Życie Sus - ebook
Życie Sus - ebook
Współczesna opowieść o rodzinie i zemście, współczuciu i pięknie.
Dziewiętnastoletnia Sus jest już w zasadzie dorosła i sama radzi sobie w życiu, ale wiele osób nadal bierze ją za dziecko. Prawie jakby czas zatrzymał się dla niej i dla jej rodziny - zwłaszcza że brat leży w szpitalu z kawałkiem szrapnela przesuwającego się w mózgu, a ojciec przebywa w więzieniu za zamordowanie ich matki.
Wkrótce jednak życie zacznie się na nowo i gdy bramy więzienia się otworzą, Sus będzie gotowa do starcia z potworem.
„Ta cyniczna wersja Pippi Pończoszanki zstępującej do podziemi Kopenhagi to kwintesencja stylu Bengtssona, który snuje opowieść z niepowtarzalnym ciepłem i empatią”. - Sofi Oksanen
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66517-19-6 |
Rozmiar pliku: | 568 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sus śpi niespokojnie, znów zaplątała się w prześcieradło; o mało się nie przewraca, kiedy gramoli się z łóżka. Wciąga spodnie od dresu. Kolejny dzwonek do drzwi. Potyka się o buty w przedpokoju i znowu o mało się nie przewraca. Pierdolone, zasrane kamasze!
Szarpnięciem otwiera drzwi. Za nimi stoją dwaj policjanci, jeden młody, drugi stary. Stary nazywa się Ivertssen, dawno już go nie widziała.
– Mój brat umarł? – pyta Sus.
– Nie… Nic nam o tym nie wiadomo – odpowiada młody policjant.
– Nie przyszliśmy z powodu Petera – wyjaśnia Ivertssen. – Mamy tylko kilka pytań.
– Muszę odpowiadać?
– Znasz reguły gry – mówi Ivertssen.
– Nie muszę odpowiadać na nic, za to wy możecie zabrać mnie na posterunek i o mnie zapomnieć, tak żebym przesiedziała sześć godzin w pokoju przesłuchań, gapiąc się w ścianę, aż mnie dupa rozboli.
Ivertssen się uśmiecha.
– Tak jak mówiłem, znasz reguły gry.
– Naprawdę przyszliśmy zamienić tylko kilka słów – włącza się młody funkcjonariusz. Sprawia takie wrażenie, jakby wcześniej sądził, że wszystko tutaj potoczy się zupełnie inaczej. Sus prawie go żal, ale tylko prawie. Widziała go już wcześniej, kręcił się po parkingu jak pedofil. O ile się nie myli, to on przejął dawną robotę Ivertssena.
– Chcecie tylko trochę pogadać?
– Tak. – Młody wyciąga rękę, Sus na to nie reaguje. Policjant cofa dłoń, ale dalej się uśmiecha. – Mam na imię Robert – dodaje.
– No to mów, Robert.
– Może wejdziemy na chwilę do środka?
Ivertssen tylko na nią patrzy. Nie musi nic mówić, ona przecież zna reguły gry. Owszem, mogłaby nie wpuścić ich za próg, ale skoro chcą wejść, to i tak wejdą. Wystarczy im jedynie u z a s a d n i o n e p o d e j r z e n i e. No i najlepiej byłoby, gdyby coś znaleźli, kiedy będą przewracać dom do góry nogami. A w tej dzielnicy zawsze się coś znajdzie.
Sus się odwraca, idzie z powrotem przez przedpokój, nie oglądając się za siebie, słyszy, jak przekraczają próg. Są jak wampiry, które zaproszono do środka, więc od dziś już zawsze będą mogły wchodzić i wychodzić, jak im się spodoba. Dopiero teraz Sus myśli o nożach. Ma ich sporo. Nóż myśliwski albo ten duży sztylet, który ostrzyła, być może leżą na niskim stoliku przy kanapie. Nie jest do końca pewna, co mówi prawo. Owszem, dobrze wie, że wszystkie byłyby nielegalne, gdyby ją złapano z nimi na ulicy. Każdy ma więcej niż siedem centymetrów długości, te składane da się zaklinować, ostrze po rozłożeniu blokuje się z kliknięciem, a niektóre można obsługiwać tylko jedną ręką; no tak, Sus stosunkowo dobrze zna prawo, ale nie ma pewności, czy obowiązuje ono również w mieszkaniu. Przecież można mieć w kuchni duży nóż kuchenny. Powinna wiedzieć takie rzeczy, znać prawo, znać reguły gry. Jest za głupia, stanowczo za głupia. Fuck, fuck, fuck, powtarza w myślach z nadzieją, że nie mówi tego głośno. Ostatnio bardzo dużo była sama. Ale kiedy wchodzi do pokoju, uświadamia sobie, że wcale nie noże mogą okazać się jej największym problemem.
Popielniczka jest pełna niedopałków jointów; mogłyby to być własnoręcznie skręcone papierosy, mają przecież taki sam kształt, ale zapachu nie da się pomylić z niczym innym. W mieszkaniu też musi być to czuć, musi cuchnąć haszyszem, Sus nie przypomina sobie, kiedy ostatnio wietrzyła. To wyłącznie przypadek, że na stoliku nie leżą bibułki Rizla, sreberko i parę grudek. Rozgląda się pospiesznie. Prawdę mówiąc, mogłoby być znacznie gorzej, a im może haszysz jest obojętny. Ivertssen nigdy nie zaciągnął nikogo na posterunek za małą grudkę, gdyby się zajmował takimi rzeczami, nie miałby czasu na nic innego.
Sus osuwa się na starą skórzaną kanapę. Ivertssen siada w wysłużonym fotelu naprzeciwko. Więcej mebli do siedzenia nie ma, więc policjant o imieniu Robert stoi i wygląda tak, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić.
– Nie sądziłam, że ciągle tu pracujesz – mówi Sus do Ivertssena, w swojej opinii rozluźniona.
– Już nie – odpowiada Ivertssen. – Pracuję teraz dla grupy specjalnej zajmującej się przestępczością zorganizowaną.
– No to dobrze, że w końcu mnie dopadliście, bo przecież z tego mojego dwupokojowego mieszkania kieruję sporym kartelem narkotykowym.
– Tak, wreszcie cię dopadliśmy. – Ivertssen się śmieje, a ona razem z nim.
Kiedy była dzieckiem, Ivertssen odpowiadał za zapobieganie przestępczości w jej bloku w ramach współpracy szkoły, opieki społecznej i policji. Miał pracować z młodymi, być kimś w rodzaju policyjnego pedagoga, który wyłapuje chłopaków, zanim z chuliganów zmienią się w przestępców. Zawsze jednak myślała o nim bardziej jak o szeryfie w zapyziałym miasteczku na Dzikim Zachodzie.
– To co tu robisz? – pyta.
– Przyszedłem rano w odwiedziny na posterunek na Bellahøj i Robert poprosił mnie o radę. Ma sprawę, o której chętnie by z tobą porozmawiał.
Robert wyjmuje z wiatrówki notes. Zagląda do niego, jakby miał stamtąd zaczerpnąć czegoś w rodzaju autorytetu. Sus nie sądzi, aby długo wytrzymał w dzielnicy.
– Wczoraj wieczorem, około jedenastej, był telefon na posterunek. Zaniepokojony mieszkaniec bloku naprzeciwko twierdził, że widział na dachu osobę stojącą przy samej krawędzi. Dyżurny obawiał się, że może chodzić o próbę samobójczą, więc wysłaliśmy patrol, ale nikogo nie znaleziono. Może ta osoba straciła odwagę.
– A jaki konkretnie ma to związek ze mną? – pyta Sus.
– To było w tym bloku, a opis widzianej osoby pasuje do ciebie…
– Jak brzmiał ten opis?
Robert znów zagląda do notesu. Przerzuca kartki, trochę tak, jakby chciał zyskać na czasie. Kiedy wreszcie już ma otworzyć usta, Ivertssen wchodzi mu w słowo:
– Przestań sobie z niego żartować, Sus. Naprawdę chcesz, żeby to powiedział?
– Co?
– Że opis wskazywał na dwunastoletniego chłopca.
– To dlaczego nie szukacie dwunastoletnich chłopców?
– Bo dwunastoletni chłopcy rzadko rozważają samobójstwo. Są zajęci chlaniem wina wiśniowego i rozglądaniem się za dziewczyną, którą da się zgwałcić palcem na dużej przerwie.
Sus kiwa głową; to ma sens.
– Ale… Gdybym miała do tego stopnia dość wszystkiego, to dlaczego nie skoczyłabym z galeryjki? Po co miałabym włazić na dach? Czy to wejście nie jest zamknięte na klucz?
– Owszem, na wielką kłódkę, którą przecięto nożycami do drutu.
– Wygląda na to, że ktoś zadał sobie sporo trudu.
Ivertssen drapie się w podbródek pokryty siwym zarostem.
– Ja tylko zgaduję. Ale może komuś potrzebna taka drobna przeszkoda. Może czuje potrzebę stanięcia na dachu, spojrzenia na dachy innych domów. Może chce, żeby to było coś bardziej wyszukanego niż zwykłe „do widzenia” i rzucenie się przez balustradę. Cholera, co ja mogę o tym wiedzieć. To przecież nie byłby pierwszy raz. Oboje chyba pamiętamy Madsa Grenlandczyka.
Owszem, Sus pamięta Madsa. Zawsze miłego, uśmiechniętego Madsa Grenlandczyka, który w zasadzie był Grenlandczykiem tylko w połowie. Nie widziała, jak to się stało, ale wielokrotnie słyszała tę historię. Stał na parkingu razem z innymi, jak zawsze, i nagle powiedział, że musi coś załatwić. Ktoś spytał, czy przy okazji nie przyniósłby coli, a on na to, że chyba raczej się nie da. Poszedł w stronę bloku. Zastanawiali się, czy nie zaczekać z zapaleniem kolejnego jointa do jego powrotu, ale kiedy minęło już ponad dziesięć minut, raczej bliżej dwunastu, to jednak zapalili. I wtedy zobaczyli, jak leci w stronę ziemi. Podobno najgorszy był odgłos, kiedy o nią uderzył.
– Pamiętam go – mówi Sus. – Ale, cholera, niestety nie potrafię wam pomóc.
Ivertssen patrzy na nią przez, jak się wydaje, kilka minut, a staroświeckie spojrzenie policjanta wywołuje wrażenie, jakby się było poddanym działaniu żywego wykrywacza kłamstw. Wreszcie Ivertssen kiwa głową.
– Dasz nam pięć minut? – pyta młodszego kolegę.
Robert ma taką minę, jakby przygotował sobie mnóstwo pytań, mnóstwo dobrotliwych słów, więc w pierwszej chwili chce zaprotestować, ale rezygnuje i wychodzi z pokoju. Słyszą zatrzaskujące się za nim drzwi.
– Cholera, dziwny wymoczek, ale chce dobrze. – Ivertssen zapala papierosa, co wywołuje atak kaszlu; zasłania usta rękawem. Potem przenosi wzrok na Sus. – Przykro mi z powodu twojego brata.
Sus wzrusza ramionami.
– Naprawdę niełatwo akurat teraz być małą Sus.
– Jakby kiedykolwiek było łatwo.
– Twój ojciec stara się o zwolnienie warunkowe, ale o tym pewnie wiesz.
– Dostałam pismo.
– Jeśli będziesz… czegoś potrzebowała, to zadzwoń do mnie. Albo do Roberta. To klaun, ale dobry klaun.
Sus kiwa głową.
– I jeszcze jedno.
– Tak?
– Jeśli masz zamiar się zabić, zrób to w mieszkaniu. Połknij słoik tabletek nasennych albo kup paczkę żyletek. Tylko znikąd nie skacz. Dzieciaki z bloku i tak widziały już dość.2
Sus siedzi odchylona na kanapie i rozważa zwinięcie jointa. W zasadzie postanowiła więcej nie palić rano, ale przecież nie codziennie odwiedza ją policja.
Nie, nie będzie teraz palić.
Potrzebna jej siła woli, więc nie zapali, dopóki nie zakończy pracy wyznaczonej na ten dzień. Dziennego testu. Bo właśnie tym zajmuje się Sus. Testuje samą siebie. Wczoraj na dachu to też był test. Sus nigdy nie wpadłoby do głowy, żeby się zabić. Okej, nigdy nie mów nigdy, ale nie teraz, kiedy ma coś zrobić, coś ważnego, najważniejszego w jej życiu, do czego wcale nie jest gotowa i właśnie dlatego testuje samą siebie. Trzy dni temu poszła na górę z młotkiem, ale prędko się okazało, że młotek nie poradzi sobie z kłódką. Pewnie po Madsie Grenlandczyku poprawili zabezpieczenie. Wczoraj wróciła tam z dużymi nożycami do drutu, które zwinęła w miejscowym markecie budowlanym. Sus kradnie teraz tylko rzeczy potrzebne, naprawdę potrzebne, na które jej nie stać. Nożyce do drutu zrobiły swoje. Wspięła się po metalowej drabince i otworzyła klapę na dach. Krok za krokiem zbliżyła się do krawędzi. Zmusiła się do tego. Wiatr na górze był silniejszy, niż się spodziewała. Stała tam z rozpostartymi rękami i liczyła po cichu. Doszła do czterdziestu dwóch, kiedy gwałtowny powiew o mało jej nie przewrócił, wtedy zlazła z dachu.
Wczorajszy test nosił tytuł: Strach.
Lęk, ból, wytrzymałość. I siła woli. Właśnie to testuje. Chociaż siła woli nie jest do końca prawdziwym testem, tylko nieustającą walką z chęcią zapomnienia o wszystkim, zwinięcia się w małą, naćpaną haszyszem kulkę i oglądania w telewizji programów dla dzieci.
Siła woli. Tak jak teraz, kiedy nie zapala jointa, tylko kontynuuje program wyznaczony na ten dzień. Najpierw ważenie. Jak bokser.
Sus się rozbiera i staje na wadze łazienkowej, wskazówka porusza się i zatrzymuje gdzieś między czterdziestoma jeden a czterdziestoma dwoma kilogramami. Sus ma dziewiętnaście lat, prawie dwadzieścia, ale wygląda na dwanaście, dobrze o tym wie. Nie może nic poradzić na swój wzrost, musi jednak przytyć. Podczas walki wręcz waga ma duże znaczenie, większe, niż większości ludzi się wydaje. Sus chętnie wmówiłaby sobie, że w walce liczy się technika i siła woli. Wychowała się na filmach kung-fu brata, na których drobny Azjata wali w przeciwników dwa razy większych od siebie, lecz wychowała się również w bloku i widziała, że ten, kto waży najwięcej, po bójce ciągle stoi na nogach. Może to być sprawa mięśni, ale również tłuszczu, waga to waga, a w bójkach nigdy nie liczyło się bycie w dobrej formie.
Wagę może pokonać jedynie zło. Brutalność i obojętność. Czyste zło może pokonać wagę, lecz nawet ono potrzebuje odrobiny wagi. Najzłośliwsza na świecie mrówka wścieklica wiele nie wskóra.
Sus próbowała pić olej spożywczy, ale dostała takiego rozwolnienia, że w ciągu jednej dobry straciła półtora kilo. A przecież nie o to chodziło, to było przeciwieństwo tego, co usiłowała osiągnąć. No i papier toaletowy też swoje kosztuje. Te pieniądze mogłaby przeznaczyć na odpowiednie jedzenie. Kupiłaby sobie przynajmniej szawarmę u Turka na rogu, a tak siedziała tylko z obolałą dupą.
Sus patrzy na wagę. Kiedy się pochyla, wskazówka przesuwa się na czterdzieści dwa kilo. Ale Sus nie chce oszukiwać. Znalazła wagę wśród śmieci wielkogabarytowych, starą, trochę zardzewiałą. Nie ufa jej, takiej wagi mogą używać grubi, liczyć swoje postępy w utracie kilogramów, ona natomiast zamierza walczyć o każdy gram, żeby przytyć.
Sus potrzebuje lepszej wagi. Potrzebuje wagi elektronicznej. To będzie dzisiejszy test: ukraść dobrą wagę elektroniczną.
Sus sika. Ubiera się. Ma niewiele ubrań. Kiedy opuszcza mieszkanie, wkłada na siebie większość z tego, co ma, żeby utrzymać ciepło. Wygląda też wtedy na trochę większą, pełniejszą. Lubi to. Zjeżdża windą na sam dół. Mieszka na siódmym piętrze, urodziła się i wychowała na szóstym. Obiecała sobie, że nigdy nie wróci do tego bloku, ale nie mogła znaleźć innego mieszkania, a dzieci z bloku mają pierwszeństwo w wynajmie. Zostało to zapewne bardzo sympatycznie pomyślane swego czasu: kilka pokoleń mieszkających obok siebie, ale Sus dostrzega w tym jedynie przekleństwo. Przywiązanie do ziemi – właśnie to określenie przychodzi jej do głowy.
Wychodzi przy parkingu i skręca w lewo.3
Centrum handlowe niemalże dopiero otwarto. Parę kroków za obrotowymi drzwiami stoi ochroniarz, potężny mężczyzna z wałkami tłuszczu wylewającymi się znad nylonowego paska, i poci się niezdrowo w jasnoniebieskiej koszuli. Chyba stara się usunąć coś z buta, może gumę do żucia, w którą wdepnął. Ten gość nie stanowi wielkiego problemu. Jeśli Sus nie wbiegnie mu wprost w objęcia, a on nie będzie stał z rozpostartymi ramionami jak bramkarz, to na pewno zdoła przed nim uciec.
W centrum handlowym jest prawie pusto. Sus widzi dwie kobiety w chustach z wózkami dziecięcymi i kilku miejscowych wariatów, którzy przychodzą posiedzieć na ławkach, poczytać darmowe gazety albo napić się taniej kawy w kawiarni ze sztucznymi palmami.
Następny ochroniarz stoi w odległości zaledwie pięciu metrów od sklepu z artykułami gospodarstwa domowego. Jest umięśniony, równie wysoki jak tamten poprzedni, ale bez grama zbędnego tłuszczu na ciele, to ten typ, który bierze sterydy właśnie teraz, ponieważ po dostaniu się do szkoły policyjnej jest to o wiele trudniejsze. Sus o mało nie rezygnuje, ale nie z pomysłu zwinięcia wagi elektronicznej, bo taka waga naprawdę jest jej potrzebna, tylko z potraktowania tego jako testu. W ramach testu musi to zrobić dzisiaj, właśnie teraz, kiedy jest najtrudniej. Nie wolno jej zawrócić, odkładać na później, to jedna z zasad. Byłoby o wiele łatwiej, kiedy w centrum jest dużo ludzi, kiedy strażnicy pilnują tylko narkomanów i hałaśliwych chłopaków z imigranckich rodzin, a ekspedientki są zajęte sprzedawaniem i pakowaniem wazonów oraz kuchennych noży. Teraz to wyzwanie. No ale przecież właśnie dlatego to test. Test zachowywania zimnej krwi, test siły woli. Może zostać złapana, ale nie wolno jej rezygnować i uciekać.
Stara się trzymać prosto, nie garbić się. Nie naciągnęła kaptura na głowę.
Wchodzi do sklepu, za kasą stoją dwie ekspedientki. Śliczne dziewczyny, parę lat starsze od niej. Rozmawiają, jedna grzebie w komórce, wydaje się, że nie zwracają na Sus uwagi. To musi być ich ulubiona pora dnia: tuż po otwarciu sklepu, ale jeszcze przed zjawieniem się klientów, którzy będą im przeszkadzać. To teraz mogą porozmawiać o chłopakach i ciuchach, o wszystkim tym, o czym rozmawiają dziewczyny, a czego Sus może się jedynie domyślać.
Rozgląda się za kamerami, bo z czasem pojawiły się we wszystkich sklepach. Nawet w najbrudniejszych kioskach Pakistańczycy zamontowali kamery, choćby po to, żeby kuzyni nie ukradli im wszystkich pornosów. Ale zawsze są też martwe pola. Sus wie, czego ma szukać, pierwszą kamerę zauważyła tuż przy wejściu. Idzie przez sklep. Zmusza się, żeby iść powoli, nie jak pocisk naprowadzany termicznie czy jak dziewczyna, która chce chwycić pierwszą lepszą rzecz i uciekać. Znajduje półkę z wagami łazienkowymi. Ogląda je pospiesznie, wybiera najdroższą, bo chyba takie są też najdokładniejsze. Bierze wagę pod pachę. Idzie dalej między patelniami i garnkami, mija szklanki i blendery. Kiedy ma pewność, że stoi w jednym z martwych pól, odszukuje na spodzie paczki magnetyczny pasek zabezpieczający, który ma uruchomić alarm. Szybko wyjmuje z kieszeni scyzoryk, wsuwa ostrze pod pasek, odcina. Sportową torbę kładzie na podłodze, rozsuwa zamek. Niezbyt dobrze się złożyło. Torba jest podłużna, a waga kwadratowa, przypomina to trochę jeden z testów, które robili jej w szkole, kiedy podejrzewali, że ma ADHD. Sus wsuwa wagę, popycha i naciska. Udaje się, ale ledwo, ledwo. Zamek błyskawiczny pozostaje otwarty na jakieś pięć–dziesięć centymetrów. Dlaczego, u diabła, wybrała taką gównianą porę? Dlaczego postanowiła z tego zrobić pierdolony test?
No ale już, stało się, nie ma czego żałować. Idzie wzdłuż wazonów, misek i kubków do kawy. Zmierza do wyjścia. Czuje pulsowanie w skroni, ale stara się zachować spokój, zmusza się, żeby nie biec. Widzi ekspedientki, kieruje się bezpośrednio w ich stronę, z jedną nawiązuje kontakt wzrokowy. Uśmiecha się, jakby chciała o coś spytać, ale tuż przed dotarciem do kontuaru wyjmuje z kieszeni komórkę. Już od dawna nie ma pieniędzy na rozmowy, do kogo zresztą, u diabła, miałaby dzwonić, teraz jednak mówi do słuchawki: „A nie umówiliśmy się, że się spotkamy przed wejściem?”. I dodaje: „No to już lecę”. Dalej gada do głuchego telefonu, dopóki nie opuści centrum handlowego. Idzie do pierwszego rogu, za który może skręcić, i tam puszcza się biegiem.4
Sus tak bardzo nienawidzi. Tak wielu ludzi i tak wielu rzeczy. Chociaż „nienawidzi” nie jest właściwym słowem. Sus gardzi. Gardzi tak bardzo, że niemal ją to wyczerpuje. A mieszka w dzielnicy, w której łatwo jest gardzić.
Sus gardzi handlarzami zieleniną, ich zgniłymi owocami, które mimo wszystko wystawiają co rano przed sklep. Ich nielegalnie sprowadzanymi z Niemiec słodyczami i naklejkami ze skrzywioną buźką – złą oceną inspekcji sanitarnej – schowanymi w głębi sklepu.
Sus gardzi pijakami, którzy zachowują się tak, jakby miejscowy kiosk był barem z obsługą na zewnątrz przez okrągły rok. Ich górami petów na chodniku, ich chwianiem się na nogach, tak że musi ich okrążać, wychodząc aż na jezdnię. Gardzi ich zaczepkami: „Chodź, zatańcz ze mną, mała damo”, chociaż nigdy nie są skierowane do niej.
Sus gardzi żebrakami. Gardzi nimi ponad wszystko.
Gardzi bezdomnym przed supermarketem Føtex i jego czerwoną gębą, jego brudnymi gazetami, jego nieznikającym uśmiechem i jego „życzę miłego dnia”, rzucanym zawsze, kiedy się go mija.
Gardzi tym małym śniadym, który człapie na swojej kalekiej, zwróconej do wewnątrz stopie, z dłonią ułożoną w kształt miseczki; tym, który nigdy nikomu nie patrzy w oczy, tylko wyciąga rękę i prędko odchodzi, kiedy mu się nic nie da.
Sus gardzi żebrakiem spod wiaduktu kolejowego, który zawsze żebrze w niewygodnych pozycjach, ze spuszczonym wzrokiem, niczym Jezus zdjęty z krzyża.
Sus gardzi też żebrakami próbującymi nie wyglądać na żebraków. Takimi jak ten Cygan z harmonią, który poniekąd szantażuje hałasem: dajcie mi pieniądze, żebym mógł nauczyć się grać albo wrócić do Rumunii i nie psuć wam uszu i humorów.
Handlarzami starzyzną, siedzącymi na stołeczkach nad rozłożonym brudnym kocem z rzeczami, których nikt nie chce, a które oni mimo wszystko usiłują sprzedać: komórką z wyciąganą antenką, pilotem bez telewizora, starym walkmanem na kasety, znoszonymi adidasami z naderwanymi podeszwami.
Sus gardzi, ale ma nadzieję, że pewnego dnia jej pogarda urośnie w nienawiść. Nienawiść może zmienić się w gniew, a gniew to najlepsze antidotum na strach, tego jest prawie pewna.5
Sus waży się codziennie na nowej wadze elektronicznej.
Mówi sobie, że chyba wszystko zmierza w dobrym kierunku. Kiedy miała dwanaście lat, wyglądała na ośmiolatkę, możliwe więc, że urosną jej cycki, zanim dobije trzydziestki. Śmieje się; ważne, żeby nie tracić poczucia humoru. Mięśnie szczęki wzmacniają się od zaciskania zębów, ale istotne jest również, by umieć się rozluźnić. Dobry bokser rozluźnia się zawsze między jednym a drugim ciosem. Sus tak sobie mówi i próbuje.
Pije śmietanę z kartonu, pije tyle, ile może. Granicą są głównie finanse. I mdłości. Ale powinna wypijać ćwierć litra każdego dnia.
Sus mogłaby kraść o wiele lepsze jedzenie niż to, którym się odżywia. Duże befsztyki, kurczaki, całe i połówki. Ale nie chce mieć problemów. Z wagą łazienkową to inna historia. To przecież był także test. Gdyby natomiast codziennie kradła jedzenie, w którymś momencie by ją złapali, a Sus nie chce mieć problemów, nie teraz. Chce zachować swą ścieżkę w czystości. Widzi ją jako prostą drogę prowadzącą z punktu A do punktu B.
Pisze „Zachowaj swą ścieżkę w czystości” na kartce, którą taśmą klejącą mocuje do ściany.
Sus kupuje najtańsze jajka. Z chowu klatkowego. Znoszące je kury przeżywają piekło, mają poranione nogi i są prawie pozbawione dziobów, bo zdarły je, dziobiąc metalową kratę. Widziała to w telewizji. To nie w porządku. Cholera, naprawdę szkoda tych kur. Ale Sus nie rozumie, dlaczego kurom miałoby być o wiele lepiej niż dzieciakom z bloku. Dlaczego powinny mieć więcej miejsca, więcej trawy pod stopami i nieba nad głową od kogokolwiek z tych, z którymi się wychowała. Sus nie stać na droższe jajka, zwłaszcza jeśli ma ich zjadać dużo. Smaży je na oleju kupionym w warzywniaku w wielkiej pięciolitrowej puszce, którą trudno było przytaszczyć do domu. Nie wie, z jakiej rośliny pochodzi ten olej, ale po podgrzaniu trochę śmierdzi.
Żal mi was, kury, mówi i wbija na patelnię trzy jajka.
Sus ostrzy swoje noże. Kocha je. Często je wyjmuje i ogląda. To broń, która chętnie zatopiłaby się w ciele; te noże chcą rozdzielać, kroić, zabijać. Narzędzia, które mają swój cel. Przyglądanie się im zawsze daje jej poczucie władzy. Za sprawą noży jej ręce stają się dłuższe, przeczą jej wzrostowi i wadze.
Sus coraz bardziej staje się osobą samotną. Czuje, jak to się zbliża. Więcej mówi do siebie. Kiedy jest naćpana, rozmawia z ludźmi w telewizorze. Komentuje to, co robią. Ogląda osoby uwięzione na wyspach i w domach, zapite, puszczające się, wystawione na najrozmaitsze próby, i mówi na głos: „Idioto, przecież nie możesz, do jasnej cholery, mu ufać. Musisz wiedzieć, że jemu nie można ufać”. Albo włącza się w rozmowę w którymś z seriali puszczanych non stop, powtórka za powtórką. Ma świadomość, że to zaczyna być problemem. Robi się krucha. A jej nie stać na kruchość, to nie jest element jej planu.
Sus ćwiczy pompki i brzuszki.
Do starego plecaka ładuje książki telefoniczne i chodzi po schodach. Na siódme piętro, z powrotem w dół i znów na siódme. Chodzi tak, aż nogi zaczynają się pod nią trząść, w głowie jej się kręci i boi się, że straci równowagę, upadnie i wybije sobie zęby. Na trzecim piętrze czeka, aż przyjedzie winda.
Sus testuje swoją granicę bólu, wbijając sobie igły w palce. Wkrótce wygląda jak poduszeczka do igieł.
Sus nie pali, dopóki nie wykona swojego dziennego testu. Dopiero wtedy odcina kawałeczek grudki i miesza go z tytoniem. Pali tylko tyle, żeby móc się rozluźnić i spać, ale nie tyle, żeby następnego dnia nie wstać i nie przeprowadzić testu.
Przed położeniem się do łóżka zapisuje, co zamierza robić następnego dnia, jaki będzie kolejny test.
Łatwiej jest planować w poprzedzającą go noc. W poprzedzającą noc ma zawsze więcej odwagi. Kiedy się kładzie najedzona i naćpana, nie ma takiej rzeczy, której nie zdołałaby zrobić następnego dnia. Może walczyć z dzikimi tygrysami. Może wypłynąć na morze statkiem pirackim.
Sus zapisuje: Bójka.
Ciąg dalszy w wersji pełnej