- promocja
Życie Pi - ebook
Życie Pi - ebook
Powieść zdobywcy Nagrody Bookera.
Ponad 17 milionów sprzedanych egzemplarzy.
Kultowa adaptacja filmowa w reżyserii Anga Lee.
Szesnastoletni Hindus Piscine Molitor, nazywany Pi – który jest jednocześnie wyznawcą hinduizmu, chrześcijaninem i muzułmaninem – po szczęśliwym dzieciństwie spędzonym w Indiach płynie do swojej nowej ojczyzny, Kanady. Po zatonięciu japońskiego frachtowca dryfuje po oceanie w szalupie ratunkowej. Za towarzyszy podróży ma jedynie ocalałe z katastrofy zwierzęta: ranną zebrę, hienę cętkowaną, orangutana i tygrysa bengalskiego. W prawdziwym życiu pokojowa koegzystencja tej piątki byłaby niemożliwa, ale w tej baśniowej historii o sile przetrwania i nadziei wszystko jest możliwe.
Jest w tej książce jednak jeszcze druga wersja zdarzeń, znacznie bardziej prawdopodobna i bardziej przerażająca. Grupa rozbitków kurczy się i w końcu w szalupie pozostają tylko Pi i tygrys, a odyseja przez Pacyfik staje się walką o życie – z olbrzymim kotem, głodem i morskim żywiołem. I tylko silna wiara może pozwolić przetrwać w tych warunkach przez 227 dni.
Duch paradoksu, fantazji i szlachetnej utopii unosi się nad tą odlotową historią, w której możliwe jest wszystko.
„Gazeta Wyborcza”
Wiara i nauka. Te dwie perspektywy koegzystują w tej powieści w cudownej równowadze.
„The Guardian”
Nawet jeśli po tej książce nie uwierzycie w Boga, jak obiecuje jej bohater, to przekonacie się, że dobry pisarz może sprawić, że uwierzycie w to, co jest niewiarygodne.
„The New York Times”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8215-638-6 |
Rozmiar pliku: | 601 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jej adaptacja w reżyserii Anga Lee stała się kinowym megahitem.
Szesnastoletni Hindus nazywany Pi po szczęśliwym dzieciństwie spędzonym w Indiach płynie do swojej nowej ojczyzny, Kanady. Podczas rejsu japońskim frachtowcem dochodzi do katastrofy. Ocalały Pi dryfuje po oceanie w szalupie ratunkowej. Za towarzyszy podróży ma zwierzęta, które również się uratowały: zebrę, hienę, orangutana i tygrysa. W prawdziwym życiu pokojowa koegzystencja tej piątki byłaby niemożliwa, ale w tej historii wszystko wydaje się prawdopodobne.
Jest w tej książce jednak jeszcze druga wersja zdarzeń, bardziej przerażająca, w której odyseja przez Pacyfik staje się walką o życie. Tylko silna wiara może pozwolić przetrwać w tych warunkach 227 dni.YANN MARTEL
(ur. 1963 r. w Hiszpanii)
Kanadyjski pisarz. Dzieciństwo spędził w Kostaryce, Meksyku, Kanadzie i we Francji. W młodości podróżował po Turcji, Iranie i Indiach. Studiował w Ontario filozofię i imał się różnych zajęć (pracował w knajpach i na plantacjach). Po swoim debiucie literackim, zbiorze opowiadań, całkowicie poświęcił się pisaniu. _Ja_ to jego druga – po _Historii rodziny Roccamatio_ – powieść. Kariera Martela nabrała tempa w 2001 roku, gdy ukazało się _Życie Pi_, za które otrzymał m.in. Nagrodę Bookera. Następnie ukazała się kontrowersyjna powieść _Beatrycze i Wergili_, a w 2016 roku _Wysokie góry Portugalii_.OD AUTORA
_Życie Pi_ narodziło się w czasie, gdy odczuwałem głód. Zaraz to wyjaśnię. Wiosną 1996 roku wyszła w Kanadzie moja druga książka, powieść. Nie odniosła sukcesu. Krytycy albo w ogóle nie wiedzieli, co o niej sądzić, albo wygłaszali zdawkowe pochwały, skazując ją na niebyt. Czytelnicy w ogóle nie zwrócili na nią uwagi. Mimo popisów, jakie dawałem, robiąc z siebie klauna albo akrobatę na trapezie, medialny cyrk pozostał obojętny. Moja książka nie szła, stała na półkach księgarskich pośród innych tytułów, ustawionych w szeregu jak dzieciaki przed meczem baseballowym albo futbolowym, i była jak ostatnia oferma, której nikt nie chce wziąć do swojej drużyny. Zniknęła z rynku szybko i po cichu.
Ta porażka nie przygnębiła mnie szczególnie. Zabrałem się do pisania nowej powieści, której akcja miała rozgrywać się w Portugalii w 1939 roku. Tylko że jakoś się niecierpliwiłem. I doskwierał mi brak pieniędzy.
Poleciałem więc do Bombaju. Nie jest to wcale takie nielogiczne, jeśli się weźmie pod uwagę trzy czynniki: życie w Indiach potrafi wyleczyć z niecierpliwości każdego człowieka, da się tam całkiem nieźle funkcjonować nawet przy skromnych środkach finansowych, a powieść osadzona w Portugalii 1939 roku nie musi mieć wiele wspólnego z Portugalią w 1939.
Byłem już wcześniej w Indiach, na północy, przez pięć miesięcy. Przyjechałem wówczas na ten subkontynent zupełnie nieprzygotowany. To znaczy w ramach przygotowań nauczyłem się jednego słowa. Kiedy powiedziałem o planie wyjazdu znajomemu, który dobrze znał ten kraj, rzucił od niechcenia: „W Indiach mówią zabawną angielszczyzną. Uwielbiają tam takie słowa jak »wykiwać«”. Przypomniałem sobie tę rozmowę, gdy samolot, którym leciałem, zaczął podchodzić do lądowania w Delhi, i słowo „wykiwać” stało się moim jedynym pancerzem w starciu z hałaśliwymi, pełnymi zgiełku i zamętu, szalonymi Indiami. Używałem go co jakiś czas i prawdę mówiąc, z dobrym skutkiem. Do kasjera na stacji kolejowej powiedziałem na przykład: „Nie miałem pojęcia, że bilet będzie taki drogi. Chyba nie próbuje mnie pan wykiwać?”. Na to on się uśmiechnął i odparł śpiewnie: „Ależ skąd, proszę pana! My tu nikogo nie kiwamy. Tyle właśnie wynosi opłata”.
Podczas drugiej podróży do Indii wiedziałem już, czego się spodziewać, i miałem świadomość, czego chcę: zamierzałem osiąść gdzieś wysoko w górach i zająć się pisaniem powieści. Widziałem już siebie, jak siedzę przy stole na dużej werandzie, z rozłożonymi notatkami i kubkiem gorącej kawy przed sobą. U moich stóp rozciągają się zielone wzgórza spowite mgłą, a do uszu co jakiś czas dochodzą przenikliwe wrzaski małp. Pogoda jest idealna, rano i wieczorem nosi się lekki sweter, a w ciągu dnia coś z krótkimi rękawami. W takim otoczeniu, z piórem w ręce, dążąc do wyższej prawdy, napiszę swoją portugalską powieść. Bo czyż pisarstwo nie polega właśnie na selektywnym przetwarzaniu rzeczywistości? Na wyżymaniu jej, aby wycisnąć esencję? Czy trzeba w tym celu jechać do Portugalii?
Moja gospodyni będzie opowiadać mi historie z czasów walki o wypędzenie z Indii Brytyjczyków. Będzie mnie pytać, co chcę na lunch i kolację następnego dnia. Wieczorem, po skończonej pracy, będę chadzał na spacery wśród pofalowanych wzgórz z plantacjami herbaty.
Niestety jednak powieść jęczała, rzęziła i w końcu wydała ostatnie tchnienie. Zgon nastąpił w Matheranie, niedaleko od Bombaju, w małej miejscowości pośród wzgórz, gdzie były wprawdzie małpy, ale nie było plantacji herbaty. Początkującym pisarzom zdarzają się podobne nieszczęścia. Masz dobry temat, nawet nieźle ci się pisze. Twoi bohaterowie są tak pełni życia, że brakuje im tylko świadectw urodzenia. Fabuła, którą wymyśliłeś, jest świetna, prosta, ale wciągająca. Przygotowałeś się, zebrałeś wszelkie informacje – na temat historii, stosunków społecznych, klimatu, kulinariów – które mają przydać twojej historii autentyzmu. Dialogi toczą się wartko i aż iskrzy w nich od napięcia. Opisy tryskają kolorami, są kontrastowe i pełne wymownych szczegółów. Wszystko wskazuje, że stworzysz wspaniałe dzieło. Ale to na nic. Mimo iż sprawa wygląda obiecująco, przychodzi taki moment, kiedy uzmysławiasz sobie, że ten cichy głos z tyłu głowy, który od pewnego czasu nie daje ci spokoju, mówi przerażającą prawdę: nic z tego nie będzie. Czegoś brakuje, tej iskry, która ożywia prawdziwą opowieść, niezależnie od tego, czy cała historia albo jej kanwa są takie jak trzeba. To, co wychodzi spod twojego pióra, jest emocjonalnie martwe i w tym cały szkopuł. Uświadomienie sobie tego potrafi złamać w człowieku ducha, możecie mi wierzyć. I pozostawia po sobie bolesny głód.
Nadałem na poczcie w Matheranie notatki do mojej nieudanej powieści. Wysłałem je pod fikcyjny adres na Syberii, podając również fikcyjny adres zwrotny w Boliwii. Gdy urzędniczka ostemplowała przesyłkę i wrzuciła ją do worka pocztowego, usiadłem, przygnębiony i zniechęcony. I co dalej, panie Tołstoj? Masz pan jeszcze jakieś genialne pomysły na życie? – zadałem sobie pytanie.
Hm, zostało mi jeszcze trochę pieniędzy i wciąż czułem dziwny niepokój. Wstałem i wyszedłem z budynku poczty, podjąwszy postanowienie, że wybiorę się na południe Indii, którego nie znałem.
Kusiło mnie, aby tym, którzy pytali, czym się zajmuję, odpowiadać, że jestem lekarzem, bo lekarze to obecnie ludzie uprawiający magię i czyniący cuda. Ale bałem się, że za następnym zakrętem nasz autobus będzie miał wypadek, a wtedy gdy wzrok wszystkich zwróciłby się na mnie, musiałbym wyjaśnić – wśród płaczu i jęku rannych – że jestem tylko doktorem prawa; później zaś, gdyby poprosili mnie o uzyskanie odszkodowania od rządu za ten wypadek, musiałbym wyznać, że tak naprawdę skończyłem filozofię; i wreszcie, wobec rozpaczliwych pytań, jak odnieść się do takiej okropnej tragedii, musiałbym się przyznać, że ledwie zajrzałem do Kierkegaarda; i tak dalej, i tak dalej. Nie pozostało mi więc nic innego, jak trzymać się nieefektownej, kalekiej prawdy.
W drodze, tu i tam, słyszałem w odpowiedzi: „Pisarz? Naprawdę? Mam dla ciebie świetny temat na powieść”. Przeważnie jednak te historie były tylko anegdotami, którym brakowało oddechu, a co za tym idzie – życia.
Dotarłem do Puduććeri, leżącego na południe od Madrasu na wybrzeżu Tamilnadu, małego ośrodka administracyjnego w autonomicznym terytorium związkowym o tej samej nazwie. Pod względem liczby mieszkańców i powierzchni to mało znacząca część Indii – w porównaniu z nią kanadyjska Wyspa Księcia Edwarda jest wręcz olbrzymem – ale na skutek biegu historii oddzieliła się od nich. Puduććeri było bowiem kiedyś stolicą najmniejszego z kolonialnych imperiów, Indii Francuskich. Francuzi oczywiście chcieli stanąć z Brytyjczykami do rywalizacji, ale z całego Radźu zdołali opanować tylko kilka niewielkich portów. Trzymali się w nich przez prawie trzysta lat. Opuścili Puduććeri dopiero w 1954 roku, pozostawiając po sobie piękne białe budynki, szerokie, prostopadłe względem siebie ulice o takich nazwach jak rue de la Marine i rue Saint‑Louis, a także kepi na głowach policjantów.
Byłem akurat w Indian Coffee House przy ulicy Nehru. To jedna duża sala o zielonych ścianach. Pod wysokim sufitem wirują wentylatory, które wprawiają w ruch ciepłe wilgotne powietrze. Całe pomieszczenie jest zastawione identycznymi kwadratowymi stolikami, każdy z kompletem czterech krzeseł. Siada się, gdzie jest wolne miejsce. Podają tam dobrą kawę i francuskie tosty. Ponieważ często trzeba przysiąść się do kogoś, łatwo wdać się w rozmowę. I tamtego dnia zagadnął mnie dziarski, bystrooki starszy pan z szopą siwych włosów. Potwierdziłem, że w Kanadzie panuje chłodny klimat i rzeczywiście w niektórych prowincjach mówi się po francusku, odparłem, że Indie mi się podobają, i tak dalej, i tak dalej – była to zwykła pogawędka między życzliwie nastawionym autochtonem a zagranicznym turystą z plecakiem. Informację o tym, czym się zajmuję, przyjął, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami i kiwając głową. Przyszła pora się zbierać. Podniosłem rękę, żeby przywołać kelnera i poprosić o rachunek.
Wtedy starszy pan powiedział:
– Znam historię, pod której wpływem uwierzy pan w Boga.
Opuściłem rękę. Ale byłem podejrzliwy. Czyżby pukał do moich drzwi świadek Jehowy?
– Czy pańska historia rozgrywa się dwa tysiące lat temu w oddalonym zakątku imperium rzymskiego? – zapytałem.
– Nie.
A więc może miałem do czynienia z muzułmańskim ewangelistą?
– A nie dzieje się w Arabii w siódmym wieku?
– Nie, nie. Wszystko zaczęło się tu, w Puduććeri, kilka lat temu, a skończyło w kraju, miło mi to panu powiedzieć, z którego pan pochodzi.
– I ta historia ma sprawić, że uwierzę w Boga?
– Owszem.
– To będzie trudne.
– Nie takie trudne, jak się panu zdaje.
Podszedł kelner. Wahałem się przez moment, ale zamówiłem jeszcze dwie kawy. Przedstawiliśmy się sobie. Starszy pan nazywał się Francis Adirubasamy.
– Proszę mi opowiedzieć tę historię.
– Ale musi pan słuchać uważnie.
– Obiecuję. – Wyjąłem długopis i notes.
– Proszę mi powiedzieć, był pan w ogrodzie botanicznym? – zagadnął.
– Tak, nawet wczoraj.
– Zauważył pan tory kolejowe?
– Zauważyłem.
– Kolejka jeździ tam jeszcze w niedziele, głównie ze względu na dzieci, żeby miały zabawę. Ale kiedyś kursowała codziennie, dwa razy na godzinę. A zwrócił pan uwagę na nazwy stacji?
– Jedna nazywa się Roseville. Ta przy ogrodzie różanym.
– Zgadza się. A druga?
– Nie pamiętam.
– Bo zdjęto tablicę. Ta druga stacja nazywała się kiedyś Zootown. Kolejka miała dwa przystanki: Roseville i Zootown. Kiedyś w ogrodzie botanicznym Puduććeri było zoo.
Mówił dalej, a ja notowałem szczegóły.
– Musi pan z nim porozmawiać – powiedział w pewnym momencie. Miał na myśli bohatera opowieści. – Znałem go bardzo dobrze. Teraz jest już dorosłym mężczyzną. Będzie pan mógł go o wszystko dokładnie wypytać.
Znalazłem go – to znaczy głównego bohatera – po powrocie do Toronto; wyłuskałem go z dziewięciu kolumn Patelów, figurujących w książce telefonicznej. Serce waliło mi w piersi, gdy wystukiwałem jego numer telefonu. Głos, który usłyszałem w słuchawce, miał hinduski akcent, lekki, ledwie wyczuwalny zaśpiew, jak woń kadzidełka w powietrzu.
– To było bardzo dawno temu – odpowiedział. Ale zgodził się ze mną spotkać. Potem spotykaliśmy się jeszcze wiele razy. Pokazał mi dziennik, który prowadził przed laty. Pokazał pożółkłe wycinki z gazet, dzięki którym stał się nawet, na krótko, sławny. Opowiedział mi całą swoją historię, a ja cały czas skrupulatnie wszystko notowałem. Po prawie roku starań zdołałem, nie bez trudu, wydobyć od japońskiego Ministerstwa Transportu nagranie i raport. I właśnie słuchając tego nagrania, zgodziłem się z panem Adirubasamym: rzeczywiście dzięki tej historii można było uwierzyć w Boga.
Wydało mi się naturalne, że historia pana Patela powinna być opowiedziana przede wszystkim w pierwszej osobie – jego głosem i z jego punktu widzenia. Wszelkie nieścisłości czy pomyłki wynikają z mojej winy.
Chciałbym tu podziękować kilku osobom. Najwięcej zawdzięczam oczywiście panu Patelowi. Moja wdzięczność wobec niego jest bezgraniczna jak sam Pacyfik i mam nadzieję, że nie rozczarowało go to, jak przedstawiłem jego historię. Dziękuję też panu Adirubasamy’emu, który podsunął mi temat do tej książki. Za pomoc w jej ukończeniu jestem winien wdzięczność trzem urzędnikom, którzy wykazali się wyjątkowym profesjonalizmem: panu Kazuhiko Odzie, obecnie pracownikowi japońskiej ambasady w Ottawie; panu Hiroshiemu Watanabe z Oika Shipping Company i szczególnie panu Tomohiro Okamoto, emerytowanemu obecnie urzędnikowi japońskiego Ministerstwa Transportu. A jeśli chodzi o tę iskrę, która tchnęła w opowieść życie, to zawdzięczam ją panu Moacyrowi Scliarowi. I wreszcie chciałbym wyrazić szczerą wdzięczność wspaniałej instytucji, jaką jest Canada Council for the Arts, bo gdyby nie przyznane mi przez nią stypendium, nie napisałbym tej książki, która nie ma nic wspólnego z Portugalią w 1939 roku. Jeśli my, obywatele, nie będziemy wspierali artystów, to złożymy naszą wyobraźnię na ołtarzu twardej rzeczywistości i skończy się tak, że nie będziemy mieli w co wierzyć i o czym śnić.ROZDZIAŁ 1
Cierpienia, których doznałem, pozostawiły we mnie smutek i przygnębienie.
Do życia powoli przywróciły mnie studia i odprawiane z całą świadomością praktyki religijne. Wróciłem bowiem do moich dziwacznych dla niektórych praktyk religijnych. Po roku nauki w szkole średniej wstąpiłem na uniwersytet w Toronto i podjąłem studia na dwóch kierunkach, religioznawstwie i zoologii. Moja praca dyplomowa z religioznawstwa dotyczyła pewnych aspektów kosmogonicznej teorii Izaaka Lurii, wybitnego szesnastowiecznego kabalisty z Safedu. Praca z zoologii była natomiast poświęcona funkcjonalnej analizie tarczycy leniwca trójpalczastego. Wybrałem to zwierzę dlatego, że jego usposobienie – łagodne, spokojne, jakby introspektywne – działało kojąco na moją umęczoną duszę.
W przyrodzie występują leniwce dwu‑ i trójpalczaste, w zależności od budowy przednich kończyn, ponieważ u tylnych wszystkie leniwce mają trzy pazury. Pewnego lata dopisało mi szczęście i mogłem obserwować leniwca trójpalczastego _in situ_, w brazylijskiej dżungli równikowej. To bardzo intrygujące stworzenie. Jego główną cechą jest nieruchawość. Śpi albo odpoczywa średnio dwadzieścia godzin na dobę. Nasz zespół badał sen pięciu dzikich leniwców trójpalczastych, umieszczając na ich łbach wczesnym wieczorem, gdy zasypiały, czerwone plastikowe miseczki z wodą. Następnego ranka znajdowaliśmy naczynia na miejscu, tyle że z mnóstwem insektów w wodzie. Leniwiec jest najbardziej aktywny o zachodzie słońca, choć słowa „aktywność” nie należy tu rozumieć dosłownie. Ponieważ wówczas zwierzę jedynie przesuwa się po gałęzi w typowej dla siebie pozycji wiszącej, z łbem na dół, pokonując około czterystu metrów na godzinę. Na ziemi leniwiec przemieszcza się od drzewa do drzewa z szybkością dwustu pięćdziesięciu metrów na godzinę, i to wtedy, gdy jest zmotywowany, czyli czterysta czterdzieści razy wolniej niż zmotywowany gepard.
Leniwiec trójpalczasty słabo orientuje się w świecie zewnętrznym. W skali od dwóch do dziesięciu, w której dwa oznacza wyjątkową tępotę, a dziesięć – nadzwyczajną ostrość, Beebe (1926) ocenił zmysł smaku, dotyku, wzroku i słuchu tego zwierzęcia na dwójkę, a zmysł zapachu – na trójkę. Jeśli natkniemy się w warunkach naturalnych na śpiącego leniwca trójpalczastego, dwa – trzy dźgnięcia powinny go obudzić; wtedy rozejrzy się sennie we wszystkie strony, tylko nie spojrzy w naszą. Po co w ogóle rozgląda się wokół siebie, nie wiadomo, skoro widzi wszystko niewyraźnie, w postaci zamazanych plam, jak pan Magoo. Jeśli chodzi o słuch, leniwiec jest nie tyle głuchy, ile obojętny na dźwięk. Beebe stwierdził, że wystrzały z broni tuż obok śpiących albo pożywiających się leniwców nie wywołują prawie żadnej reakcji z ich strony. Nieco lepiej rozwiniętego u leniwca zmysłu smaku też nie należy przeceniać. Podobno zwierzęta te potrafią wyczuć przegniłe gałęzie i ich unikać, ale Bullock (1968) pisze, że przypadki leniwców, które na nie włażą i potem spadają, są „dość częste”.
Być może zapytacie: to jak udaje im się przeżyć?
Właśnie dzięki swojej powolności. Ciągła senność i rozleniwienie pozwalają im ujść przed napaścią, bo jaguary, oceloty, harpie i anakondy po prostu ich nie zauważają. W sierści leniwca żyje glon, który przybiera brązową barwę w porze suchej i zieloną w porze deszczowej, dzięki czemu zwierzę wtapia się w otoczenie, czyli mchy i liście, i wygląda jak kopiec białych mrówek, gniazdo wiewiórek czy wręcz część drzewa.
Leniwiec trójpalczasty wiedzie spokojne życie wegetarianina w idealnej harmonii ze swoim środowiskiem. _Na pysku stale ma dobroduszny uśmiech_ – donosił Tirler (1966). Widziałem ten uśmiech na własne oczy. Nie jestem skłonny przypisywać zwierzętom ludzkich cech ani emocji, ale wiele razy podczas tamtego miesiąca w Brazylii, patrząc na odpoczywającego leniwca, miałem wrażenie, że widzę wiszącego do góry nogami, pogrążonego w medytacji jogina albo rozmodlonego pustelnika, a w każdym razie istotę myślącą, której życie wewnętrzne pozostaje poza zasięgiem naukowych metod badawczych.
Czasami nawet myliły mi się kierunki studiów. Wielu moich kolegów z religioznawstwa – nawiedzonych agnostyków, którzy błądzili w niewoli rozumu, tego tombaku dla intelektualistów – przypominało mi leniwca trójpalczastego; a z kolei leniwiec trójpalczasty, piękny przejaw cudu, jakim jest życie, przywodził mi na myśl Boga.
Nigdy nie miałem problemów z kolegami naukowcami. Naukowcy to sympatyczni ateiści, pracowity, popijający piwo gatunek ludzi, którzy gdy nie zajmują się nauką, uprawiają seks, grają w szachy i baseball.
Byłem bardzo dobrym studentem, jeśli mogę sam tak o sobie powiedzieć. Przez cztery lata z rzędu należałem do czołówki w college’u Świętego Michała. Otrzymałem wszystkie możliwe nagrody przyznawane na wydziale zoologii. Jeśli natomiast nie dostałem żadnej na wydziale religioznawstwa, to tylko dlatego, że tam studentów się nie nagradza (nagród za studia w dziedzinie religii nie przyznają, jak wszystkim wiadomo, śmiertelnicy). Dostałbym też Medal Akademicki Gubernatora Generalnego, najwyższe odznaczenie dla absolwenta uniwersytetu w Toronto, którym odznaczono niemałą liczbę wybitnych Kanadyjczyków, gdyby nie pewien mięsożerny, rumiany chłopak z karkiem jak pień drzewa i nieznośnie pogodnym usposobieniem.
Wciąż mi trochę smutno z tego powodu. Jeśli wycierpiało się dużo w życiu, każda dodatkowa przykrość staje się nie do zniesienia, choć jest jednocześnie błahostką. Moje życie przypomina europejski obraz z przesłaniem _memento mori;_ zawsze pojawia się obok mnie szczerząca zęby trupia czaszka, która przypomina mi, że ludzkie ambicje są niczym. Kpię sobie z niej. Patrzę na nią i mówię: Trafiłaś pod zły adres. Ty może nie wierzysz w życie, ale ja nie wierzę w śmierć. Spadaj! Czaszka chichocze i przysuwa się jeszcze bliżej, co mnie nie dziwi. Jeśli śmierć trzyma się tak blisko życia, to nie z powodu biologicznej konieczności – lecz z zawiści. Życie jest tak piękne, że śmierć się w nim zakochała zazdrosną, zaborczą miłością. Ono jednak przeskakuje lekko nad niebytem, gubiąc po drodze parę pozbawionych znaczenia drobiazgów, a przygnębienie jest zaledwie jak cień rzucany przez umykającą w dal chmurę. Rumiany chłopiec zdobył również względy komitetu przyznającego stypendium Rhodesa. Lubię go i mam nadzieję, że pobyt w Oksfordzie dużo mu dał. Jeśli Lakszmi, bogini szczęścia i bogactwa, spojrzy kiedyś na mnie łaskawie, Oksford jest piątym z miast na mojej liście, do których chciałbym przed śmiercią pojechać, po Mekce, Waranasi, Jerozolimie i Paryżu.
O moim życiu zawodowym nie mam nic do powiedzenia oprócz tego, że krawat to stryczek, i choć pętlę ma u góry, człowiek może na nim zawisnąć, jeśli nie będzie uważał.
Kocham Kanadę. Brakuje mi upałów Indii, tamtejszych potraw, jaszczurek na ścianach domu, bollywoodzkich musicali na srebrnym ekranie, krów wędrujących po ulicach, krakania wron, nawet rozmów o meczach krykieta, ale kocham Kanadę. To wspaniały kraj, choć o wiele za zimny, pełen wrażliwych, inteligentnych ludzi o okropnych fryzurach. W każdym razie nie mam po co wracać do Puduććeri.
Richard Parker jest ze mną cały czas. Nie zapomniałem o nim. Czy mogę powiedzieć, że za nim tęsknię? O tak. Tęsknię. Wciąż widuję go w snach. To przeważnie koszmary, ale koszmary naznaczone miłością. Tak to już jest z ludzkim sercem. Do dziś nie potrafię zrozumieć, jak mógł tak bezceremonialnie mnie porzucić, nie pożegnać się w żaden sposób, nawet się nie obejrzeć. Wciąż boli mnie to dotkliwie.
Lekarze i pielęgniarki w szpitalu w Meksyku byli dla mnie niewiarygodnie dobrzy. Pacjenci także. Chorzy na raka albo ofiary wypadków samochodowych, gdy tylko usłyszeli moją historię, kuśtykali i przyjeżdżali na wózkach inwalidzkich, żeby do mnie zajrzeć, razem z rodzinami, choć nie znali angielskiego, a ja hiszpańskiego. Uśmiechali się do mnie, ściskali mi dłoń, głaskali mnie po głowie, zostawiali na łóżku upominki w postaci czegoś do jedzenia albo ubrania. Ze wzruszenia dostawałem niekontrolowanych napadów śmiechu albo płaczu.
Po kilku dniach mogłem już wstać, nawet zrobić dwa, trzy kroki, mimo zawrotów głowy, nudności i ogólnego osłabienia. Badania wykazały, że miałem anemię i że poziom sodu we krwi był za wysoki, a potasu za niski. Mój organizm zatrzymywał wodę i straszliwie puchły mi nogi. Wyglądałem, jakby przeszczepiono mi nogi słonia. Mój mocz miał intensywny ciemnożółty kolor, niemal przechodzący w brąz. Po mniej więcej tygodniu mogłem już w miarę normalnie chodzić i nosić buty, choć niezasznurowane. Skóra mi się wygoiła, ale na ramionach i plecach pozostały blizny.
Gdy pierwszy raz odkręciłem kurek, głośny, obfity aż do marnotrawstwa strumień wody wywołał u mnie taki szok, że zacząłem bełkotać, nogi się pode mną ugięły i padłem zemdlony w ramiona pielęgniarki.
Kiedy po raz pierwszy poszedłem w Kanadzie do hinduskiej restauracji, zacząłem jeść palcami. Kelner spojrzał na mnie krytycznie i rzucił: „Dopiero co zeszło się ze statku, mam rację?”. Zbladłem. Moje palce, które sekundę wcześniej jak kubki smakowe badały potrawę, zanim trafi do ust, stały się pod jego spojrzeniem brudne. Zastygły w bezruchu jak przestępcy złapani na gorącym uczynku. Nie ośmieliłem się ich oblizać. Z poczuciem winy wytarłem je w serwetkę. On nie miał pojęcia, jak głęboko mnie zranił. Jego słowa były jak gwoździe wbijane w ciało. Wziąłem nóż i widelec. Wcześniej rzadko kiedy ich używałem. Dłonie mi drżały. _Sambar_, który jadłem, zupełnie stracił dla mnie smak.ROZDZIAŁ 3
Moje imię pochodzi od nazwy basenu. To dość dziwne, zważywszy, że moi rodzice nigdy nie przepadali za wodą. Jednym z najwcześniejszych współpracowników ojca był Francis Adirubasamy. Stał się on bliskim przyjacielem rodziny. Nazywałem go Mamadźi; _mama_ to tamilskie słowo na określenie stryja, a _dźi_ jest przyrostkiem, stosowanym w Indiach, aby wyrazić szacunek i przywiązanie. W młodości, na długo przed moim narodzeniem, Mamadźi uprawiał pływanie sportowe, był mistrzem całych południowych Indii. Uwielbiał pływać. Mój brat Rawi powiedział mi kiedyś, że Mamadźi, kiedy się urodził, chciał nadal oddychać w wodzie, więc lekarz, aby uratować mu życie, chwycił go za nogi i zaczął kręcić nim młynka nad głową.
– I poskutkowało! – oświadczył Rawi, wymachując ręką jak szalony. – Mamadźi wykrztusił wodę i zaczął oddychać powietrzem, ale wtedy cała jego masa i krew poszły jakby w korpus. Dlatego teraz ma taką potężną pierś i takie chude nogi.
Uwierzyłem w tę opowieść. (Rawi był bezlitosnym kpiarzem. Po tym jak po raz pierwszy nazwał przy mnie Mamadźiego „Panem Rybą”, podrzuciłem mu do łóżka skórkę od banana). Nawet po sześćdziesiątce, kiedy Mamadźi trochę się już garbił, a kontrpołożnicza siła grawitacji zaczęła ściągać jego ciało w dół, co rano przepływał trzydzieści razy basen w aśramie Aurobinda.
Próbował nauczyć pływać moich rodziców, ale nie udało mu się ich nakłonić do niczego, co by wykraczało poza brodzenie po kolana w wodzie przy plaży czy żałosne machanie rękami, co jeśli ćwiczyli żabkę, wyglądało, jakby przedzierali się przez dżunglę, rozgarniając wysokie trawy, a jeśli był to kraul – jakby biegli w dół po stoku wzgórza, młócąc rękami powietrze, żeby nie stracić równowagi. Rawi również nie przejawiał w tym kierunku entuzjazmu.
Żeby znaleźć chętnego i pilnego ucznia, Mamadźi musiał zaczekać, aż na scenie pojawię się ja. W dniu, w którym według niego dojrzałem do pływania, co ku zaniepokojeniu matki nastąpiło w moje siódme urodziny, zabrał mnie na plażę, wskazał obiema rękami morze i oznajmił:
– To mój prezent dla ciebie.
– A potem o mało cię nie utopił – twierdziła później matka.
Pozostałem wierny mojemu wodnemu guru. Pod jego bacznym okiem kładłem się na plaży, a następnie wierzgałem nogami i rozgarniałem rękami piasek, obracając głowę przy każdym ruchu, żeby złapać oddech. Musiałem wyglądać jak rozkapryszony smarkacz, który dostał dziwnego napadu złości i rzuca się jakby w zwolnionym tempie. Potem, już w wodzie, podtrzymywany przez Mamadźiego, dawałem z siebie wszystko. To było znacznie trudniejsze niż na lądzie. Ale Mamadźi był cierpliwy i nie przestawał mnie zachęcać.
Kiedy uznał, że poczyniłem wystarczające postępy, zostawiliśmy roześmianych i rozkrzyczanych plażowiczów, biegających i ochlapujących się wodą, a wraz z nimi zielononiebieską toń i spienione fale przyboju, żeby przenieść się na basen aśramu, dostępny za opłatą prostokąt o płaskiej, jak się należy, powierzchni wody.
Chodziłem tam z nim trzy razy w tygodniu przez całe moje dzieciństwo; był to nasz poniedziałkowy, środowy i piątkowy poranny rytuał, odprawiany z regularnością perfekcyjnie wykonywanych ruchów kraulem. Mam żywo w pamięci tego dostojnego starszego człowieka, który rozbierał się przy mnie do naga; jego ciało wyłaniało się, w miarę jak starannie zdejmował po kolei wszystkie części garderoby, a na końcu, czyniąc zadość przyzwoitości, odwracał się lekko i wciągał na siebie wspaniałe importowane sportowe kąpielówki. Wreszcie się prostował i był gotowy. Miało to w sobie niemal epicki wymiar. Nauka pływania, która z czasem przekształciła się w ćwiczenia pływackie, była wyczerpująca, ale czułem głęboką przyjemność, wykonując odpowiednie ruchy z coraz większą łatwością i coraz szybciej, raz za razem, niemal jak w transie hipnotycznym, aż woda z płynnego ołowiu zamieniała się w płynne światło.
Potem już sam wróciłem nad morze, jak po zakazaną przyjemność, przywoływany przez potężne bałwany, które rozbijały się o brzeg i zagarniały mnie już znacznie mniej zaborczo cofającymi się małymi falami niczym delikatne lassa zarzucane na ochoczego małego Hindusa.
W któreś urodziny, musiałem mieć wtedy ze trzynaście lat, ja z kolei podarowałem Mamadźiemu w prezencie dwie całe długości basenu w całkiem porządnym stylu motylkowym. Gdy skończyłem, byłem tak wyczerpany, że ledwie miałem siłę mu pomachać.
Oprócz pływania były też rozmowy o nim. Tata je uwielbiał. Im gwałtowniej protestował przeciwko pływaniu, tym bardziej go ono fascynowało. Gawędy o tym sporcie stanowiły wytchnienie od codziennych rozmów o prowadzeniu zoo. Woda bez hipopotama była dla niego czymś znacznie ciekawszym i przyjemniejszym niż woda z hipopotamem.
Mamadźi dzięki kolonialnym rządom przez dwa lata studiował w Paryżu. Wspominał ten okres jako najwspanialszy w swoim życiu. Było to na początku lat trzydziestych, gdy Francuzi wciąż jeszcze w takim stopniu starali się nadać Puduććeri galijski charakter, jak Anglicy reszcie Indii charakter brytyjski. Nie pamiętam dokładnie, co konkretnie studiował Mamadźi. Chyba coś związanego z handlem. Był wspaniałym gawędziarzem, ale nigdy nie wspominał o zajęciach na uczelni, wieży Eiffla, Luwrze ani o kafejkach przy Polach Elizejskich, jakby o tym zupełnie zapomniał. Wszystkie jego opowieści wiązały się z zawodami pływackimi i basenami. Był na przykład piscine Deligny, najstarszy basen w mieście, pochodzący jeszcze z 1796 roku, czyli zacumowana do Quai d’Orsay pod gołym niebem wielka napełniona wodą barka, gdzie rozgrywano zawody pływackie podczas olimpiady w 1900 roku. Żaden jednak z uzyskanych tam czasów nie został uznany przez Międzynarodową Federację Pływacką, ponieważ basen był o sześć metrów za długi. Woda pochodziła wprost z Sekwany, nie filtrowano jej ani nie podgrzewano.
– Była zimna i brudna – opowiadał Mamadźi. – Po przepłynięciu przez cały Paryż stawała się wręcz ohydna. Potem jeszcze dokładali się do tego ludzie korzystający z basenu.
Konspiracyjnym szeptem, dodając szokujące szczegóły na poparcie swoich słów, zapewniał nas, że Francuzi mieli bardzo niskie standardy w sferze higieny osobistej.
– Basen Deligny był odrażający. Bain Royal, kolejny wychodek na Sekwanie, jeszcze gorszy. Z Deligny przynajmniej wyławiali śnięte ryby.
Niemniej basen olimpijski to basen olimpijski, opromieniony nieśmiertelną sławą. Nawet jeśli Deligny był szambem, Mamadźi mówił o nim z czułym uśmiechem.
Trochę lepiej było w piscines Château‑Landon, Rouvet czy du boulevard de la Gare. Były to kryte baseny otwarte przez cały rok. Wodę do nich dostarczano z pobliskich fabryk w postaci pary wytwarzanej przez silniki parowe, była więc czystsza i cieplejsza. Ale i te pływalnie były brudne i raczej zatłoczone.
– W wodzie było tyle smarków i plwocin, jakby pływało się wśród meduz – śmiał się Mamadźi.
Piscines Hébert, Ledru‑Rollin i Butte‑aux‑Cailles były jasne, nowoczesne i przestronne, zasilane wodą ze studni artezyjskich. Wyznaczały one standardy dla basenów komunalnych. Był też, oczywiście, Piscine des Tourelles, inny wielki basen olimpijski, otwarty podczas drugich paryskich igrzysk w 1924 roku. No i jeszcze wiele, wiele innych.
Jednakże w oczach Mamadźiego żaden basen nie mógł się równać z piscine Molitor. Była to chluba Paryża, a nawet całego cywilizowanego świata, jeśli chodzi o sporty wodne.
– W takim basenie z rozkoszą pływaliby bogowie. Działał tam najlepszy sportowy klub pływacki w Paryżu. Pływalnia składała się z dwóch basenów, krytego i odkrytego. Oba miały rozmiary małych oceanów. W krytym dwa tory były zawsze zarezerwowane dla pływaków, którzy chcieli pokonywać długie dystanse. Woda była tak czysta i przejrzysta, że dałoby się z niej zaparzyć poranną kawę. Basen otaczały drewniane dwupoziomowe przebieralnie, biało‑niebieskie. Jeśli spojrzało się z nich w dół, widziało się wszystko i wszystkich. Pracownicy, utykający starsi mężczyźni, życzliwi, choć trochę szorstcy, oznaczali zajęte kabiny, rysując na ich drzwiach znaki kredą. Żadne wrzaski ani wygłupy nie były w stanie wyprowadzić ich z równowagi. Z prysznica tryskała gorąca, rozkoszna woda. Na terenie pływalni były też sauna i sala gimnastyczna. Basen odkryty zamieniał się zimą w lodowisko. Mieli tam bar, kawiarnię, duży słoneczny taras, a nawet dwie małe plaże z prawdziwym piaskiem. Wszędzie kafelki, mosiądz i polerowane drewno. To było… to było…
Na wspomnienie tego jedynego, wyjątkowego basenu Mamadźi milkł; jego pamięć musiała pokonać zbyt duży dystans.
Mamadźi wspominał, ojciec popadał w rozmarzenie.
W takich to właśnie okolicznościach, gdy trzy lata po Rawim przyszedłem na świat jako ostatni, mile widziany członek rodziny, nazwano mnie Piscine Molitor Patel.ROZDZIAŁ 4
Nasz poczciwy stary kraj był republiką zaledwie od siedmiu lat, gdy powiększył się o niewielkie terytorium. Puduććeri zostało przyłączone do Indii pierwszego listopada 1954 roku. Kolejne osiągnięcia w rozwoju społecznym pociągały za sobą następne. Część terenów ogrodu botanicznego w Puduććeri wydzierżawiono bezpłatnie, żeby stworzyć atrakcyjne warunki do rozwoju przedsiębiorczości, i oto – patrzcie i podziwiajcie – w Indiach powstało nowe zoo, zaprojektowane i prowadzone według najnowocześniejszych naukowych wytycznych.
Było to wielkie zoo, obejmujące mnóstwo akrów ziemi, na tyle duże, że aby zwiedzić je całe, trzeba było wsiąść do kolejki, choć w miarę jak dorastałem, wydawało mi się coraz mniejsze i mniejsze, tak jak sama kolejka. Teraz jest już takie małe, że mieści się w mojej głowie. Proszę sobie wyobrazić tę gorącą, wilgotną oazę, skąpaną w blasku słońca i aż kipiącą jaskrawymi barwami. Trwa tam nieustająca feeria kwiatów. Rośnie mnóstwo drzew, krzewów i pnączy – figowce pagodowe, poincjany królewskie, „płomienie lasu”, wełniaki, jakarandy, mangowce, bochenkowce i wiele innych, których nazw człowiek nigdy by nie poznał, gdyby nie postawiono przed nimi tabliczek. Są ławki. Na tych ławkach widuje się wyciągniętych wygodnie śpiących ludzi albo zakochane pary, które zerkają na siebie nieśmiało i trzepoczą dłońmi, gdy dotkną się przypadkiem. Nagle wśród wysokich, strzelistych drzew przed sobą dostrzegasz dwie żyrafy, które przyglądają ci się spokojnie. Taki widok to nie ostatnia niespodzianka. Chwilę później wzdrygasz się, bo dochodzi do ciebie wściekły jazgot wielkiego stada małp, przez który mogą się przebić jedynie przenikliwe okrzyki egzotycznych ptaków. Dochodzisz do kołowrotu przy wejściu. Z roztargnieniem płacisz jakąś drobną sumę za bilet. Wchodzisz. Widzisz niski mur. Co może kryć się za niskim murem? Na pewno nie płytka fosa z dwoma wielkimi indyjskimi nosorożcami. Ale to na nią właśnie się natykasz. A kiedy odwracasz głowę, widzisz słonia, który był tam cały czas, tak wielki, że go nie zauważyłeś. I uświadamiasz sobie, że to, co pływa w wodzie, to hipopotamy. Im uważniej patrzysz, tym więcej dostrzegasz. Jesteś w Zootown!
Przed przeprowadzką do Puduććeri ojciec prowadził wielki hotel w Madrasie. Nieustające zainteresowanie zwierzętami doprowadziło do tego, że zajął się prowadzeniem zoo. Można by pomyśleć: naturalne przejście, od obsługi ludzi do obsługi zwierząt. Nie za bardzo. Pod wieloma względami prowadzenie zoo to jak najgorszy koszmar hotelarza. Proszę pomyśleć: klienci nigdy nie wychodzą z numeru; wymagają nie tylko zakwaterowania, ale też obsługi i pełnego wyżywienia; przyjmują niekończący się korowód gości, niektórych bardzo hałaśliwych i niesfornych. Trzeba czekać, aż wyjdą na taras – by się tak wyrazić – żeby wysprzątać ich kwaterę, a potem trzeba czekać, aż znudzą się widokiem i wrócą do środka, żeby z kolei wysprzątać taras; a tego sprzątania jest dużo, bo klienci są niechlujni jak pijacy. Każdy na innej diecie, stale skarży się na obsługę, że jest za wolna, i nigdy, przenigdy nie daje napiwków. Mówiąc szczerze, wielu z nich to dewianci seksualni, którzy albo tłumią naturalne popędy i ni stąd, ni zowąd ulegają napadom dzikich żądz, albo są jawnie zdeprawowani, co w obu przypadkach naraża kierownictwo na nieokiełznane orgie seksualne albo bezwstydne akty kazirodztwa. Czy takich klientów chciałoby się gościć w swoim hotelu? Zoo w Puduććeri dostarczało czasami powodów do radości panu Santośowi Patelowi, założycielowi, właścicielowi, dyrektorowi, szefowi pięćdziesięciotrzyosobowego personelu i mojemu ojcu w jednej osobie, ale też często przyprawiało go o ból głowy.
Dla mnie był to prawdziwy raj na ziemi. Z zoo wiążą się moje najlepsze wspomnienia z okresu dzieciństwa. Żyłem sobie jak książątko. Jaki syn maharadży ma do dyspozycji tak wielki, luksusowy plac zabaw? W jakim pałacu jest taka menażeria? W dzieciństwie zamiast budzika budziło mnie stado lwów. Nie były to szwajcarskie zegarki, ale ryczały nieodmiennie, unosząc wysoko łby, gdzieś między wpół do szóstej a szóstą rano. Śniadaniu towarzyszyły wrzaski i piski wyjców, gwarków i papug kakadu. Wychodziłem do szkoły odprowadzany czułym spojrzeniem nie tylko matki, ale także bystrookich wydr, potężnego bizona amerykańskiego oraz przeciągających się i ziewających orangutanów. Przebiegając pod niektórymi drzewami, czujnie patrzyłem w górę, żeby przypadkiem nie narobił na mnie paw. Już lepiej było biec pod drzewami, na których żyły wielkie kolonie nietoperzy owocożernych; o tak wczesnej porze z ich strony mogłem się spodziewać jedynie kakofonicznych koncertów, na które składały się skrzeki i piski. W drodze do wyjścia przystawałem czasami przy terrariach, żeby popatrzeć na lśniące, jakby glazurowane żaby, jaskrawozielone, żółto‑granatowe albo brązowo‑groszkowe. A czasami moją uwagę przykuwały ptaki: różowe flamingi, czarne łabędzie, kazuary jednokoralowe albo coś mniejszego, srebrne gołąbki diamentowe, szpaki przylądkowe o lśniącym upierzeniu, papużki nierozłączki o brzoskwiniowych łebkach, konury czarnogłowe i pomarańczowe papużki długoogonowe. Nie było co liczyć, że wstaną już słonie, foki, wielkie koty czy niedźwiedzie, ale pawiany, makaki, mangaby, gibony, jelenie, tapiry, lamy, żyrafy i mangusty budziły się wcześnie. Każdego ranka, zanim wyszedłem za główną bramę, żegnały mnie widoki i wrażenia jednocześnie całkiem zwyczajne i niezapomniane: piramida żółwi, opalizujący pysk mandryla, stateczne milczenie żyrafy, wielka żółtawa rozdziawiona paszcza hipopotama, ara czepiająca się dziobem i pazurami ogrodzenia z siatki, powitalny klekot butodzioba, otępiało‑pożądliwe spojrzenie wielbłąda. Wszystkie te cuda rejestrowałem przelotnie, spiesząc się do szkoły. Dopiero po lekcjach odkrywałem spokojnie, jakie to uczucie, gdy obszukuje cię słoń w nadziei znalezienia ukrytego w kieszeni orzecha, a orangutan przeczesuje ci włosy, poszukując kleszcza na przekąskę i posapując z zawodem, gdy okazuje się, że spiżarnia na twojej głowie jest beznadziejnie pusta. Szkoda, że nie potrafię oddać perfekcji ruchów, z jaką foka wślizguje się do wody, czepiak przeskakuje z gałęzi na gałąź, a lew zwyczajnie obraca głowę. Ale język w takich okolicznościach zawodzi. Jeśli chce się to wszystko poczuć, trzeba zdać się na wyobraźnię.
Najlepszą porą na obserwowanie zwierząt w zoo, tak samo jak w środowisku naturalnym, są wschód i zachód słońca. Wtedy właśnie ożywia się większość z nich. Budzą się, opuszczają kryjówki i powoli zmierzają do wodopoju. Popisują się, demonstrując swoje walory. Śpiewają swoje pieśni. Zwracają się ku sobie i odprawiają rytuały. Tego, kto wytęży wzrok i słuch, czeka sowita nagroda. Niezliczenie wiele godzin obserwowałem w milczeniu te wyszukane przejawy życia, które stanowią ozdobę naszej planety. To coś tak olśniewającego, wymownego, zadziwiającego i subtelnego, że oszałamia wszystkie zmysły.
Słyszałem niemal tyle samo bzdur o zoo, ile o Bogu i religii. Pełni dobrej woli, ale mało zorientowani ludzie sądzą, że zwierzęta na wolności są „szczęśliwe”, bo „wolne”. Takie osoby mają na myśli zwykle duże, piękne drapieżniki, lwa albo geparda (życie gnu albo mrównika mało komu wydaje się ekscytujące). Wyobrażają sobie, że takie dzikie zwierzę wyrusza sawanną na poobiedni spacerek po pożarciu ofiary, która z pokorą przyjęła swój los, albo urządza sobie jogging, aby po wielkim obżarstwie zadbać o smukłą sylwetkę. Widzą oczami wyobraźni, jak z dumną i czułością opiekuje się potomstwem i w rodzinnym gronie podziwia zachód słońca, leżąc na gałęzi drzewa i pomrukując z zadowoleniem. Wydaje im się, że życie dzikiego zwierzęcia jest proste, szlachetne i celowe. Potem zwierzę zostaje schwytane przez złych ludzi i zamknięte w ciasnej klatce niczym w celi. I jest ogromnie „nieszczęśliwe”. Straszliwie tęskni za „wolnością” i robi wszystko, aby uciec z niewoli. Zbyt długo pozbawione „wolności” staje się cieniem samego siebie, a jego duch zostaje złamany. Tak niektórzy myślą.
Ale w rzeczywistości sprawa wygląda inaczej.
Zwierzęta w warunkach naturalnych wiodą życie oparte na przymusie i konieczności, podlegające sztywnej hierarchii społecznej, w środowisku, gdzie strachu jest dużo, a pożywienia mało, gdzie stale należy bronić swojego terytorium i wiecznie znosić pasożyty. Co w takim kontekście znaczy wolność? Dziko żyjące zwierzęta nigdy nie są tak naprawdę wolne, ani w kategoriach przestrzeni, ani czasu, ani relacji osobniczych. Teoretycznie – bo jest taka fizyczna możliwość – mogłyby wziąć nogi za pas i uciec, przełamując konwencje społeczne i bariery obowiązujące w swoim gatunku. Ale coś takiego zdarza się raczej przedstawicielom naszego gatunku, gdy, powiedzmy, sklepikarz, obarczony zwyczajowymi zobowiązaniami – rodzinnymi, towarzyskimi, społecznymi – rzuca wszystko i odchodzi w siną dal z garścią drobniaków w kieszeniach i tym, co ma na sobie, aby rozpocząć gdzie indziej nowe życie. Jeśli człowiek, najśmielsze i najinteligentniejsze ze wszystkich stworzeń, nie wędruje z miejsca na miejsce, wszędzie obcy, z nikim ani niczym niezwiązany, to dlaczego miałoby tak postępować zwierzę, które z natury jest znacznie bardziej konserwatywne? Bo zwierzęta są konserwatystami, a można by nawet powiedzieć – reakcjonistami. Wytrącają je z równowagi najmniejsze zmiany. Zwierzęta chcą, żeby wszystko było tak, jak jest, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu. Zdecydowanie nie życzą sobie niespodzianek. Przejawia się to wyraźnie w ich zachowaniach terytorialnych. Zwierzę ma swoją przestrzeń, czy to w zoo, czy w naturalnych warunkach, i porusza się po niej na takiej samej zasadzie, na jakiej po szachownicy poruszają się figury szachowe – jest w tym pewna metoda. W poczynaniach jaszczurki, niedźwiedzia czy jelenia nie ma nic przypadkowego, żadnej „wolności”, tak samo jak w ruchach skoczka na szachownicy. W obu przypadkach jest pewna prawidłowość i cel. W warunkach naturalnych zwierzęta trzymają się tych samych ścieżek, z sezonu na sezon, dla tych samych istotnych powodów. Jeśli zwierzę w zoo o zwykłej porze nie przebywa w zwykłym miejscu w typowej dla siebie pozycji, to musi coś znaczyć. Może to być spowodowane nawet drobną zmianą w jego otoczeniu. Zostawiony przez pracownika zwinięty wąż do podlewania wygląda groźnie. Kałuża przybrała niepokojący kształt. Drabina rzuca cień. Ale niewykluczone, że chodzi o coś więcej. W najgorszym wypadku jest to oznaka czegoś, czego dyrektor zoo boi się najbardziej: symptom choroby, zwiastun kłopotów, sygnał, żeby uważnie obejrzeć odchody, wypytać dozorcę, wezwać weterynarza. A wszystko dlatego, że bocian stoi nie tam, gdzie zazwyczaj.
Ale pozwólcie, że przez chwilę zajmę się tylko jednym aspektem tego zagadnienia.
Gdybyście zajechali przed czyjś dom, kopniakiem otworzyli drzwi frontowe, wypędzili na ulicę mieszkających w środku ludzi i zawołali: „Idźcie sobie! Jesteście wolni! Wolni jak ptaki! No, dalej!” – to myślicie, że ci krzyczeliby i tańczyli z radości? Na pewno nie. Ptaki wcale nie są wolne. A wyrzuceni na bruk nieszczęśnicy wyjąkaliby tylko: „Jakim prawem nas wypędzasz?! To nasz dom. Nasza własność. Mieszkamy w nim od lat. Zaraz wezwiemy policję, ty draniu!”.
Czy nie mówi się: „Nie ma jak w domu”? Tak z pewnością odczuwają zwierzęta. Mają one silny instynkt terytorialny. I to jest do nich klucz. Tylko znajomość terenu pozwala im realizować dwa bezwzględne imperatywy, jakimi są unikanie wrogów oraz zdobywanie pożywienia i wody. Wybieg w zoo, jeśli tylko odpowiada warunkom naturalnym – czy jest to klatka, zagłębienie terenu, otoczona fosą wyspa, zagroda, terrarium, ptaszarnia czy akwarium – to po prostu kolejne terytorium, które różni się od innych jedynie rozmiarem i bliskością siedliska człowieka. To, że jest mniejsze niż w naturze, wynika z pewnych uwarunkowań. Terytoria w naturze są większe nie dlatego, że tak się zwierzętom podoba, ale z konieczności. W zoo robimy dla zwierząt to samo co dla siebie w domach: skupiamy na małej przestrzeni to, co w naturze jest rozproszone na większym obszarze. Kiedyś tu mieliśmy jaskinię, tam rzekę, milę dalej tereny łowieckie, niedaleko nich punkt obserwacyjny, jeszcze gdzieś indziej krzaczki z jagodami – a wszędzie czyhały lwy, węże, mrówki, pijawki i sumak jadowity; teraz rzeka płynie z kranów w zasięgu ręki, możemy myć się tam, gdzie śpimy, jeść, gdzie sobie gotujemy, otoczyć się murem obronnym i utrzymywać na swoim terytorium czystość i ciepło. Dom to takie skondensowane siedlisko, w którym zaspokajamy nasze potrzeby w sposób bezpieczny i wygodny. W przypadku zwierzęcia podobnym siedliskiem jest właściwie urządzony wybieg (co ważne, bez kominka i jego odpowiedników, obecnych we wszelkich ludzkich siedzibach). Jeśli zwierzę ma tam wszystko, czego potrzeba mu do życia – stanowisko obserwacyjne, legowisko, teren łowiecki albo żerowisko i dostęp do wody, żeby mogło się napić, umyć i oporządzić – i nie musi wyprawiać się nigdzie na polowanie, bo dostaje jedzenie sześć dni w tygodniu, to obejmie w posiadanie swoją przestrzeń w zoo na takiej samej zasadzie, na jakiej objęłoby nowy teren na swobodzie, zbada ją i oznakuje w sposób typowy dla swojego gatunku, na przykład moczem. Gdy dopełni rytuału objęcia w posiadanie i już się osiedli, nie będzie się tam czuło jak niepewny lokator, a już na pewno nie więzień, ale raczej jak właściciel ziemski, demonstrując takie same zachowania na wybiegu, jak na swoim terytorium w naturalnych warunkach, i broniąc go zaciekle w razie ataku. Wybieg nie jest więc dla zwierzęcia ani gorszy, ani lepszy od terytorium na swobodzie; dopóki spełnia jego potrzeby, siedlisko, naturalne czy sztuczne, jest po prostu – bez jakiejkolwiek oceny – czymś danym jak cętki na sierści pantery. Można by nawet się zastanawiać, czy gdyby zwierzę było obdarzone inteligencją i potrafiło dokonać świadomego wyboru, nie wybrałoby właśnie życia w zoo, ponieważ w zoo, inaczej niż w warunkach naturalnych, nie występują pasożyty ani wrogowie, za to jest pod dostatkiem pożywienia, którego w naturalnych warunkach jest stosunkowo mało albo wręcz go brakuje. Pomyślcie sami. Czy wolelibyście mieszkać w Ritzu, z pełną obsługą i nieograniczonym dostępem do opieki lekarskiej, czy być bezdomnym, który nie ma nikogo, do kogo mógłby się zwrócić o pomoc? Zwierzęta jednak nie są zdolne do takich porównań. W ramach ograniczeń, jakie narzuca im własna natura, zadowalają się tym, co mają do dyspozycji.
Dobre zoo to miejsce, gdzie panuje starannie wypracowane _status quo:_ tam gdzie zwierzę za pomocą moczu i innych wydzielin mówi nam: „Nie wchodź tu!”, my za pomocą barier mówimy mu: „Nie wychodź stamtąd!”. Przy takich warunkach pokojowego współistnienia wszystkie zwierzęta są zadowolone, my się odprężamy i możemy przyglądać się sobie nawzajem.
W literaturze przedmiotu spotyka się niezliczone przykłady zwierząt, które mogły uciec, ale tego nie zrobiły, albo uciekły, a potem wróciły. Znamy przypadek szympansa, którego klatki nie zamknięto na klucz i sama się otworzyła. Zaniepokojona małpa zaczęła wrzeszczeć i próbowała zatrzasnąć drzwi – waliła nimi, powodując straszliwy hałas – aż wreszcie strażnik, zaalarmowany przez jednego ze zwiedzających, przyszedł z pomocą i załatwił sprawę. Stadko sarn w europejskim zoo wyszło z zagrody, gdy ktoś zostawił bramę otwartą. Przestraszone obecnością zwiedzających, zwierzęta uciekły do pobliskiego lasu, w którym żyło już jedno stado dzikich sarn i było miejsce dla drugiego. Mimo to sarny z zoo szybko wróciły na swój wybieg. W innym ogrodzie zoologicznym pracownik szedł rano do pracy, niosąc deski, gdy, ku swojemu przerażeniu, z porannej mgły wyłonił się niedźwiedź i pewnym krokiem ruszył w jego stronę. Robotnik w jednej chwili wypuścił drewno z rąk i rzucił się do ucieczki. Personel zoo natychmiast wszczął poszukiwania zbiegłego zwierzęcia. Znaleziono je z powrotem na wybiegu: niedźwiedź wrócił tą samą drogą, którą się wydostał, czyli wspinając się nad fosą po przewróconym drzewie. Uznano, że przestraszył go łomot desek rzuconych przez pracownika zoo.
Nie będę jednak obstawał przy swoim. Nie zamierzam występować w obronie ogrodów zoologicznych. Możecie zamknąć je wszystkie, jeśli chcecie (i oby niedobitki dzikich gatunków przetrwały w tym, co pozostało jeszcze z dzikiej przyrody). Wiem, że ludzie nie patrzą już przychylnym okiem na ogrody zoologiczne. Podobnie jest z religią. I jedno, i drugie popada w niełaskę z powodu złudzeń na temat wolności.
Zoo w Puduććeri już nie istnieje. Fosy zasypano, klatki rozebrano. Wędruję teraz po nim w jedynym miejscu, w którym przetrwało, w mojej pamięci.