Znajdź spokój wewnętrzny. Pomoc dla DDD i DDA w odzyskaniu emocjonalnej trzeźwości - ebook
Znajdź spokój wewnętrzny. Pomoc dla DDD i DDA w odzyskaniu emocjonalnej trzeźwości - ebook
Ta książka jest przeznaczona dla każdego, kto doświadczywszy życia w dysfunkcyjnym domu, chciałby wreszcie odnaleźć spokój wewnętrzny i zacząć prowadzić zrównoważone życie.
Dowolne cierpienie związane z relacją międzyludzką, którego doświadczyłeś i którego wciąż kurczowo się trzymasz, może sprawić, że odnajdziesz się na stronicach tej książki. W moim przypadku był to nałóg ojca, rozwód rodziców i ból, który zdarzenia te zostawiły po sobie (…) Innymi przykładami są zaniedbanie, maltretowanie fizyczne lub emocjonalne, przebywanie na co dzień z osobą chorą umysłowo albo przedłużająca się separacja.
Życie w dysfunkcyjnej rodzinie zawsze odciska na człowieku bolesne piętno, a urazy emocjonalne mają negatywny wpływ nie tylko na umysł i serce, ale i na ciało. Przewlekły stres zapisuje się w naszym wnętrzu, odcinając nas od siebie samych i utrudniając zadbanie o własny dobrostan emocjonalny. Dodatkowo choć często czujemy, że coś jest nie tak, nie potrafimy określić, skąd bierze się trawiące nas poczucie pustki i niepokoju.
Dzięki tej książce zlokalizujesz źródła swojego bólu i uwolnisz się emocjonalnie od współuzależnienia. Zaczniesz lepiej rozumieć swój wewnętrzny świat, nauczysz się tolerować własne emocje i odzyskasz utracony spokój i równowagę, pozwalającą ci prowadzić satysfakcjonujące życie.
Dr Tian Dayton, doświadczona psychoterapeutka, posługując się wynikami badań z zakresu neuronauk, w szczegółowy i pomocny sposób wyjaśnia, jak powstają rany serca, umysłu i ducha oraz co trzeba zrobić, aby się zagoiły, a także przedstawia strategie wychodzenia z traumy. Każdy, kto chce zmienić bieg swojego życia i przerwać międzypokoleniowy łańcuch, dowie się z tej książki, jakie działania powinien podjąć, by odnaleźć własną ścieżkę do równowagi emocjonalnej.
Autorka o sobie
„Jestem dorosłym dzieckiem alkoholika (DDA), które w wieku 23 lat zakochało się w innym DDA. (…) Zakochanie się w mężu przyszło mi bardzo łatwo. Nie wiem, czy zabrało więcej niż sześć sekund. Żyć długo i szczęśliwie – to było jedno z najtrudniejszych przedsięwzięć, jakiego się kiedykolwiek podjęłam, i jedna z najlepszych rzeczy, na jakie kiedykolwiek się porwałam. Bliskość z towarzyszącymi jej uczuciami bezbronności i zależności wyciągnęła na powierzchnię wszystkie moje lęki, niezagojone rany oraz rozpaczliwą nadzieję, którą w sobie nosiłam. (…) W momencie ślubu byliśmy parą idealistycznych poranionych ludzi poszukujących przyszłości. (…) Rzuciliśmy się sobie w ramiona jako sterani życiem dwudziestotrzy-, dwudziestoczterolatkowie. Oboje byliśmy świadkami, jak rozpadały się małżeństwa naszych rodziców, jak nasi ukochani rodzice zagłębiali się powoli w koszmarze alkoholizmu, a nasze szczęśliwe ongiś rodziny zapadały się od środka”.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8225-073-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podziękowania
Bardzo wiele osób wniosło swój wkład w powstanie tej książki i udzielało mi pomocy podczas jej pisania. Przede wszystkim pragnę podziękować uczestnikom moich zajęć terapeutycznych i warsztatowych w New York Psychodrama Training Institute przy Ośrodku Caron. Krocząc własnymi ścieżkami do trzeźwości emocjonalnej i spokoju wewnętrznego wszyscy współtworzyliście treść tej książki.
Członkowie grup terapeutycznych, z którymi pracowałam w całych Stanach Zjednoczonych na konferencjach, szkoleniach i w ośrodkach leczniczych, nieustannie wymuszali na mnie doskonalenie empirycznych podejść do terapii, tak bym mogła sprostać ich palącym i bardzo konkretnym potrzebom. Wielokrotnie uświadamiali mi oni, jak potrzebna jest książka taka jak ta.
Jestem pełna uznania dla niezmordowanej pracy wielu instytucji oraz specjalistów, z którymi się stykałam i którzy na co dzień przyczyniają się do tego, by informacje takie jak zawarte w tej książce służyły codziennemu życiu ludzi. Są to Krajowe Stowarzyszenie Dzieci Alkoholików (National Association for Children of Alcoholics, NACOA), Fundacja Caron, Onsite, Sierra Tucson, Freedom Institute, Fundacja Hazelden, Betty Ford, The Ranch, Alina Lodge, ośrodek ks. Martina i Mae Ashley oraz departament ds. uzależnień i zdrowia psychicznego (Substance Abuse and Mental Health Services Administration, SAMHSA), by wymienić tylko kilka. Stale podnoszą one moją świadomość wielkich przemian, jakie można dokonać w życiu, gdy podchodzi się do tego zadania z determinacją i metodycznie. Instytucje te wnoszą niezwykle cenny wkład w życie naszego społeczeństwa.
Dziękuję również mojemu amerykańskiemu wydawcy Health Communications, który z oddaniem kontynuuje misję publikowania książek pomagających ludziom w wewnętrznym zdrowieniu. Gary’emu Seidlerowi dziękuję za wspieranie psychodramy w dokumencie _The Process_ oraz propagowanie tej metody w ramach konferencji U.S. Journal, a Peterowi Vegso i Gary’emu Seidlerowi za wydanie tej i wielu innych książek z przekonaniem, że są one ważne dla społeczeństwa. Chcę też podziękować moim redaktorom w wydawnictwie HCI za serdeczne, mądre i jakże potrzebne wsparcie. Praca z Michele Matrisciani i Andreą Gold była fantastyczna, owocna i inspirująca. Na każdym etapie procesu wydawniczego z wielkim wyczuciem i profesjonalizmem udzielały mi wskazówek, za które jestem ogromnie zobowiązana.
Wielkie podziękowania kieruję także do Julie Cummings, Larry’ego Ariusa i Matta Klauera, którzy zgodzili się recenzować nadsyłane materiały i udzielać mi cennych wskazówek oraz porad. Dziękuję za poświęcony czas i uzyskaną od Was pomoc. Wasz punkt widzenia był bardzo wartościowy.
A Brandtowi, Marinie i Alex dziękuję z powodów dobrze im znanych. To z Wami przebywałam moją drogę krok po kroku. Jesteście moją motywacją i światłem na ścieżce, czasem nawet samą ścieżką. Nie można wymarzyć sobie na niej lepszych, wspanialszych i bardziej uroczych towarzyszy.WSTĘP
Wstęp
Od 25 lat jeżdżę po całym kraju z prelekcjami i warsztatami dla osób uwalniających się spod negatywnego wpływu dysfunkcyjnej rodziny i leczących urazy psychiczne i emocjonalne, a także dla terapeutów niezmordowanie pracujących z klientami poranionymi przez nałogi, różne formy przemocy i traumy interpersonalne. Najgłębsze rany związane z traumą interpersonalną są zadane sercu, umysłowi i duchowi. Zachowują się one w naszej tkance mięśniowej i pozostają odciśnięte w układzie nerwowym. Jesteśmy tak ukształtowani, by bliskość z innymi dawała nam poczucie _miłości_, ciepła i dobrostanu, a porzucenie budziło _lęk_. Ta _biologia miłości i strachu_ wyewoluowała u nas dlatego, że zdolność tworzenia trwałych i wytrzymałych więzi z innymi oraz podtrzymywania opiekuńczych, odżywczych relacji warunkuje nasze przeżycie. W konsekwencji emocje towarzyszące tym „życiodajnym” relacjom są niezwykle intensywne. Bez tych związków po prostu nie moglibyśmy przetrwać.
W miłości tkwi więc zarówno okrucieństwo, jak i lekarstwo. Gdy nasze serca krwawią z powodu rozczarowań czy straty, miłość daje nam pocieszenie i przywraca równowagę. Strach uruchamia w nas reakcje samoobronne, takie jak walka (gniew, wściekłość), ucieczka (oddalenie się, zerwanie więzi) lub zastygnięcie (bezruch, zamilknięcie), natomiast miłość i troskliwość koją nas i przywracają nam stan równowagi. Nieustannie przebiegają w nas procesy zaleczania się mniejszych lub większych urazów, w których uszczerbku doznało nasze poczucie tożsamości, wyczucie relacji międzyludzkich, poczucie porządku własnego i świata.
Być może cierpimy dlatego, że nie jesteśmy dostatecznie mocno lub we właściwy sposób kochani lub tracimy uwagę i wsparcie osoby, na której polegaliśmy, albo wali się nasz uporządkowany i dobrze znany świat. Niestety takie rany niekoniecznie znikają samoistnie, szczególnie jeśli do ich powstania doszło przed osiągnięciem wieku świadomego, czyli w okresie wczesnego dzieciństwa. Podobnie jak kolejne sukcesy nie przychodzą nikomu tak dobrze jak tym, którzy już je odnosili, tak cierpienie nader często rodzi kolejne cierpienie. W każdym razie jeśli wydaje się, że nie potrafimy dobrze układać sobie relacji w dorosłym życiu, być może po wielekroć odtwarzamy znane sobie schematy, niosące echo ukrytego bólu z przeszłości. W celu zrozumienia tych emocjonalnych urazów musimy być gotowi czuć ból owych krwawiących miejsc tak długo, aż zdołamy przyporządkować mu słowa, wypracować język emocji i przetworzyć je w postaci myśli. Musimy ponadto zidentyfikować niepożądane schematy, które wciąż powielamy w życiu – niekiedy nawet wbrew swoim przekonaniom – oraz przepracować leżący u ich podłoża ból i dezorientację, tak by przyswoić sobie nowe, korzystniejsze wzorce relacji. Musimy przeanalizować swoje problemy w poszukiwaniu informacji o nas, naszym życiu i związkach, aby nabrać biegłości w sztuce życia, umieć je „studiować”, uczyć się i rozwijać na podstawie pojawiających się przeciwności i wykorzystywać je z pożytkiem dla siebie. Każdy z nas ma w sobie „apteczkę” ze środkami pozwalającymi regulować rytm funkcjonowania organizmu, nastrój i kondycję emocjonalną – trzeba tylko nauczyć się jej używać.
Wielokrotnie znajdowałam się w sytuacjach, w których bardzo chciałam móc powiedzieć: żeby lepiej zrozumieć, co działo się u ciebie, co działo się w twojej rodzinie, co zaszło w twoim układzie nerwowym, przeczytaj to i to, a poznasz prosty plan odwrócenia tych skutków. Wiele razy w rozmowach z terapeutami – starającymi się w krótkim czasie przeznaczonym na sesję pomóc swoim klientom w zrozumieniu dziwnych, międzypokoleniowych ścieżek bólu emocjonalnego czy wychodzenia z uzależnień i uporczywie otaczających ich destrukcyjnych wzorców – chciałam dysponować spójnym omówieniem tych zagadnień. I właśnie dlatego napisałam tę książkę: aby każdy, kto chce zrozumieć psychiczne i cielesne konsekwencje tego, co nazywam „traumą interpersonalną”, w dowolnej doświadczonej przez siebie formie – emocjonalnej, psychicznej czy fizycznej – miał taką możliwość. Każdy, kto chce zmienić bieg swojego życia, zyska dzięki temu tekstowi pojęcie o tym, jakie powinien podjąć w tym celu działania. Sama książka nie spowoduje twojego uzdrowienia, pokaże jednak, jakie kroki powinieneś podjąć, aby samemu się uzdrowić.
Wprowadzam w niej koncepcję traumy interpersonalnej, bo właśnie z tym zagadnieniem najczęściej spotykam się w pracy. Nazywam tak uraz psychologiczny lub emocjonalny, do którego doszło w relacji z drugim człowiekiem. Niezależnie od tego, czy uraz wynika ze złego traktowania, zaniedbania czy nałogu, nasze ciało reaguje na doznawany strach, rany lub obciążenie tak intensywnymi emocjami, że nie jesteśmy w stanie ich przetworzyć i zintegrować, to zaś zakłóca rozwój trzeźwości emocjonalnej.
Jak doświadczenia stają się biologią, a biologia doświadczeniami
Neurobiologia oferuje dziś naukową podbudowę obserwacji, które od dziesięcioleci intuicyjnie kierowały podejściem terapeutycznym wielu specjalistów zajmujących się uzależnieniami. Rozumieliśmy i traktowaliśmy z szacunkiem wielkie zmiany, jakie uraz emocjonalny wywołuje nie tylko w umyśle i sercu, lecz również w samym ciele: to, że życie w chronicznym bólu emocjonalnym wpływa na określone struktury w mózgu (konkretnie, jak się okazało, na układ limbiczny); że w rezultacie zakłóceń tego układu mocno zachwiana zostaje zdolność regulowania emocji; że jeżeli u człowieka wielokrotnie uruchamiała się reakcja strachu/stresu, to nie jest on w stanie po prostu „otrząsnąć się” ze swoich przeżyć.
Zasadnicze znaczenie dla trzeźwości emocjonalnej ma zdolność autoregulacji, przywracania sobie równowagi. Jeżeli jednak układ limbiczny rozregulował się w konsekwencji przewlekłego stresu czy kryzysu i włącznik emocji pozostaje wciąż w pozycji ON, wówczas nasz emocjonalny termostat traci możliwość automatycznego nastawiania się. Kiedy zaś mamy trudności z regulowaniem samych siebie, cierpią na tym nasz nastrój, związki z innymi ludźmi, pozostałe obszary życia i równowaga emocjonalna.
Badania w zakresie neuronauk doszły do etapu, na którym stają się naprawdę użyteczne. Dzięki nowym rozwiązaniom technologicznym uzyskujemy dziś obraz rzeczywistej pracy mózgu. Obecnie nauka jest w stanie ukazać, dlaczego skuteczne są takie podejścia jak psychodrama, programy 12 kroków, terapia grupowa, prowadzenie dziennika, praca z ciałem, joga, gimnastyka czy masaż; dlaczego zmiana stylu życia i charakteru naszych relacji może powodować u nas zmianę sposobu myślenia i samopoczucia oraz _vice versa_; dlaczego nie sprawdzają się wprowadzane na szybko, wybiórcze rozwiązania, skuteczne jest zaś budowanie nowego modelu życia.
Sednem trzeźwości emocjonalnej jest dobra autoregulacja. Oznacza ona opanowanie umiejętności psycho-fizycznych, które pozwalają na wprowadzanie równowagi do naszego nastroju, układu nerwowego, pragnień, popędu seksualnego i snu, a także wypracowanie zdolności doświadczania własnego świata wewnętrznego, w przeciwieństwie do uciekania od niego, tak byśmy mogli zrozumieć, co nami kieruje. Trzeźwość emocjonalna oznacza również, że nauczyliśmy się tolerować swoje emocje bez odreagowywania ich w dysfunkcyjny sposób, dusząc i odcinając świat swoich odczuć lub korzystając z używek. Używki i zachowania kompulsywne są oznaką braku dobrej autoregulacji.
Odczucie pojawia się przed myślą
Emocje poprzedzają racjonalne myślenie. Nasze biologiczne oprzyrządowanie emocjonalne, czyli układ limbiczny, funkcjonuje od samego urodzenia, natomiast oprzyrządowanie intelektualne zaczyna działać dopiero, kiedy mamy około 12 lat, a i wtedy posługujemy się nim w ograniczonym zakresie, nabierając w tym biegłości z biegiem lat. Ze względu na tę rozbieżność rozwojową małe dzieci nie są w stanie odwoływać się do myśli w celu rozumienia i regulowania swoich bieżących reakcji emocjonalnych.
Początkowo przyswajamy sobie umiejętności autoregulacji dzięki przebywaniu w obecności adekwatnych „regulatorów zewnętrznych”, powiedzmy, matki czy ojca. To do nich należy nie tylko uspokajanie nas w chwilach rozemocjonowania, lecz także dawanie nam przykładu, jak się to robi. Kiedy tracimy równowagę, oni ją w nas odbudowują. Biorąc nas na ręce – dosłownie i w przenośni – przywracają nam spokój i stabilizują nasz układ nerwowy, a my stopniowo nabywamy umiejętności dokonywania tego samemu. Dzięki odpowiednim więziom z rodzicami powoli wbudowujemy te umiejętności w swój wewnętrzny system, tak by mieć je zawsze pod ręką.
Jeżeli w dzieciństwie dobrze opanowaliśmy umiejętności autoregulacji, mamy poczucie, że są one niejako wrodzone, tak jakbyśmy zawsze nimi dysponowali. Jeżeli zaś nie zostały dobrze przyswojone, możemy sięgać do źródeł zewnętrznych w celu zapewnienia sobie spokoju i dobrego samopoczucia psychicznego, których nie potrafimy osiągnąć samodzielnie, a także w celu odtworzenia poczucia spokoju, jakie pamiętamy z wczesnego dzieciństwa. Do powszechnie używanych w naszym społeczeństwie „pocieszaczy” należą narkotyki, alkohol, jedzenie, seks, praca i pieniądze. Elementem wychodzenia z traumy interpersonalnej jest znalezienie i czerpanie ze zdrowych źródeł autoregulacji – zdrowych „regulatorów zewnętrznych” – tak byśmy mogli rozstać się ze szkodliwymi.
Trzeźwość emocjonalna jest odzwierciedleniem równowagi układu limbicznego. Układ ten jest systemem biologiczno-psychicznym, który zarządza naszym nastrojem, napięciem emocjonalnym, apetytem i cyklem snu, by wymienić tylko kilka z jego rozlicznych funkcji. Powtarzające się bolesne doświadczenia – wywołujące poczucie bezsilności i niemożności ucieczki – mogą z czasem rozregulować układ limbiczny. Gdy do tego dochodzi, nasza zdolność autoregulacji doznaje uszczerbku. Stajemy się przygnębieni, zalęknieni czy rozdrażnieni, niezdolni do panowania nad nastrojem, emocjami, pragnieniami i zachowaniami. W tym właśnie momencie pojawia się ryzyko, że zechcemy korzystać z pocieszaczy, aby przywrócić sobie wewnętrzny spokój. Możemy sięgnąć po jakąś używkę lub zachowanie, które szybko zapewnią nam lepsze samopoczucie. Problemy z nadmiernym korzystaniem z takich sposobów „zaleczania się” – na przykład z alkoholu, narkotyków lub jedzenia albo kompulsywnego traktowania takich zachowań jak seks, praca, zakupy – w celu poprawy nastroju świadczą o braku zdolności do płynnej autoregulacji.
Naturalnie pragniemy więcej przyjemności i mniej bólu
Jesteśmy tak skonstruowani, że dążymy do przyjemności i unikamy cierpienia. Dlatego decydujemy się na zaleczanie swoich smutków: nie chcemy odczuwać bólu, w którym się pogrążyliśmy; chcemy czuć przyjemność. Wokół tej zasady okrzepła nasza struktura neurologiczna. Kiedy przyjmiemy do wiadomości i zrozumiemy, że zasada ta leży u samych fundamentów natury ludzkiej, a nawet zwierzęcej, możemy zacząć dokonywać mądrych wyborów dotyczących zaspokajania tych podstawowych potrzeb i popędów. W jaki sposób aktywnie zapewnić sobie taką ilość przyjemności w życiu, abyśmy byli nasyceni? W jaki sposób panować nad bólem i stresem, z którym sobie nie radzimy, tak by nie kusiło nas jego zwalczanie poprzez prowizoryczne zaleczanie? Zarówno ból, jak i przyjemność istnieją naturalnie. Dlatego konieczne i ważne jest dbanie o równowagę układu limbicznego; w stanie jego równowagi odczuwamy więcej przyjemności, a mniej bólu, to zaś oczywiście zmniejsza potrzebę sięgania po prowizoryczne rozwiązania, w tym zaleczanie. Częścią trzeźwości emocjonalnej jest nauczenie się, jak żyć i radzić sobie w warunkach pewnego natężenia stresu, wieloznaczności, strachu, obaw, rozczarowań i jak powściągać te emocje i odczucia miłością, akceptacją, własnym działaniem i życiem wśród ludzi.
Książka ta jest przeznaczona dla osób, które próbują prowadzić zrównoważone życie lub starają się zrozumieć, na czym polega trauma interpersonalna. Aby doznać tej traumy, nie trzeba mieć kontaktu z uzależnieniem. Dowolne cierpienie związane z relacją międzyludzką, którego doświadczyłeś i którego wciąż kurczowo się trzymasz, może sprawić, że odnajdziesz się na stronicach tej książki. W moim przypadku był to nałóg ojca, rozwód rodziców i ból, który zdarzenia te zostawiły po sobie, ale nie są to jedyne formy traumy interpersonalnej. Wśród pozostałych znajdują się m.in. zaniedbanie, maltretowanie fizyczne lub emocjonalne, przebywanie na co dzień z osobą chorą umysłowo albo przedłużająca się separacja. Dlaczego warto poświęcać swój czas i wkładać wysiłek w przepracowanie problemów z przeszłości? Chodzi po prostu o to, by nie zakłócały nam one komfortowego życia w teraźniejszości; żebyśmy nieświadomie nie powtarzali prowadzących donikąd schematów emocjonalnych, psychologicznych i behawioralnych, których podłoże stanowią nierozwiązane problemy emocjonalne, mające źródło w czasach minionych; krótko mówiąc, żebyśmy mogli ruszyć do przodu.
Najlepiej czytać tę książkę po kolei. Jest napisana tak, by prowadzić czytelnika krok po kroku ku zrozumieniu tego, jak emocje i myśli oddziałują na naszą psychikę, ciało i zachowanie oraz jak osiągnąć większą dojrzałość emocjonalną i równowagę, przepracowując swoje zaszłości. Kiedy zyskasz już tę podstawową wiedzę, przeskakiwanie między rozdziałami nie będzie szkodzić. Będziesz mógł skoncentrować się na tych fragmentach, które do ciebie bardziej przemawiają, poruszają tematy, które chciałbyś zgłębić. Przedstawiany materiał bywa niekiedy dość trudny, ale starałam się, żeby przekaz był jak najbardziej przystępny i wciągający dzięki wyrazistym przykładom, analizom jednostkowych przypadków, moim własnym przeżyciom oraz inspirującym wynikom aktualnych badań naukowych. Opracowałam też anglojęzyczną stronę internetową, która może towarzyszyć książce; znajdziesz ją pod adresem tiandayton.com. Zamieszczam tam więcej informacji o trzeźwości emocjonalnej, ćwiczenia z dziennikiem oraz relaksacje kierowane, które można ściągnąć do korzystania w domu.
Moja historia
Jestem dorosłym dzieckiem alkoholika (DDA), które w wieku 23 lat zakochało się w innym DDA. Do 1980 roku nie mieliśmy pojęcia, że dorastanie w domu alkoholika może ukształtować i ukierunkować sposób prowadzenia przez nas relacji w życiu dorosłym. Uważaliśmy, że to, co wydarzyło się w przeszłości, jest w niej hermetycznie zamknięte. Okazało się jednak, że nie ma nic dalszego od prawdy. To właśnie te wczesne doświadczenia formują matrycę neuronalną, według której działamy przez resztę życia.
Zakochanie się w moim mężu przyszło mi bardzo łatwo. Nie wiem, czy zabrało więcej niż sześć sekund. Żyć długo i szczęśliwie – to było jedno z najtrudniejszych przedsięwzięć, jakiego się kiedykolwiek podjęłam, i jedna z najlepszych rzeczy, na jakie kiedykolwiek się porwałam. Bliskość z towarzyszącymi jej uczuciami bezbronności i zależności wyciągnęła na powierzchnię wszystkie moje lęki, niezagojone rany oraz rozpaczliwą nadzieję, którą w sobie nosiłam.
Razem z mężem dorastaliśmy w latach 50., gdy emocje odczuwało się mniej więcej co trzy miesiące, a mówiło o nich nieco rzadziej. Wolno się było sporadycznie wypłakać czy odbyć rozmowę „od serca”, ale zasadniczo karmiliśmy się treściwą dietą rozsądku i powinności. Nie mam nic przeciwko rozsądkowi i powinnościom, ale ta formuła sprawdza się tylko wtedy, gdy wszystko układa się jak należy. Jeżeli zaś ktoś potrzebował na przykład rozplątać supły traumy interpersonalnej czy nałogu – cóż, nie istniało emocjonalne słownictwo, które pozwalało odnieść się do takich spraw. Ludzi, którzy chodzili po poradę do (ciii) psychiatry, uważało się za (ciii)… trochę… pomylonych. Ktokolwiek nie wpasowywał się w sztancę, był określany protekcjonalnym epitetem „inny”.
W momencie ślubu byliśmy parą idealistycznych poranionych ludzi poszukujących przyszłości. Wiele podjętych przez nas decyzji co do wspólnego życia wynikało z naszej przemożnej potrzeby, by odzyskać dobre samopoczucie. Rzuciliśmy się sobie w ramiona jako sterani życiem dwudziestotrzy-, dwudziestoczterolatkowie. Oboje byliśmy świadkami, jak rozpadały się małżeństwa naszych rodziców, jak nasi ukochani rodzice zagłębiali się powoli w koszmarze alkoholizmu, a nasze szczęśliwe ongiś rodziny zapadały się od środka. Rodzina Brandta należała pod wieloma względami do bardzo eksponowanych. Publiczny rozpad małżeństwa rodziców bywa nieznośnym doświadczeniem, zwłaszcza jeśli uprzednio wszyscy zazdrościli ci rodziny. Z kolei moja rodzina zajmowała dość znaczącą pozycję w amerykańskiej społeczności greckiego pochodzenia – z nawiązką zrealizowała amerykański sen. Z czasem mama zawarła drugie małżeństwo, wychodząc za mojego ojczyma, również pochodzącego z szanowanej familii z Minneapolis i również zmagającego się z dziedzictwem rodzinnego nałogu. Na szczęście mama i Walt byli nastawieni na leczenie i (przez większość czasu) nie żyli w wyparciu. Nikt z nas tak naprawdę nie wiedział jednak, co robić z traumą interpersonalną, która zewsząd nas otaczała. Nie było dla niej wtedy nazwy, a tym bardziej powiązanego z nią słownictwa, za pośrednictwem którego można by do niej dotrzeć. Obie nasze rodziny były pełne fantastycznych, inteligentnych, serdecznych, wesołych i spełnionych ludzi. Niczego tu nie brakowało; przeciwnie, na każdym kroku widać było obfitość. Byliśmy bardzo uprzywilejowani. Ale nawet uprzywilejowane i mądre rodziny zatracają się, jeśli doświadczają zbyt dużego naporu problemów emocjonalnych. Wydaje się, że w przypadku naszych rodzin u źródeł traumy interpersonalnej leżał alkoholizm. A może pierwsza była nieleczona trauma interpersonalna i to ona doprowadziła do korzystania z alkoholu w celu dławienia bólu emocjonalnego?
Moja droga jako DDA rozpoczęła się od książki Verna Johnsona _I’ll Quit Tomorrow_ (Jutro rzucam). Byłam wtedy z mężem u jego matki w jej przepięknym nowojorskim apartamencie na Piątej Alei. Przebywaliśmy tam z naszą córeczką Mariną, która miała zaledwie kilka miesięcy. Nagle zdałam sobie sprawę, że choć sądziłam, iż wymknęłam się nałogowi, to tak naprawdę wylądowałam tylko w samym środku innego rodzinnego systemu alkoholowego. Oczywiście wiedziałam o tym od początku – ale to ignorowałam. W rzeczywistości ten układ był wygodny. Świetnie rozumieliśmy się z mężem. Tak czy inaczej, tego wieczoru, gdy uświadomiłam sobie, że zewsząd otacza nas alkoholizm, mimo iż rzekomo przed nim uciekliśmy (to znaczy nie pijemy), zabrałam Marinę, wsiadłam do autobusu do Honesdale w Pensylwanii, gdzie mieszkaliśmy wtedy na stałe, wróciłam w śnieżnej zamieci do domu i poszłam spać. Następnego dnia otworzyłam nieprzeczytaną książkę, która stała u nas na półce od kilku miesięcy i była prawdopodobnie prezentem od mojej matki, wówczas orędowniczki walki z alkoholizmem, lub Wheelock Whitney, przyjaciółki rodziny i fundatorki Johnson Institute.
W 1977 roku nie istniał termin „dorosłe dzieci alkoholików”. W publicznym obiegu nie było też pojęcia współuzależnienia. Jednak każde słowo tej książki trafiało wprost do mego serca. Autor opisywał podstępnie sączące się wyparcie, które stanowi element patologicznego uzależnienia; reinterpretowanie rzeczywistości – nie tak, żeby była prawdziwa, ale by stała się mniej groźna; te przeinaczenia i myślowe wykręty, które cechują alkoholika i otaczających go członków rodziny. W ciągu półtora dnia przeczytałam ją dwa razy. Każdy, kto zajmował się kiedykolwiek dzieckiem, wie, jak to musiało być trudne. Czytałam podczas drzemek Mariny; nocą, gdy sama byłam wyczerpana i łaknęłam snu; w skradzionych chwilach, kiedy córeczka zajmowała się czymś przez pięć czy dziesięć minut. Po przeczytaniu całej książki wiedziałam, że mam poważny problem. Nie piję, więc nie chodziło o nałóg. Ale występowały u mnie pozostałe cechy uzależnienia: „wypaczone myślenie”, przeładowane wygodnymi racjonalizacjami, przeinaczeniami i negowaniem rzeczywistości, przez co człowiek czuje, że albo sam zwariował, albo zwariowali wszyscy inni; uparte i ciągłe powtarzanie tych samych dysfunkcyjnych wzorców interakcji – w kółko, raz po raz, raz po raz. Jedynym, co się do mnie nie stosowało, był alkohol. Natomiast cała reszta we mnie tkwiła, wchłaniana dzień po dniu w okresie, gdy otaczali mnie ludzie negujący rzeczywistość wokół siebie, negujący ją z najlepszymi intencjami, bo po prostu w latach 50. oczekiwało się, że właśnie tak ludzie będą postępować z problemami. Skryją twarz pod maską uśmiechu. Zepną się w sobie.
Nie dysponowaliśmy w naszej rodzinie słownictwem, za pomocą którego można by się odnosić do doświadczanych strat, ciążącego bólu i niepewności. Zachowywaliśmy się więc tak samo, jak zachowuje się każdy, kto odwiedza kraj, nie znając miejscowego języka. Uważnie przyglądaliśmy się swoim twarzom w poszukiwaniu informacji, wskazówek, co się dzieje. Na głos odzywaliśmy się tylko krótkimi frazami, a korzystaliśmy z języka gestów. Wykształciliśmy w sobie anteny do czytania ludzi bez słów. Kiedy zaś narastała w nas frustracja, a nie mieliśmy słów, które pozwoliłby nadać cywilizowaną formę temu, co się wewnątrz nas działo, wybuchaliśmy po prostu jak hydrant pod zbyt wielkim ciśnieniem albo całkowicie zakręcaliśmy dopływ wody. Znikaliśmy.
Coraz oczywistsze stawało się dla mnie, że oboje z mężem mieliśmy problem. Mimo że nie było takich pojęć jak DDA, istniał termin _co-addict_ (dosł. współuzależniony). Uznałam, że na pewno zaliczam się do takich osób, a prawdopodobnie zalicza się do nich również mąż. Intymność i intensywność małżeństwa i rodzicielstwa odnawiały w nas nieuleczony ból rodzinny. Po przeczytaniu listy 12 kroków w książce Verna Johnsona postanowiłam, że zacznę od pierwszego i zobaczę, co zdołam zrobić. Byłam bezsilna nie tyle wobec alkoholu, ile wobec piętna, jakie współżycie z nałogiem odcisnęło na moim sercu i umyśle. O ile mogłam stwierdzić, mąż też był bezsilny wobec podobnego wpływu na siebie.
Kiedy w książce Janet Woititz _Dorosłe dzieci alkoholików_ pojawiło się pojęcie DDA, znakomicie rozumiałam, o czym autorka pisze. Uczestnicząc w pierwszej konferencji DDA, miałam już misję: rozpocząć proces zwany uleczeniem i przekonać się, czy zdołam odkryć, co się u mnie stało i w jaki sposób mogę „przerwać łańcuch”, jak wtedy to określaliśmy – zadbać o to, by moje dzieci otrzymały ode mnie jak najmniej nieukojonego bólu. To było trudne zadanie; uczyliśmy się wszystkiego na bieżąco. Dziś mam dużo jaśniejszy obraz tego, na czym polega zdrowienie, i mogę poprzeć twardymi naukowymi dowodami to, czego chwytaliśmy się wtedy na zasadzie prób i błędów.
Razem z Brandtem na wyczucie dobieraliśmy rozwiązania, które miały nam pomóc w zaspakajaniu różnych palących potrzeb osobistych. Spędziliśmy pięć lat we wspólnocie duchowej, gdzie studiowaliśmy filozofię dalekowschodnią, jogę i medytację. Było to niezwykle odradzające doświadczenie dla ciała oraz umysłu i pod wieloma względami przywróciło wszystkim uczestnikom tej społeczności równowagę. Pogłębiło również wewnętrzne uduchowienie każdego z nas, co okazało się ogromnie korzystne. Nieustannie niepokoiła mnie jednak narastająca świadomość, że pomimo gorliwego medytowania, wykonywania intensywnych ćwiczeń jogicznych i przywiązywania maksymalnej wagi do odpowiedniego żywienia, wciąż nie potrafiliśmy wydobyć się ze swojej przeszłości. Choć codziennie wszyscy staraliśmy się oczyszczać i wysubtelniać swoją osobowość, nieuleczone pozostałości bólu, które bardziej lub mniej świadomie motywowały wielu spośród nas do znalezienia się we wspólnocie, nadal blokowały nam możliwość osiągnięcia prawdziwego spokoju wewnętrznego. Było to ewidentne.
Kolejnym odkryciem moim i Brandta była terapia DDA. Zrealizowaliśmy wszystkie programy dla współuzależnionych, na jakie tylko mogliśmy trafić. Wyszukiwaliśmy terapeutów, zajęcia psychodramy, programy 12 kroków i wszystko to włączaliśmy do swojego życia. Odważnie ruszyliśmy na spotkanie z nieuleczonym bólem, który każde z nas nosiło w sobie z powodu przeszłości. Na pewien czas grunt usunął nam się spod nóg. Nie wiedzieliśmy, kim jesteśmy ani kim możemy się stać. Niósł nas jednak entuzjazm i nadzieja rozwoju oraz podchodzenie z oddaniem do naszych dzieci i siebie nawzajem. Szczęśliwie przebrnęliśmy razem na drugi brzeg, choć nie było łatwo.
Innym ważnym aspektem mojego uzdrowienia było odnowienie kontaktu z wyjątkowymi darami i dobrami pochodzącymi z mojego dzieciństwa. Nie musiałam długo ich szukać. Bardzo dużo zawdzięczam rodzinie, z której pochodzę – licznej, greckiej rodzinie z dziadkami, wujkami, ciotkami i kuzynostwem – oraz mojej greckiej parafii. Nie istnieje zdrowszy neurologicznie sposób wychowywania dzieci niż grecki, według którego i ja byłam kształtowana. To budowanie odporności życiowej _in situ_. Wywabiamy dzieci w świat przytulaniem, pocałunkami i słodkimi zachętami. Funkcjonowaliśmy zgodnie z grecką tradycją, w której dominuje rodzinocentryczność oraz dopuszczanie każdego do głosu pod warunkiem zachowania szacunku dla starszych. W greckich rodzinach dzieci są wysoko cenione, wszędzie zabierane z rodzicami i od początku traktowane poważnie jak mali duzi ludzie. Bez ustanku i o wszystkim mówimy; milczenie zdecydowanie nie jest złotem w pojęciu przeciętnego Greka. Więzi rodzinne są u nas silne, co zawsze dawało mi cudowne poczucie zakorzenienia. Oczywiście w związku z tym jeszcze większego szoku i cierpienia dostarczało testowanie wytrzymałości tych więzi, szarpanie ich i w końcu zerwanie, ale w przetrwaniu tego pomagało filozoficzne i duchowe podłoże naszej kultury wraz z otaczającym mnie poczuciem wspólnotowości. Zawsze istniała zabezpieczająca siatka dalszej rodziny oraz grupy parafialnej, do której można się było zwrócić. Nigdy nie pozostawałam zdana na samą siebie.
Grecy mają fundamentalny szacunek dla życia i zmysł jego celebracji. Każdy Grek uważa się za Platona czy Arystotelesa. Mamy głębokie poczucie sensu w życiu – w zasadzie we wszystkim – i wszędzie doszukujemy się ukrytych znaczeń. Grecy skłaniają się ku duchowości; nasza kultura jest spleciona z religią. Gdy dysponuje się tego typu oparciem, łatwiej radzić sobie z życiem. Trauma interpersonalna odebrała mi możliwość dostępu do tych darów, odczuwania ich i upajania się nimi. Uzdrowienie zaś to wszystko mi przywróciło.
Rzecz jasna idea poszukiwania równowagi życiowej nie jest niczym nowym. Starożytni Grecy mierzyli się z tego rodzaju podstawowymi problemami w swej mitologii, filozofii i teatrze. O drodze środka mówią też filozofie dalekowschodnie. Poszukiwanie stabilności i równowagi było celem każdego społeczeństwa, które dążyło do ideału zdrowego lub oświeconego życia. Mieszkając w Ameryce, jesteśmy szczęściarzami, bo dzięki edukacji, wolnemu czasowi i poczuciu bezpieczeństwa możemy oddawać się rozważaniom nad zagadnieniami, które od wieków zajmowały ludzkość. Trzeźwość emocjonalna stanowi nowoczesne ujęcie pradawnego problemu.
Widzimy, jak starania o znalezienie drogi środka krystalizują się w micie o Ikarze. Dedal zbudował dla króla Minosa znany z greckich podań labirynt. Po ukończeniu tego dzieła popadł jednak w niełaskę monarchy i wraz ze swym ukochanym synem Ikarem został uwięziony w wieży. Zdesperowany, obmyślił plan wspólnej ucieczki. Morza strzegli pilnie żołdacy króla, Dedal uznał więc, że jeśli mają z Ikarem kiedykolwiek powrócić do domu, muszą przyprawić sobie skrzydła i wzbić się w powietrze. Powiązał pióra nićmi i sznurem, a następnie zlepił je woskiem. Gdy skrzydła były gotowe, Dedal przymocował je synowi i sobie samemu do ramion, po czym stanęli obaj nad urwiskiem, by wyfrunąć na wolność. Będąc dojrzałym człowiekiem, Dedal niepokoił się, czy jego dorastający syn nie podda się odurzającemu czarowi latania. Nie miał jednak innego wyboru niż pozwolić mu lecieć o własnych siłach, w przeciwnym razie nigdy nie wydostaliby się z więzienia. W zwięzłej instrukcji ojciec próbował zawrzeć dla syna naukę, której przyswojenie może trwać całe życie.
– Synu mój, Ikarze – powiedział – rozkazuję ci pozostawać podczas lotu na średniej wysokości, jeżeli bowiem będziesz leciał zbyt nisko, wilgotne powietrze przeciąży skrzydła, a jeżeli wzlecisz zbyt wysoko, roztopi je gorące słońce. Podążaj blisko przy mnie, a będziesz bezpieczny.
Gdy udzielał synowi tych poleceń i przypinał skrzydła do ramion, po twarzy spływały mu łzy i drżały mu dłonie. Ucałował chłopca . Następnie wzniósł się na swych skrzydłach i poszybował, zachęcając Ikara, by szedł w jego ślady. Wciąż oglądał się też za siebie, by baczyć, jak młodzieniec radzi sobie ze skrzydłami. Gdy tak lecieli, oracz przerwał pracę i wysoko zadarł głowę, pasterz oparł się na kosturze i zapatrzył w niebo – obaj zdumieni niezwykłym zjawiskiem, pewni, że widzą, jak w powietrzu suną bogowie (Bulfinch, 2000).
Ikar wyrwał się wraz z ojcem z więziennej wieży, nie zdołał jednak opanować rosnącego entuzjazmu, mimo że ryzykował życiem. Odurzony nagłym darem lotu zaczął coraz wyżej i wyżej wzbijać się ku niebu, niepomny, że słońce coraz silniej opromienia go gorącym blaskiem. Wosk na jego skrzydłach zaczął się topić i pióra obwisły. Ikar szaleńczo machał ramionami, żeby nie przerywać lotu, ale nie był w stanie utrzymywać się w powietrzu i zaczął bezwładnie pikować ku morzu. Pióra nasiąkały od piany i rozbryzgów morskich fal. Chłopiec próbował krzyczeć, jego głos był jednak za słaby, by przedrzeć się przez wichry. Ojciec nawoływał go po imieniu: „Ikarze, Ikarze, gdzie jesteś?”. W końcu zobaczył unoszące się na falach pióra, dryfujące na lustrze wody. Ikar utonął.
Jego lot symbolizuje życie przepełnione ekstremalnymi emocjami. Sztuka życia polega bodaj na tym, aby nauczyć się zarówno rozpościerać skrzydła, jak i wyznaczać sobie rozsądną, odpowiednią dla siebie trasę. Bez zaryzykowania lotu do niczego nie dojdziemy, jednak bez świadomości, czym jest umiarkowanie, zignorujemy swój własny cień. Zlatywanie z podniebnych wyżyn w depresje czarnej rozpaczy nie zostawia nam miejsca na integrowanie aspektów jednych i drugich doświadczeń, na znajdowanie stanu pośredniego, w którym możemy być w pełni sobą, w którym możemy być ludźmi scalonymi z wielu elementów, mającymi wiele stron – jasnych i ciemnych – i w którym możemy wciąż pozostawać w locie.
Podobnie jak Ikar musimy nauczyć się szybować na średnich wysokościach. Wyzwaniem stawianym przez trzeźwość emocjonalną jest dążenie do umiarkowania i szacunek dla niego, docenianie takiego lotu, który pozwala nam objąć wzrokiem wszystkie strony, zmierzać trasą przynoszącą owoce i adekwatnie reagować na żywioły, zamiast im nieopatrznie ulegać. Lot Ikara ilustruje niebezpieczeństwa, które biorą się z wpadania z jednej skrajności w drugą, oraz zalety życia w równowadze. Prawdopodobnie właśnie to miał na myśli Ajschylos, mówiąc: „Wszystko w miarę”. Właśnie to jest trzeźwość emocjonalna.ROZDZIAŁ 2
Rozdział 2
Ciało pełne emocji
Jak nasze ciało przetwarza emocje
Emocje to nasz kolejny dziewiczy ląd do poznania i podbicia. Panowanie nad nimi nie polega na tłumieniu ich farmaceutykami czy dławieniu w sobie, tylko na rozumieniu ich, tak byśmy mogli inteligentnie sterować swoimi energiami emocjonalnymi i intencjami . Nadeszła pora, by ludzie dorośli pod względem emocjonalnym, by stali się dojrzałymi, opanowanymi emocjonalnie i odpowiedzialnymi obywatelami. Nie uczyni tego żadna magiczna pigułka.
Doc Childre, _HeartMath Solutions_
Nasze ciało nie odróżnia zagrożenia fizycznego od stresu emocjonalnego. Naturalna reakcja strachu związana z mechanizmem walki lub ucieczki sprawia, że organizm odpowiada na fizyczny czy emocjonalny kryzys pompowaniem do krwi odpowiednich ilości substancji stresowych, takich jak adrenalina, by zmobilizować do pracy serce, napiąć mięśnie i skrócić oddech w przygotowaniu do szybkiego odwrotu lub starcia. U tych jednak, dla których metaforycznym tygrysem szablozębnym stała się własna rodzina i dla których ucieczka nie wchodzi w grę, substancje stresowe ciągle buzują w ciele i mogą powodować fizyczne oraz psychiczne następstwa. W takich przypadkach członkowie rodziny znajdują się często w powodującym dezorientację, bolesnym potrzasku – chcą bowiem uciekać od tych osób, które ucieleśniają dom i ognisko domowe, lub z nimi walczyć. Dla dzieci żyjących w takich rodzinach ucieczka jest w zasadzie niemożliwa, a walka z góry skazana na porażkę. Robią więc, co mogą: zastygają w bezruchu albo odcinają się od swoich reakcji emocjonalnych, uciekając wewnętrznie. Choć strategia ta może pomagać im „przebrnąć” przez trudną sytuację, trwającą niekiedy całe lata, dzieci te cierpią wewnętrznie, gdyż utraciły dostęp do tego, co rzeczywiście się w nich dzieje.
Martin, mały chłopiec stojący w kamiennym milczeniu, przelękniony skierowaną na niego złością, wyrośnie prawdopodobnie na mężczyznę mającego niewielki kontakt z własnymi emocjami. Kiedy chciał pobiec do swojego pokoju, kazano mu zostać na miejscu i wszystkiego wysłuchać. Kiedy chciał się rozpłakać, zabroniono mu ronić łzy. Zrobił więc jedyne, co pozostawało do zrobienia: wyłączył się. Choć w dorosłym życiu może być świetnym współpracownikiem, to jeśli chodzi o bliskie związki, takie, w których odzywa się jego przeszłość, może wyłączać się tak samo jak w dzieciństwie, wywołując poczucie odrzucenia u żony, która ma wrażenie, jakby mówiła do ściany. Wszyscy mamy swoje emocjonalne ściany, jeśli jednak na głucho zamurowała je trauma interpersonalna, mogą sprawiać wrażenie absolutnie nieprzeniknionych.
Zdolność do ucieczki, zejścia z pola rażenia nieszczęścia ma podstawowe znaczenie dla tego, czy u człowieka rozwiną się długoterminowe objawy traumy, czyli pourazowe zaburzenie stresowe (Wylie, 2004). Osadza się ono w ciele w postaci zamrożonych uczuć, potrzeb lub popędów – stłumionych chęci. Mimo że nie mamy świadomości, jakie konkretnie są to chęci, mogą one oddziaływać na nas na poziomie podświadomym. Po upływie wielu lat możemy nadal żyć tak, jakby stresor był ciągle obecny, jakby wielokrotnie doświadczane naruszenie naszego poczucia tożsamości i naszego świata wciąż czaiło się za rogiem, ponieważ tak mówią nam nasze ciało i nasz umysł. Stajemy się przeczuleni, nieustająco czekamy, aż spadnie drugi but. Kiedy żona Martina będzie czymś sfrustrowana i rozzłoszczona, on może ponownie zastygnąć. Prawdopodobnie będzie mu nawet trudno nawiązać kontakt z tym, co czuje, nie mówiąc już o wyartykułowaniu tego. Nieświadomie zmieni się znów w znieruchomiałego chłopca. To samo tabu dotyczące adekwatnego odczuwania, które występowało u niego w dzieciństwie, będzie teraz systematycznie się wokół niego pojawiać; Martin stanie się emocjonalnym niemową, jak to określam. Nie będzie ubierał swoich uczuć w słowa, a tym bardziej o nich rozmawiał. Im bardziej więc sfrustrowana będzie jego żona, tym bardziej on będzie się wycofywał, wybuchał lub milczał. W tym błędnym kole dawny problem ponownie ożywa w teraźniejszości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki