris parfois de moi-même.
Tout à coup, au moment où je composais mon maintien, au détour d’une verte sinuosité, au milieu de mille fleurs éclairées par un chaud rayon de soleil, j’aperçus Juliette et son mari. La jolie petite fille tenait sa mère par la main, et il était facile de s’apercevoir que la comtesse avait hâté le pas en entendant la phrase ambiguë de son enfant. Étonnée à l’aspect d’un inconnu qui la saluait d’un air assez gauche, elle s’arrêta, me fit une mine froidement polie et une adorable moue qui, pour moi, révélait toutes ses espérances trompées. Je cherchai, mais vainement, quelques unes de mes belles phrases si laborieusement préparées. Pendant ce moment d’hésitation mutuelle, le mari put alors arriver en scène. Des myriades de pensées passèrent dans ma cervelle. Par contenance, je prononçai quelques mots assez insignifiants, demandant si les personnes présentes étaient bien réellement monsieur le comte et madame la comtesse de Montpersan. Ces niaiseries me permirent de juger d’un seul coup d’œil, et d’analyser, avec une perspicacité rare à l’âge que j’avais, les deux époux dont la solitude allait être si violemment troublée. Le mari semblait être le type des gentilshommes qui sont actuellement le plus bel ornement des provinces. Il portait de grands souliers à grosses semelles : je les place en première ligne, parce qu’ils me frappèrent plus vivement encore que son habit noir fané, son pantalon usé, sa cravate lâche et son col de chemise recroquevillé. Il y avait dans cet homme un peu du magistrat, beaucoup plus du conseiller de préfecture, toute l’importance d’un maire de canton auquel rien ne résiste, et l’aigreur d’un candidat éligible périodiquement refusé depuis 1816 ; incroyable mélange de bon sens campagnard et de sottises ; point de manières, mais la morgue de la richesse ; beaucoup de soumission pour sa femme, mais se croyant le maître, et prêt à se regimber dans les petites choses, sans avoir nul souci des affaires importantes ; du reste, une figure flétrie, très ridée, hâlée ; quelques cheveux gris, longs et plats, voilà l’homme. Mais la comtesse ! ah ! quelle vive et brusque opposition ne faisait-elle pas auprès de son mari ! C’était une petite femme à taille plate et gracieuse, ayant une tournure ravissante ; mignonne et si délicate, que vous eussiez eu peur de lui briser les os en la touchant. Elle portait une robe de mousseline blanche ; elle avait sur la tête un joli bonnet à rubans roses, une ceinture rose, une guimpe remplie si délicieusement par ses épaules et par les plus beaux contours, qu’en les voyant il naissait au fond du cœur une irrésistible envie de les posséder. Ses yeux étaient vifs, noirs, expressifs, ses mouvements doux, son pied charmant. Un vieil homme à bonnes fortunes ne lui eût pas donné plus de trente années, tant il y avait de jeunesse dans son front et dans les détails les plus fragiles de sa tête. Quant au caractère, elle me parut tenir tout à la fois de la comtesse de Lignolles et de la marquise de B…, deux types de femme toujours frais dans la mémoire d’un jeune homme, quand il a lu le roman de Louvet. Je pénétrai soudain dans tous les secrets de ce ménage, et pris une résolution diplomatique digne d’un vieil ambassadeur. Ce fut peut-être la seule fois de ma vie que j’eus du tact et que je compris en quoi consistait l’adresse des courtisans ou des gens du monde.
Depuis ces jours d’insouciance, j’ai eu trop de batailles à livrer pour distiller les.......................