- promocja
Zwyczajny szpieg. Powrót - ebook
Zwyczajny szpieg. Powrót - ebook
Nazywam się Hagenbeck… Filip Hagenbeck.
Kim jestem?
Szpiegiem. Zwyczajnym.
Wyszkolony w Starych Kiejkutach i oszlifowany w Centrali trafiłem do nigeryjskiego Lagos. To tam jako młody oficer operacyjny, pod przykryciem konsula w ambasadzie, przez kilka lat nadstawiałem karku w imię wyższych celów. I wtedy żelazna kurtyna zardzewiała i właśnie zawaliła się z hukiem. Opisałem to w pierwszym tomie wspomnień pod tytułem Zwyczajny Szpieg.
Po powrocie z misji usłyszałem: „Już tu nie pracujesz!”. Ale przecież z wywiadu ponoć się nie wychodzi! Byłem więc nadal szpiegiem, tyle że bezrobotnym...
Długo to nie trwało. Tak zaczyna się moja kolejna opowieść. Bez wahania wkroczyłem w wartki nurt nadwiślańskiego kapitalizmu, który w tamtych latach rozwijał się w całej swojej barbarzyńskiej krasie. Importowałem pomarańcze, o mało nie dopadli mnie handlarze narkotyków w Grecji, uratowałem polskie cukrownie przed bankructwem, a potem byłem świadkiem narodzin Radia Kolor. Zostałem nawet giełdowym „milionerem”. Świat należał do mnie.
I wtedy zadzwonił telefon...
Powrót do dawnej Firmy wcale nie był łatwy.
W drugiej części mojej opowieści zdradzę Wam liczne tajemnice... nie, nie te o jakich myślicie. Te należą do naszego Państwa.
Opowiem za to w szczegółach, jak zwyczajny szpieg uprawia swoje rzemiosło, prowadząc z pozoru zwyczajne życie. Niektórzy powiedzieliby – nadmiernie urozmaicone. Zwłaszcza, gdy Rzeczpospolita posłała mnie, swojego szpiega, do Gorącego Kraju. Było… naprawdę gorąco.
Jak udało mi się przeżyć, jak przetrwałem liczne burze i niejeden samum? Sprawdźcie!
Zapraszam do mojego świata, PRAWDZIWEGO świata zwyczajnych szpiegów. Takich jak ja...
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-630-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan już tu nie pracuje
– Panie Filipie, pana szef nie chciał z nami rozmawiać i skierował nas do pana. – Wymuskany wymoczek uśmiechał się fałszywie. Kiedy się przedstawił, okazało się, że to prawnik z kancelarii reprezentującej na terenie Polski grecką firmę Patronikos.
W głosie wymoczka nie wyczułem jednak pretensji. Mój szef, młody samorodek biznesu, nie musiał gadać osobiście z jakimiś tam prawnikami. Od tego miał ludzi takich jak ja – wynajętych do nietypowych zadań. Przez chwilę odczułem zaniepokojenie. Czyżby ci z Grecji mnie wytropili?
– Mamy kłopot z waszą firmą. – W głosie prawnika zaczęły pobrzmiewać metaliczne nuty. – Firma Patronikos skarży się, że nie zapłaciliście jej za dziesięć tirów pomarańczy. Naszym zadaniem jest przekonanie was, aby zapłata nastąpiła… – Tu wymoczek spojrzał na towarzyszącego mu drugiego wymoczka, również prawnika. Drugi potwierdzająco kiwnął głową. Odetchnąłem z ulgą. Nie, nie wytropili.
– Szanowny panie mecenasie – starałem się, aby mój głos brzmiał odpowiednio profesjonalnie, ale i przyjacielsko – mój szef zna sprawę i upoważnił mnie do stanowczego oświadczenia, że żądanie firmy Patronikos jest bezzasadne.
– Ależ my mamy faktury… – niemalże wykrzyczał pierwszy wymoczek.
– Zechcą panowie je udostępnić? – spytałem.
– Naturalnie… – Drugi wymoczek obrzucił mnie triumfalnym spojrzeniem i położył na biurku aktówkę model Attaché, zamykaną na szyfrowy zamek. Chwilę poszamotał się z pokrętłami zamka, po czym uchylił wieko teczki. Zerkając na boki, jakby w obawie, że ktoś może mu coś z tej teczki podprowadzić, szybko wyjął spięty plik kilkunastostronicowych akt i położył je przed nosem wymoczka numer jeden.
Ten wziął papiery do rąk, przejrzał je i ostrożnie wyciągnął w moją stronę.
– Niech pan sam sprawdzi… – Wymoczek numer jeden nie miał wątpliwości, że przytłoczony ciężarem papierowych dowodów błyskawicznie polegnę.
Jak dotąd spektakl rozwijał się zgodnie ze scenariuszem. Odegrałem więc kolejną scenę, pod tytułem: „Odbiorca pomarańczy przegląda dostarczone dokumenty”. Musiałem popatrzeć na każdą stronę, z powagą kiwając głową. Polscy prawnicy siedzący po drugiej stronie mojego biurka, co nieuchronnie – zgodnie z teorią negocjacji – wskazywało, że jesteśmy w sytuacji konfrontacyjnej, a nie kooperacyjnej, zapewne w myślach już liczyli wielomilionową prowizję, jaką im obiecał Patronikos. Nic z tego.
– Faktury są wystawione poprawnie – powiedziałem. Prawnicy zaczęli się uśmiechać. – Ale to za mało. Gdzie jest kontrakt?
– Jaki kontrakt? – zapytał głupio wymoczek pierwszy.
– Właśnie! – dodał wymoczek drugi. – Jaki kontrakt?
Zdaje się, że wymoczkowej kancelarii zaczęło zaglądać do okien bankructwo.
– Panowie! Widzę, że pan Patronikos nie był z wami do końca szczery – zacząłem im uchylać rąbka tajemnicy. – Otóż jesienią ubiegłego roku podpisał z naszą firmą kontrakt na dostawę czterystu osiemdziesięciu ton pomarańczy odmiany navel. Dwadzieścia tirów – każdy z ładunkiem dwudziestu czterech ton owoców – dotarło do naszych hurtowni w uzgodnionym terminie. Owoce były w dobrym stanie. Grecki bank pana Patronikosa odebrał środki zarezerwowane na podstawie akredytywy w polskim banku na zasadzie pieniądze w zamian za dokumenty. Dokumenty z dostawy pomarańczy i certyfikaty eksportu owoców poza obszar EWG były zgodne z akredytywą i polski bank mógł uwolnić środki. I zrobił to wedle mojej najlepszej wiedzy. Mam nadzieję, że grecki bank ich nie ukradł, tylko przelał na konto dostawcy – podkreśliłem.
Oba wymoczki spojrzały na siebie, jakby nie za bardzo wiedziały, o co w mojej przemowie chodzi.
– Panowie, to była poważna transakcja i odbyła się zgodnie z kanonami handlu międzynarodowego zawartymi w INCOTERMS – zaznaczyłem, aby wymoczkom dać do zrozumienia, że siedzi przed nimi ekspert od eksportu i importu. – Obie strony dysponują odpowiednimi egzemplarzami kontraktu. To ja się panów pytam, gdzie jest kolejny kontrakt, dotyczący tych przyniesionych teraz przez was faktur. – Potrząsałem wymownie plikiem dokumentów.
Wymoczki milczały. Też wymownie. Czekałem na jakąkolwiek odpowiedź.
Wymoczek pierwszy nie zamierzał się poddawać.
– Panie Filipie kochany… Proszę nie zmuszać naszego zleceniodawcy do dalszych działań… – W jego głosie była sama wymoczkowata łagodność, żadnej groźby.
– Panie mecenasie kochany… – starałem się trzymać jego poziom – oczywiście możecie iść do arbitrażu albo do sądu. Ale zrozumcie, że to nie ma sensu z waszego punktu widzenia. Pokażemy arbitrowi pierwszy i jedyny kontrakt. Pokażemy pełną dokumentację, która naszym zdaniem dowodzi, że był to kontrakt przeprowadzony wręcz wzorcowo. No a wy pokażecie te nieszczęsne faktury. Jak myślicie, co orzeknie arbiter lub nie daj Boże sędzia? – spytałem, patrząc w oczy to jednemu wymoczkowi, to drugiemu. – Bo nasza strona wskaże na bezpodstawne nękanie.
– Nie wiemy, co się stało z drugim kontraktem – przejął inicjatywę wymoczek drugi. – Pan Patronikos przekazał nam wszystkie dokumenty, jakie miał. My przyjmujemy, że egzemplarz strony greckiej zaginął, a ten dla waszej firmy jest u was – dokończył wymoczek drugi i uśmiechnął się bezczelnie.
Wymoczek pierwszy jakoś tak się przyczaił. Widać było, że chce coś powiedzieć, ale się waha. Po chwili powiedział:
– Panie Filipie, ja wiem, że wy macie ten kontrakt na piśmie. Tylko nie wiem, czy pana szef się ucieszy, jak przyjdzie tu do was jakiś Iwan z kałachem w poszukiwaniu tych dokumentów. W końcu miejsce, gdzie macie biura, to nie tajemnica…
Nie powiem. Przytkało mnie. W Czarnej Afryce różni tacy próbowali mnie zatłuc. Raz byli to rebelianci, innym razem policjanci. O wężach i komarzycach nie wspomnę. Ale Iwan z kałachem? Przedstawiciel do niedawna braterskich dla Polaków ludzi radzieckich? Ja spodziewałem się jakiejś greckiej mafii. Nie bez przyczyny.
Nie powiem. Nie powiem. W stanie przytkania najczęściej dopadał mnie esprit d’escalier, czyli refleks mi się spóźniał, i ewentualna błyskotliwa riposta pojawiała się w mojej głowie z reguły o dwie godziny za późno. Ale nie tym razem.
– Panie mecenasie – wycedziłem z uśmiechem, podnosząc na wysokość oczu wizytówkę ich kancelarii, którą wymoczek pierwszy wręczył mi na początku spotkania. Furia, która mnie na początku opanowała, skryła się na moment w twardej skale rozsądku. – Widzę, że biura waszej kancelarii mieszczą się w samym centrum Warszawy. Pod bardzo dobrym adresem – mruczałem sam do siebie. – Hmm… a nie boją się panowie, że jakiś Borys z kałachem pojawi się w waszej kancelarii? Nie tyle szukając jakichś dokumentów, ile starając się przywrócić równowagę w przyrodzie? Wiecie, wedle zasady jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie…
Wymoczki spojrzały po sobie. I nic więcej nie powiedziały, tylko sobie poszły. Gdy godzinę później Cezary zapytał o rezultaty wizyty tych poważnych prawników, machnąłem ręką. Szef uśmiechnął się krzywo i zachichotał.
– Wiedziałem, że sobie poradzisz… – Obrócił się na pięcie i zniknął w swoim gabinecie.
Dwa tygodnie później pierwszy z wymoczków zadzwonił pod mój służbowy numer telefonu.
– Panie Filipie, firma Patronikos ma do was jedną jedyną prośbę. Przekażcie nam poświadczone certyfikaty eksportu pomarańczy poza obszar EWG. W końcu powinniście je mieć od kierowców tirów. Patronikos odpuści kwestię niezapłaconych faktur, jeśli dostanie te certyfikaty, bo dotacje z EWG, jakie mu przysługują przy eksporcie poza jej obszar, zapewnią mu godziwe pieniądze za te nieszczęsne pomarańcze.
Uśmiechnąłem się w duchu. Odesłałem im te certyfikaty. Pan Patronikos postąpił jak biznesowy debil. Po pierwszym kontrakcie, który był sukcesem obu kontrahentów, nie podpisał z nami kolejnego, ale niejako z marszu wysyłał kolejne tiry z pomarańczami. Co waszym zdaniem miał robić Cezary? Odsyłać towar do Grecji?
To był naprawdę barbarzyński kapitalizm. W ramach obowiązującego prawa.
Niestety. Po takim numerze nikt w Grecji nie zechciał współpracować z taką „szemraną polską firmą”. Jej nazwa – Dom Handlowy „Cezary Malinowski” – została w Grecji wyklęta. Ale to nie był dla nas problem. W końcu pomarańcze rosną nie tylko w Helladzie.
* * *
Lądowanie w Warszawie – po trzech latach i czterech miesiącach spędzonych w nigeryjskich tropikach – było nie lada wyzwaniem dla kogoś przyzwyczajonego do prawie non stop błękitnego nieba i temperatur powietrza zbliżonych do ciepłoty ludzkiego ciała. Jesienne chłody, chmury i deszcze zapowiadały, że oto znalazłem się w całkiem innym świecie.
I faktycznie. Dość szybko dowiedziałem się, że mimo zgłoszenia mojej chęci kontynuacji służby w nowej formacji wywiadowczej, przekazanego do Centrali przed powołaniem Urzędu Ochrony Państwa, nie zostałem do niej wcielony. Ale na pocieszenie zweryfikowano mnie „pozytywnie”.
Co to oznaczało? Ni mniej, ni więcej, tylko to, że obywatel Filip H. podczas służby w organach resortu spraw wewnętrznych nie prześladował opozycji. Czyli teoretycznie ma moralne prawo do ubiegania się o przyjęcie do nowych służb. Praktycznie wyglądało to dość dziwacznie.
Po przyjeździe do Polski zgłosiłem się do Centrali. Tam mój dobry kolega, zajmujący się takimi niedobitkami jak ja, upewnił się, czy aby na pewno wiem, jaki jest mój status.
– Filip, ale ty wiesz, że już tutaj nie pracujesz? – zapytał. Widać wyglądałem na takiego, co nieświadom sytuacji zgłosił się do służby gotów odebrać nowy przydział służbowy i wszelkie artykuły świadczące o pracy w jednostce specjalnej. Operacyjną legitymację, operacyjną referentkę do plombowania szaf pancernych, operacyjny długopis, ołówek i gumkę oraz ryzę zwykłego nieoperacyjnego papieru.
Nic podobnego. Dostałem świadectwo służby wraz z poświadczeniem „pozytywnego” zweryfikowania oraz kwit do kasy, aby odebrać niebagatelną, bo sześciomiesięczną odprawę w związku ze zwolnieniem ze służby wraz z ekwiwalentem za niewykorzystany urlop.
Wyszedłem z Firmy. Została tam, gdzie zawsze była – w bloku F. Stojąc przez chwilę na dziedzińcu, spojrzałem w okna dookoła mnie. Gdzieś tam siedzieli moi koledzy, tylko nie wiedziałem którzy. Których z nich oszczędzono? Których zaś spotkał taki los jak mnie? Mój pech polegał na tym, że miałem za sobą tylko jedenaście lat służby, więc żadna „esbecka emerytura” mi nie przysługiwała.
Po latach dowiedziałem się, że aby wykazać się „rewolucyjną” gorliwością wobec nowych szefów, Andrzeja Milczanowskiego i Krzysztofa Kozłowskiego, „starzy pułkownicy” przyjęli zasadę, że ci, co są poza granicami, nie zostaną do nowej/starej służby przyjęci. Czy dotyczyło to wszystkich – nie wiem. Ponoć zakładali, że posiadacze dewizowych oszczędności, biorący dodatkowo tak jak ja odprawy w złotówkach, znający obce języki i mający liczne kontakty zagraniczne, łatwo sobie poradzą na wolnym rynku.
Spojrzałem na sine niebo nad gmachem MSW. Będzie lało. Zdusiłem w sobie rozgoryczenie, bo w niczym nie mogło mi pomóc. No, Filip, zostałeś bezrobotnym! – pomyślałem.
Co miałem zrobić? Poszedłem szukać pracy.
Ale zanim to nastąpiło, zgłosiłem się do Urzędu Pracy jako bezrobotny. Jak dziś pamiętam zdumioną twarz pracownicy urzędu. Socjolog z wykształcenia? A gdzie pan poprzednio pracował? W MSZ? Aaaa… dyplomata… Zapisała moje dane. Popatrzyła na mnie i smutno przyznała, że dla socjologów nie ma za dużo ofert. W zasadzie to nie ma żadnej. Są dla stolarzy, są dla ślusarzy. Ale dla socjologów?
W tym momencie przypomniała mi się historia kanoniera Franka Dolasa. Tego, który myślał, że rozpętał drugą wojnę światową. W filmie, który wszyscy Polacy kochają, Franek jest warszawskim cwaniaczkiem. W powieści Kazimierza Sławińskiego, na której motywach powstał film, Franciszek Dolas ma na imię dość parszywie, bo Adolf, i jest inteligentem chcącym bronić kraju przed wrogiem. W przededniu wybuchu wojny zgłosił się do punktu mobilizacyjnego. Tam kompanijny pisarz jełop, rejestrujący kandydatów do armii, spytał Adolfa o zawód. Ten – zgodnie z prawdą – podał, że jest historykiem sztuki w randze doktora nauk.
Pisarz w rejestrze doktora historii sztuki nie znalazł. Na literę D był dekarz, drukarz i druciarz. A im bardziej kompanijny pisarz szukał, tym bardziej tam doktora jakiejś tam sztuki nie było. Zrozpaczony Dolas, który bardzo chciał walczyć za ojczyznę, ostatecznie zgodził się, aby zapisano go w rejestrze jako robotnika rolnego. I tak wstąpił do wojska. Został ordynansem pewnego pułkownika. Pani pułkownikowa – dobra dusza – w ramach charytatywnego impulsu postanowiła robotnika rolnego Dolasa nauczyć czytać. Ten – ku zdumieniu nauczycielki – już po trzech tygodniach czytał gazetę codzienną. Metody edukacyjne pani pułkownikowej wzbudziły podziw i zazdrość wśród pań z towarzystwa. Szok nastąpił, gdy został przyłapany, jak sobie wieczorem zamiast elementarza płynnie czytał dzieła Plutarcha i Platona, pobrane samowolnie z biblioteczki pana pułkownika. Ostatecznie oczytany Plutarchem i Platonem kanonier Dolas spóźnił się na mobilizację i wkrótce potem wywołał tę drugą wojnę światową.
Ja natomiast nic nie wywołałem, tylko w listopadzie 1990 roku z dumą zasiliłem szeregi polskich bezrobotnych. Skoro państwo uznało, że mnie już nie potrzebuje, to ja uznałem, że teraz państwo powinno mnie trochę poniańczyć. I już wkrótce, na początku grudnia, otrzymałem zasiłek dla bezrobotnych w wysokości siedmiuset kilkudziesięciu tysięcy złotych (dziś to byłby pewnie ekwiwalent siedmiuset złotych). Zrozumiałem jednak, że muszę działać samemu.
Zanim zacząłem poszukiwania pracy, zrobiłem jedną ważną rzecz. Zapisałem się na kurs handlu zagranicznego.
Kurs był logicznym wyborem. Polska otwierała się na świat. A ja zawsze zazdrościłem kolegom z Biura Radcy Handlowego, obserwując w Lagos, jak pilotują transakcje zawierane przez polskie firmy z partnerami w Nigerii. Potem w ich rocznych sprawozdaniach z podziwem odczytywałem kwoty sięgające milionów dolarów. Obrotu, nie zysku. Ale mimo wszystko wtedy te liczne zera robiły na mnie wrażenie.
Moja praca w Lagos, zarówno ta oficjalna w roli konsula, jak i ta nieoficjalna, była „niemierzalna”. Ilekolwiek bym zrobił, nijak nie było wiadomo, jaka z tej roboty wynika korzyść. Przynajmniej takie miałem poczucie. Dlatego kurs handlu zagranicznego był mi potrzebny do zdobycia wiedzy, która wydawała mi się niezbędna w owym czasie. W sumie to był dobry ruch. Jeszcze wiele lat potem – w różnych zaskakujących momentach – znajomość INCOTERMS okazywała się przydatna. Na tym kursie wkroczyłem w całkiem nowy dla siebie świat.
Zacząłem regularnie przeglądać oferty pracy w gazetach. I rozsyłać CV. To był dopiero cyrk. Niektórzy mnie ignorowali, inni zapraszali na rozmowę. Trafiłem nawet do Pepsi-Coli, poszukującej szefa logistyki. Szefem nie zostałem, ale zyskałem kolejne doświadczenie w trudnym procesie poszukiwania pasującego mi zajęcia.
W trakcie tych poszukiwań pracy, odwiedzania licznych firm, rozmawiania z ludźmi prowadzącymi nabór, zorientowałem się, że moje CV jest niesłychanie ubogie. Jedynym atutem była znajomość angielskiego. Wzmianka, że byłem konsulem w Nigerii, nie robiła na przyszłych pracodawcach absolutnie żadnego wrażenia. Ale ciągle liczyłem na coś specjalnego. Co to miałoby być? Nie miałem zielonego pojęcia.
Tymczasem szersze grono rodzinne uchwaliło, że w związku z moim szczęśliwym powrotem z tropików należy się nam wszystkim solidny wypoczynek w rejonach podgórskich. Tak aby zrównoważyć mrozem i śniegiem nigeryjskie deszcze tropikalne. Wybór padł na Krynicę Górską. Zarezerwowaliśmy pokoje w pensjonacie. Kupiliśmy bilety. Zaopatrzyłem całą naszą czwórkę w łyżwy. I spokojnie czekaliśmy na rozpoczęcie dwutygodniowego turnusu, który miał objąć i święta Bożego Narodzenia, i sylwestra.
Nie czułem presji, żeby pilnie podjąć pracę. Kasy mi nie brakowało, mimo że akurat wtedy plan Balcerowicza, a raczej Jeffreya Sachsa, drastycznie zmniejszył wartość moich uciułanych w Nigerii dolarów. Dużo ich nie było – jakieś dziewięć tysięcy. Zbierałem, jak wiecie, na powiększenie dwupokojowego kwaterunkowego mieszkania, bo córki wyjątkowo szybko rosły. Miałem więc w kieszeni oszczędności, których nie mogłem wydać na mieszkanie, bo nie wystarczyłyby nawet na jeden pokój. Ponadto miałem wspomnianą odprawę, ekwiwalent za niewykorzystany urlop i do tego pracującą od września żonę. Nie pamiętam, jak to się stało, że po trzech miesiącach pracy dali jej urlop. Chyba był bezpłatny.
Tuż przed wyjazdem na to nasze zimowisko zadzwoniła do mnie miła pani. Z firmy Business Foundation. Poinformowała, że są gotowi na spotkanie ze mną, jeśli jestem zainteresowany posadą asystenta prezesa. Byłem. Na spotkanie przybyłem punktualnie, czyli przed czasem. Na niewiele się to zdało, bo prezes Bogdan Chojna był właśnie bardzo zajęty. Nie spodobało mi się to zbytnio.
Wyznawałem wtedy hunwejbinowską zasadę „albo rybka, albo pipka”. Jak są ważni klienci, to prezes powinien wydelegować personel z kadr do rozmowy. Ale ten kazał mi czekać. Czekałem. Wiedziałem, że jest to element tresury przyszłego „być-może-asystenta-prezesa”. Wreszcie sekretarka prezesa nie wytrzymała. Wślizgnęła się do jego gabinetu, gdzie właśnie trwało niesłychanie ważne spotkanie. Po chwili wyszła, trzymając w ręku kolorową ulotkę.
Na ulotce była reklama sztandarowego produktu firmy prezesa: Business Foundation Book. To miał być jeden z pierwszych informatorów czy też katalogów dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Polskie firmy po zapłaceniu znalazłyby się w katalogu. Na tym polegała jedna strona biznesu. Drugą była sprzedaż owej BF Book inwestorom zagranicznym.
Sekretarka jeszcze raz przeprosiła mnie w imieniu prezesa.
– Pan prezes prosi, aby pan przetłumaczył treść tej ulotki na angielski, odręcznie, na tej tu kartce – wytłumaczyła. Tak się składało, że wtedy w miarę swobodnie władałem angielskim, który był moim codziennym językiem w Nigerii. Ulotka nie sprawiła mi kłopotu i kilkanaście minut potem sekretarka znowu wybiegła z gabinetu prezesa. Z pytaniem, od kiedy mogę podjąć pracę.
Czemu tak szybko? Sekretarka zwierzyła się, że firma prezesa właśnie zaczyna proces wprowadzania danych o przedsiębiorstwach do swojej BF Book. Wtedy pojąłem, że szukają jelenia do klepania w klawiaturę. Zadeklarowałem gotowość do pracy od Nowego Roku. Zmartwiona sekretarka jeszcze próbowała mnie wyginać.
– Ale wie pan, że ta praca nie będzie na pana czekać? – spytała życzliwie. Pokiwałem głową.
– Wiem! – odparłem.
I wyszedłem.
Pojechałem do żony do pracy, aby zdać jej relację z interview. Basia – gdy ja czekałem na swego zmiennika w Lagos – zaczepiła się w Polsce jako sekretarka szefa zakładu transportu i spedycji międzynarodowej. Zakład był częścią większej struktury, która przybrała ówcześnie nazwę Dom Handlowy „CM”. Pod literami CM kryło się imię i nazwisko młodego, obrotnego biznesmena, który z pomocą grona rodzinnego założył hurtownię towarów spożywczych.
Szybko okazało się, że jedna hurtownia na Okęciu to mało. Założył drugą. A kiedy połapał się, że państwowe firmy transportowe padają jedna po drugiej, założył w swojej firmie własną odnogę zajmującą się transportem. Ów zakład, gdzie zatrudniono moją żonę jako anglojęzyczną sekretarkę, mieścił się na warszawskiej Pradze w pomieszczeniach dawnej betoniarni. I kiedy tam dojechałem i relacjonowałem żonie „osiągnięcie” u prezesa, z gabinetu szefa transportu wychylił się wysoki, przystojny mężczyzna. Znaliśmy się już wcześniej, bo jako bezrobotny odwiedzałem to miejsce dość często.
– Panie Filipie, co u pana? – zapytał.
– Właśnie odrzuciłem atrakcyjną ofertę pracy, panie Jarosławie. – Śmiejąc się, szybko opowiedziałem, co się wydarzyło. Pan Jarosław zadumał się przez chwilę. Po czym zaczął się dopytywać, jakimi językami władam. Chodziło mu zwłaszcza o niemiecki. I czy mam doświadczenie w handlu zagranicznym.
Niemiecki znałem na poziomie ABC. Angielski znałem tak, że prezes Business Foundation zaoferował mi pracę, nie oglądając mnie na oczy, jedynie na podstawie przetłumaczonej z języka polskiego ulotki. Doświadczenie w handlu zagranicznym czerpałem z ponad trzyletniej współpracy z Biurem Radcy Handlowego w Lagos. A ponadto właśnie uczęszczałem na kurs handlu zagranicznego, gdzie odświeżałem wiedzę sprzed lat. Tak mniej więcej brzmiała moja odpowiedź. Trochę więc ubarwiłem.
Pan Jarek zasępił się nieco. Zwierzył się, że Dom Handlowy „CM” organizuje własne biuro handlu zagranicznego. Firma się rozrasta i potrzebuje własnego dostępu do rynków zagranicznych. Koszty pośrednictwa przy imporcie towarów spożywczych były w owym czasie wysokie. Handlowiec z niemieckim byłby przydatny. Szefowa biura włada angielskim. No trudno…
Pan Jarek nie docenił jednak wizjonerskiego ducha u szefa Domu Handlowego „CM”. Cezary Malinowski, bo tak go będę nazywał, miał zaledwie dwadzieścia kilka lat. Zdaje się, że jego ojciec kiedyś pracował w branży spożywczej w handlu uspołecznionym, który właśnie zdychał na skutek procesów transformacji. Młody i rzutki facet nie wiedział, że jest jak ten żuk, który wedle prawideł aerodynamiki nie ma prawa latać, a jednak lata. I Czarek pofrunął. Został biznesmenem. A do współpracy zgarnął całą szerszą rodzinę.
Kilka dni później pan Jarosław od transportu zadzwonił i zaprosił mnie do siebie na spotkanie w sprawie pracy. W jego gabinecie poznałem panią Ewę, bardzo atrakcyjną blondynkę w średnim wieku. Specjalistkę od handlu zagranicznego. Okazało się, że potrzeba im trójki handlowców. I właściciel firmy – Cezary Malinowski – wyraził zgodę na zatrudnienie mnie. Są gotowi podpisać umowę od stycznia.
Nie wahałem się ani chwili. Handel zagraniczny! Praca w prywatnej firmie, gdzie jednoosobowy właściciel odpowiada całym swoim majątkiem. Super! To było to! Zgodziłem się natychmiast, zwłaszcza że pensja na początek była satysfakcjonująca. Całe trzy miliony złotych.
Zimowe wakacje spędziłem więc spokojnie. Z całą rodziną w Krynicy Górskiej. Z tamtych dni pamiętam jedynie szalone jazdy z córkami na lodowisku Krynickiego Towarzystwa Hokejowego. Na rosyjskich łyżwach hokejowych, kupionych gdzieś na bazarze na stadionie „Skry” w Warszawie.
W pierwszym tygodniu stycznia podjąłem oficjalnie pracę w Domu Handlowym „CM”.Rozdział 3
Witaj, Walencjo!
Po powrocie do Polski przez jakiś czas starałem się zachowywać operacyjną czujność. Ale ile można być w stanie ciągłego alertu? Wizyta wymoczkowatych prawników pokazała mi, że jeśli ktoś z Grecji miałby mnie ścigać, to już by mnie dopadł. Dlatego przeszedłem w tryb zrelaksowany i zająłem się doskonaleniem rzemiosła.
Wkrótce zostałem poddany próbie. Kuszenie nadeszło w postaci telefonu. Od Bolka.
Bolek zadzwonił pod mój domowy numer. Poznałem jego głos natychmiast. Nie powiem. Lekko się zdumiałem. Czego chce ode mnie dawny kolega? Okazało się, że Bolo dzwoni z propozycją nie do odrzucenia.
– Filipie, okazuje się, że kierownictwo Firmy popełniło błąd. Miotła zamiatała zbyt zamaszyście – Bolo naprawdę mówił jak zmartwiony szpieg – i teraz brakuje nam doświadczonej kadry. Wielu kolegów z grupy, której początkowo nie przyjęto do Zarządu Wywiadu UOP, teraz wraca do służby. Niejako automatycznie, bez specjalnych ceregieli. Wracaj!
– Ooo… – zdziwiłem się, czując, jak ogarnia mnie uczucie zbliżone do goryczy zdradzonego męża.
Nie bardzo wiedziałem, co na taką propozycję odpowiedzieć.
– Hmm… Bolo, a jaką oferujecie pensję takiemu jak ja? – zapytałem. Liczyłem, że oferowane apanaże powalą mnie na kolana.
– Ja jako zastępca naczelnika mam trzy i pół miliona. – Bolo był szczery do bólu, choć przecież mógł trochę pofantazjować.
– He, he, a ja w swojej firmie mam teraz cztery. A za moment będzie pięć – tu zaszarżowałem bez pokrycia.
– Filip, pietruszkę możesz sprzedawać zawsze. A ta oferta nie będzie aktualna wiecznie – kusił Bolek.
Prawie się obraziłem za tę pietruszkę. Bolo oczywiście miał rację. Ale byłem uparty jak osioł. Podobała mi się wymierność mojej pracy u Cezarego. I nie podobała całkowita nieprzeliczalność na konkrety służby w wywiadzie.
– Bolo, dzięki za telefon, ale nie skorzystam. – Mój osobisty osioł wyglądał na odpornego na racjonalne argumenty.
Bolo odpuścił. Dzwonił potem jeszcze kilka razy. Zawsze spotykał się z osłem.
Tymczasem życie oferowało mi kolejne niespodzianki.
Gdańska Fundacja Kształcenia Menedżerów dostała intratne zlecenie. Prowincja Walencja w Hiszpanii zwietrzyła swoją szansę w postkomunistycznej Polsce. Korzystając ze względnej swobody gospodarczej, lokalny rząd tej prowincji założył w Polsce spółkę Polvalen. Jej zadaniem było nawiązywanie kontaktów biznesowych korzystnych dla tamtejszych przedsiębiorców. Na pierwszy ogień poszły polskie firmy ze sfery agrobiznesu. Hiszpanie za pośrednictwem Polvalenu oferowali nowo powstałym polskim firmom szkolenia biznesowe za niewielkie pieniądze. Przez pierwsze kilka tygodni miały się one odbywać w Gdańsku. A potem przez miesiąc w Walencji.
Cezary szybko zorientował się w wartości takiej oferty. Natychmiast wezwał do siebie panią Ewę, moją szefową.
– Jedź! – polecił jej bez zbędnego ględzenia.
Niestety, spotkał się z grzeczną odmową. Pani Ewa była rozwódką i jedyną opiekunką małoletniego syna, którego nie miałaby z kim zostawić. Dłuższy wyjazd, czy to krajowy, czy zagraniczny, nie wchodził u niej w grę. Cóż było robić?
Cezary musiał dokonać wyboru, czy wysłać mnie czy też Elę. Bo warunkiem uczestnictwa była znajomość angielskiego. Padło na mnie. Ela była bardziej potrzebna w kraju.
Pojechałem więc do Gdańska. Spędziłem tam chyba ze trzy tygodnie, intensywnie się szkoląc z tematyki biznesu. Było to naturalne przedłużenie kursu z handlu międzynarodowego, jaki ukończyłem kilka miesięcy wcześniej w Warszawie. A na deser czekała na mnie Walencja.
Zakwaterowano nas w jakimś internacie szkoły zawodowej. Gdzie odbywały się same szkolenia? Już nie pamiętam. Gdzieś w Sopocie lub Gdyni. Ale pamiętam dotkliwy ból zęba.
Podjąłem bohaterską decyzję, aby pojechać na ostry dyżur stomatologiczny. Była niedziela, a ząb bolał mnie coraz bardziej. Nie wiem, dlaczego uznałem, że nie mogę jechać do dentysty kolejką średnicową ani tramwajem. Postanowiłem przetestować swój urok osobisty i poprosiłem koleżankę z kursu o pożyczenie mi na dwie godziny… samochodu. No, może przesadziłem z tym samochodem. Pożyczyłem malucha. Młodemu czytelnikowi winny jestem wyjaśnienie. Mowa o fiacie 126p.
Przerażona koleżanka wielokrotnie upewniała się, czy aby na pewno potrafię prowadzić takie cudo. Nie wiem, dlaczego uparłem się na malucha. Ale poganiany bólem chwyciłem kluczyki i dowód rejestracyjny. I ruszyłem przez puste ulice Trójmiasta. Niedziela. Maluch gnał jak szalony. W granicach prawa, miałem nadzieję. A nadzieja jest matką… głupich.
Policjant z lizakiem wyrósł jak spod ziemi na prawym pasie Grunwaldzkiej. Dałem po hamulcach i zjechałem do chodnika. Grzecznie – na lekko zgrzytającym wstecznym – cofnąłem mój bolid, aby pan władza nie musiał daleko chodzić. Nie wiedziałem, jak należy się zachować. Czy jak na amerykańskich filmach grzecznie siedzieć, trzymając ręce na kierownicy, i czekać na dalsze polecenia? A może pokornie wyskoczyć z samochodu i położyć obie ręce na masce? Albo dachu…
Pamiętałem z Nigerii, że nie było żartów z patrolami policyjnymi porozstawianymi na dalekich trasach. Najpierw zastrzelą, a potem grzecznie przeproszą. Dlatego zachowałem się nieco chaotycznie. Uchyliłem okno i wystawiłem obie ręce na zewnątrz, sierżant mało nie posikał się ze śmiechu.
– Panie kierowco, niech pan mi tu Ameryki nie odstawia – powiedział, skinąwszy w stronę ustawionego w zatoczce dla taksówek samochodu z dumnym napisem „policja”. – Poproszę o przejście do radiowozu z dokumentami auta, prawem jazdy i dowodem osobistym.
Nie byłem wtedy w pełni władz umysłowych. Czułem, jak zgorzel w kanale górnej trójki właśnie zżera mi żywy jeszcze nerw. Pod nosem rosła mi gula wypełniona ropą. Każdy ruch potęgował ten ból. Kilka metrów w stronę radiowozu przeszedłem tak płynnie, jakbym był z baletu albo rewii na lodzie. Gładko i posuwiście.
Usiadłem na tylnym siedzeniu radiowozu obok sierżanta. Sięgnąłem do saszetki. Podałem mu papiery.
– Panie Filipie! – W głosie sierżanta brzmiała nieukrywana irytacja. – Co pan, jaja sobie ze mnie robi?!
– Jak to jaja? – Nie bardzo rozumiałem.
– No, a co TO, do cholery, ma być?! – Policjant trzymał w ręku zafoliowany kartonik z moim zdjęciem. Napisy po angielsku głosiły, że widoczny na fotografii osobnik może prowadzić pojazdy mechaniczne po drogach Federalnej Republiki… Nigerii.
Nigeryjskie prawo jazdy! Nie mam pojęcia, dlaczego je trzymałem w saszetce ani dlaczego dałem je policjantowi razem z resztą dokumentów.
– I na dodatek zapomina pan, że prędkość zabija! A pan pędził jak szalony! Tu wolno jechać tylko pięćdziesiąt na godzinę! – Policjant miał bardzo poważną minę. Ale wtedy coś mnie natchnęło.
– Panie sierżancie, bardzo przepraszam – zacząłem błagalnym tonem – ale to jest moje nigeryjskie prawo jazdy. Polskie ma pan tu! Moja pomyłka. Jestem byłym dyplomatą z Nigerii. A tam zabijała nie nadmierna prędkość, ale zbyt wolna jazda.
Sierżant obracał w palcach nigeryjskie prawko. Patrzył na zdjęcie, na którym najwyraźniej widniała moja facjata. Widziałem, że się waha…
– Wie pan, tam musiałem często zwiewać zwyczajnym bandytom – kułem żelazo póki gorące – bo polowali na kogokolwiek, byle bogatego. Może dlatego odruchowo obawiam się poruszać zbyt wolno… – tłumaczyłem. – Wie pan, że szybko jadącego trudniej trafić… – Rozglądałem się wokoło, jakby za każdym rogiem czyhał na mnie snajper z Nigerii.
Sierżant również podjął wzrokową inspekcję okolicy. Snajperów nie było. Musiałem się więc przyznać!
– Panie sierżancie, teraz gnam po ratunek do dentysty! Ząb mnie okropnie napiernicza, o tu – pokazywałem palcem na miejsce pod nosem nad górną wargą – cholernie spuchłem. O, jaka gula urosła! To dlatego jadę tak dynamicznie…
Sierżant chwilę podumał. Spojrzał na nigeryjskie prawo jazdy. Dyskretnie po raz wtóry sprawdził, czy gdzieś nie czają się ciemnoskórzy bandyci z bronią długą.
– No dobra, panie Filipie… Co ja mam z panem zrobić? – Popatrzył na mnie pytającym wzrokiem. – No dobra. Niech pan już jedzie, tylko nie tak szybko. Moi koledzy stoją z drugim radarem trzy przecznice dalej! – Oddając mi dokumenty, tylko kiwał w zadumie głową.
W niedzielę rano kolejka do dentysty była nad podziw krótka. Nadzieja na szybką pomoc podtrzymywała mnie na duchu. Mimo to szarpiący ból w górnej szczęce sprawiał, że kiwałem się na plastikowym krzesełku w poczekalni, starając się zaczarować to coś, co rozpychało mi się tuż pod nosem. Siedzący obok współtowarzysze niedoli patrzyli na to moje kiwanie ze współczującym zrozumieniem. Bo kto gna na niedzielny dyżur dentystyczny? Ból gna…
Pani doktor – z wyglądu tak młoda, jakby dopiero co opuściła mury gdańskiej Akademii Medycznej – najpierw bez litości zleciła prześwietlenie. To, co oboje zobaczyliśmy na zdjęciu, nie napawało optymizmem. Byłem starym wyjadaczem „dentystycznym” od czasów, gdy oberwałem w dziób metalowym siedzeniem od huśtawki. Miałem wtedy jedenaście lat i walnięte wówczas zęby jeden po drugim umierały. Ale ten dzisiaj chyba spóźnił się z reakcją na cios huśtawką o jakieś dwadzieścia pięć lat. Nikomu nie życzę takiej przygody z wielokrotnym leczeniem kanałowym i usuwaniem nie do końca zatrutych nerwów. Dlaczego o tym opowiadam? Bo zapewne z powodu spotkań z dentystami stałem się trochę bardziej niż przeciętny dzieciak oswojony z dojmującym bólem. I to zostało mi do dziś. Cierpię jak każdy, ale rzadko zaczynam wariować i chodzić po ścianach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki