-
Blog
- Recenzje
- |
- Wywiady
- |
- Wokół książek
- |
- Porady
Zabij mnie śmiechem... Pisarski alfabet Alka Rogozińskiego
24 lutego premiera najnowszej książki księcia komedii kryminalnej, Alka Rogozińskiego, „Miasteczko morderców". Z tej okazji autor zdradza czytelnikom bloga Virtualo.pl, co byłby w stanie zrobić tylko w stanie pomroczności, kto ukształtował jego poczucie humoru, a także opowiada o swoim uzależnieniu od... herbaty. Zapraszamy do zapoznania się z pisarskim alfabetem Alka Rogozińskiego. Uwaga! Można umrzeć ze śmiechu.
Tęskniliście za Różą Krull? „Miasteczko morderców" to osiemnasta powieść Alka Rogozińskiego – autora znanego z łączenia klasycznych fabuł kryminalnych z dużą dawką czarnego humoru.
W najnowszym tomie popularna autorka powieści kryminalnych Róża Krull postanawia spełnić prośbę swojej gosposi i spróbować rozwiązać zagadkę morderstwa burmistrza w jej rodzinnym miasteczku na Podlasiu. Obie nie wierzą bowiem, aby został on zabity przez swojego niedoszłego zięcia, choć chłopaka złapano na gorącym uczynku.
Róża rozpoczyna amatorskie śledztwo w mieścinie, w której każdy wie „wszystko o wszystkich", a mimo to wierzy, że akurat jemu uda się ukryć przed innymi własne, nieraz śmiertelne grzechy. Kiedy wydarza się kolejne morderstwo, pisarka jest pewna, że przyjęta do tej pory przez policję wersja wydarzeń mija się z prawdą. Pytanie tylko, czy zdoła odkryć tożsamość zabójcy, zanim ten wyśle ją na tamten świat...
Premiera ebooka już dziś! Miłośników wersji audio z pewnością ucieszy fakt, że audiobooka "Miasteczko morderców" znajdą na Virtualo.pl już 3 marca - czyta Paulina Holtz.
A oto pisarski alfabet Alka Rogozińskiego:
A jak Aleksander: wyciąłem rodzicom, a właściwie to mojej mamie, niezły numer, bo miałem być dziewczynką. Mama już nawet zaczęła gromadzić odpowiednią wyprawkę (co tłumaczy, dlaczego na zdjęciach z wczesnego dzieciństwa mam na sobie więcej różu niż Miley Cyrus i Doda razem wzięte), a tu w szpitalu czekała na nią taka niespodzianka. No i z sienkiewiczowskiej „potopowej” Oleńki zostałem Alkiem. Maczał w tym palce też pewien jasnowidz ze Wschodu, którego mama spotkała na długo przed moimi narodzinami i który poprosił, aby nazwała swojego syna Sasza. Widać, było mi to imię pisane.
B jak „Babka z zakalcem”, czyli powieść, w której wreszcie mogłem sobie pofolgować kulinarnie. Opowiada ona o właścicielce imperium cukierniczego, która po latach pracy ma ochotę oddać stery firmy w ręce któregoś ze swoich dzieci. Problem w tym, że kiedy bierze je pod lupę, odkrywa, że wszyscy jej potencjalni spadkobiercy mają coś na sumieniu. Nawet nie policzę, ile przy pisaniu tej powieści wtrąbiłem pączków, kawałków sernika czy porcji ciasta „Niebo”. O ile dobrze pamiętam, zacząłem ją pisać jako człek z lekką tylko nadwagą, a skończyłem jako brat-bliźniak Jabby z „Gwiezdnych wojen”.
C jak „Czterdziestolatek” i inne seriale. Przyznaję bez bicia – jestem od nich uzależniony i zaczęło się to na długie lata przed Netfliksem, który sprawił, że serialomania opanowała pół globu. Pierwsi chyba byli „Przyjaciele”, których nadal uważam za najlepszy odstresowywacz, a potem już poszło: „Ally McBeal”, „Murphy Brown”, „Zagubieni”, „Gotowe na wszystko”, „Sposób na morderstwo”, „Absolutnie fantastyczne”, „Gra o tron”… I tak mogę wymieniać w nieskończoność! Szczególne miejsce w moim sercu mają jednak trzy polskie produkcje, które mogę oglądać dowolną ilość razy: „Czterdziestolatek”, „Alternatywy 4” (tym bardziej ostatnio, kiedy mam wrażenie, że magicznie wróciliśmy do tamtych czasów) i „Wojna domowa”. Klasa i klasyka w jednym!
D jak Doorsi: moja największa muzyczna miłość (obok: patrz literka „m”). Kiedy po raz pierwszy pojechałem do Paryża, to nie Wieża Eiffela, nie katedra Notre Dame ani nawet nie słynny plac Pigalle, ale cmentarz Père-Lachaise i znajdujący się tam grób Jima Morrisona były pierwszymi miejscami, do których się udałem. Nie miałem wtedy mapy, ale trafiłem tam jako „ogon” grupki kolorowej młodzieży, za którą roznosił się (mało) aromatyczny zapach marihuany. Uwielbiam każde wcielenie Jima – i jako wrażliwego poety, i nawiedzonego, charyzmatycznego frontmana jednej z najważniejszych kapel w historii rocka, i jako człowieka, który nie bał się żyć tak, jak chciał. Koncept pozornie prosty, a tak trudny do zastosowania.
E jak Edipresse, czyli firma, w której przepracowałem czternaście lat i której zawdzięczam w pewnym stopniu swój literacki debiut. Zatrudniono mnie tam bowiem w gazecie „Party”, plotkarskim piśmie o gwiazdach, piszącym w koło Macieju wiecznie o kilku tych samych celebrytach. Ta praca była tak odmóżdżająca, że w pewnym momencie poczułem, że albo zacznę robić coś dodatkowego w życiu, albo zeświruję. Ileż razy w końcu można tworzyć peany o tym, jakie „lokowania produktów” ma na sobie Małgorzata Socha albo z kim aktualnie romansuje Kuba Wojewódzki?! To w czasie jednego z takich ataków frustracji przyszło mi do głowy, że połowę z członków naszego celebryckiego świata najchętniej bym zamordował, zanim pojawią się na kolejnej imprezie, którą będę musiał się zachwycać, bo jej organizator jest klientem biura reklamy i „trzeba zrobić mu dobrze”. I wtedy nagle dotarło do mnie, że… mogę to zrobić! Na kartach książki! A potem poszło już z górki i tak powstała moja pierwsza powieść „Ukochany z piekła rodem”.
F jak Facebook, tudzież inne media społecznościowe. Ich prowadzenie sprawia mi ogromną frajdę. Tym większą od kiedy to w czasie lockdownu okazało się, że posty, w których opisywałem własne boje z „nową normalnością”, pomagają ludziom rozpoczynać (lub kończyć) dzień z uśmiechem.
G jak „Gwiezdne wojny”: jedna z trzech (obok „Władcy Pierścieni” i „Obcego”) moich ukochanych sag filmowych. Chciałbym kiedyś napisać powieść fantasy albo s-f i złożyć tym samym hołd ośmiolatkowi, który latał na wagary do kina „Przyjaźń”, żeby „nasty raz” oglądać przygody księżniczki Lei, Luke’a Skywalkera i Hana Solo. Najpierw jednak dokończę książkę przygodowo-historyczną, której akcja rozgrywa się w III wieku naszej ery w Starożytnym Rzymie. Jeśli ten „skok w bok” od komedii kryminalnych spotka się z życzliwością czytelników, to wtedy wezmę się za fantasy. W pisaniu najpiękniejsze jest bowiem to, że nie trzeba się ograniczać do jednego tylko gatunku.
H jak herbata, czyli jedyna używka, od której jestem uzależniony i bez której pewnie nie napisałbym pół słowa. Już nawet pani sprzedawczyni w moim osiedlowym „Świecie Herbaty” o tym wie i kiedy tylko kupuję więcej niż sto gramów earl greya, zawsze uśmiecha się i pyta: „To na kiedy ma pan teraz deadlajnik?” :)
I jak inscenizacja: ponad półtora roku temu dyrektor teatru Druga Strefa Sylwester Biraga wpadł na pomysł, żeby przenieść na deski moją powieść „Raz, dwa, trzy… giniesz ty!” i poprosił mnie o napisanie tekstu sztuki. I teraz zdradzę tajemnicę, o której jeszcze nigdy nie mówiłem: to nie była moja pierwsza przygoda z teatrem. Poprzednia miała miejsce prawie trzydzieści lat temu, kiedy to pani profesor od języka polskiego zadecydowała, że w ramach obchodów kolejnych urodzin naszego liceum (czyli XVIII LO im. Jana Zamoyskiego) wystawimy napisaną przeze mnie alternatywną wersję „Balladyny”. Tyle że wtedy zagrałem jedną z głównych ról, a teraz (nie)spokojnie zasiadłem na widowni, aby podziwiać Aleksandrę Kowalczyk jako Różę Krull, Halinę Chrobak, Annę Kędziorę, Annę Sandowicz, Piotra Gilberta Zwolskiego, Piotra Dudę, Pawła Iwanickiego i Patryka Wereszczyńskiego, którzy wcielili się w pozostałych bohaterów powieści. Mam nadzieję, że po pandemii przedstawienie wróci na afisz i już teraz na nie serdecznie zapraszam.
J jak Joanna Chmielewska: to jej powieści (zwłaszcza te pierwsze) ukształtowały moje poczucie humoru. Często wracam do twórczości pani Joanny („Całe zdanie nieboszczyka” przeczytałem już pewnie z tysiąc razy!). Podobnie mam tylko z powieściami Agathy Christie, serią o Bridget Jones i „Dobrym wojakiem Szwejkiem”.
K jak Kanada, czyli moje wielkie marzenie turystyczne. Kocham podróżować i kiedyś stworzyłem listę dwudziestu miejsc, które chciałbym zobaczyć. Przez lata wykreśliłem z niej już kilkanaście (na czele z Jordanią, Maroko czy Portugalią, którą chciałem odwiedzić, aby w Porto zjeść zabójczą kanapkę francesinhę, składającą się tak na oko z dwóch kilogramów różnych mięs i wędlin), ale Kanadę ciągle przekładam. Choćby dlatego, że chcę ją przejechać od wybrzeża do wybrzeża, a na to potrzeba sporo czasu. Tego zaś, jak wiadomo, zawsze jest deficyt.
L jak ludzie: jestem zwierzęciem stadnym i bardzo źle znoszę samotność. Kiedy czuję, że mam chandrę, to najlepszym na nią lekiem są dla mnie spotkania z przyjaciółmi, rozmowy, czasem jakiś wypad za miasto. Co ciekawe, kilkoro moich znajomych pojawiło się też w moich powieściach – albo pod swoimi realnymi nazwiskami czy ksywkami jak choćby Pepe będący w cywilu moim serdecznym przyjacielem i przy okazji agentem, czy Tomek Ciachorowski, albo pod pseudonimami, które im wymyśliłem.
M jak Madonna: zacząłem jej słuchać będąc nastolatkiem i jej twórczość, na szczęście z płyty na płytę coraz lepsza, towarzyszy mi po dziś dzień. Uwielbiam jednak nie tylko jej piosenki, ale też bezustanne odkrywanie samej siebie na nowo, przekraczanie kolejnych granic artystycznych oraz bezkompromisowość, z jaką walczy z bezsensami współczesnego świata oraz siewcami tychże. Byłem na dziesięciu koncertach Madonny i nie przeszkodziła mi w tym ani ospa wietrzna, ani nawet pandemia. Zapewne gdyby królowa popu dawała występ w trakcie ataku kosmitów i zbliżania się do Ziemi meteorytu, to też bym w nim uczestniczył. Nie mówiąc już o tym, że zapisałem w swoim testamencie, aby na pogrzebie zagrać mi piosenkę „Take A Bow” ze słowami: „The show is over, say goodbye!”.
N jak nadwaga: walczę z nią od kilku(nastu) lat i chyba wypróbowałem już wszystkie diety świata. Niestety, jedyna, która zadziałała, to MŻ (który to radosny skrót rozszyfrowuje się jako: mniej żreć), a akurat ją jest mi najtrudniej wcielić w życie na dłużej, bo kocham jeść. Na pociechę: moje czytelniczki twierdzą, że mężczyzny im więcej, tym lepiej. Pocieszam się tym i nawet mi się to udaje, dopóki gdzieś w przymierzalni nie zobaczę, że od tyłu przypominam już zawodnika sumo.
O jak „Ostatnia arystokratka”: moim zdaniem najzabawniejsza ostatnimi czasy powieść humorystyczna (pióra Evzena Bocka) opowiada o perypetiach mieszkającej w Stanach czeskiej rodziny, która dowiaduje się, że po zmianie ustroju w swojej ojczyźnie, odziedziczyła... zamek. Postanawia więc wrócić do Czech i żyć z udostępniania tego zabytku turystom. Popłakałem się ze śmiechu podczas lektury tej powieści tyle razy, że chyba powinienem wystąpić do autora o odszkodowanie w postaci sześciopaku napojów izotonicznych. Ewentualnie kroplówki.
P jak Paryż: moje ukochane miejsce na planecie i zarazem jedyne, poza Warszawą, gdzie czuję się tak, jakbym był w domu! Pierwszy raz pojechałem do Paryża, kiedy miałem siedemnaście lat, a potem wracałem tam jeszcze z sześćdziesiąt razy – czasem na kilka dni, a czasem na znacznie dłużej. Znam to miasto chyba nawet lepiej niż Warszawę, w której się urodziłem. Uwielbiam jego architekturę, poczucie wolności, które towarzyszy mi tam na każdym kroku, smakuje mi francuska kuchnia, bez problemu rozumiem się z paryżanami, choć nigdy nie udało mi się nauczyć ich języka, kocham ich podejście do mody i fantazję, z jaką spora część z nich kreuje swój wizerunek. Gdyby było mnie na to stać, to najchętniej kupiłbym mieszkanie na Montmartrze i dzielił czas między dwie stolice. Jednak na razie to tylko marzenie.
R jak Róża Krull, czyli obok komisarza Krzysztofa Darskiego najważniejsza z galerii postaci, występujących w moich książkach. „Miasteczko morderców” to czwarte, nazwijmy to, pełnowymiarowe spotkanie z Różą. Ale wiecznie roztargniona autorka powieści kryminalnych, która co i rusz miesza się w sprawy morderstw i próbuje wyręczyć policję (ku niekłamanej zgrozie stróżów prawa), pojawia się epizodycznie w wielu moich powieściach – żeby wspomnieć choćby „Babkę z zakalcem” czy „Miłość ci nic nie wybaczy”. Mam nadzieję, że powstanie kiedyś serial z Krull(ową) w roli głównej, bo wydaje mi się, że stworzyłem tę postać tak, że „sama się zagra”.
S jak spotkania z Czytelnikami: druga część mojej pracy. Traktuję ją równie poważnie jak pisanie książek, co jest o tyle łatwe, że sprawia mi ona ogromną przyjemność. Ponieważ pisanie to straszliwie samotna praca, to potem z tym większą chęcią i radością odreagowuję swoją przymusową izolację na targach czy spotkaniach w bibliotekach. Uwielbiam rozmawiać z czytelnikami, a przede wszystkim widzieć uśmiech na ich twarzach i mieć świadomość, że się dobrze czują w moim towarzystwie. Mój agent stwierdził kiedyś, że to, co robię w czasie swoich spotkań, zasługuje bardziej na miano stand upu niż wieczoru autorskiego, ale myślę, że wszyscy się już do tego przyzwyczaili, a nawet byliby trochę zawiedzeni, gdybym pewnego dnia usiadł w fotelu i przez dwie godziny ględził tylko o tym, jak ważne dla wszechświata są moje książki ;) Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie!
T jak tatuaże, czyli kolejny obok zwiedzenia Kanady plan na przyszłość. Trudny do zrealizowania, bo już sama myśl o ukłuciu budzi we mnie panikę, ale kuszący. I – od razu zaznaczam – jednorazowy. Nie chcę być jak Kasia Puzyńska, choć jej tatuaże uwielbiam i uważam, że bardzo jej pasują. Ja zamierzam poprzestać na jednym. Może go sobie zrobię pod narkozą? Albo w stanie pomroczności? W końcu nalewek dostaję od swoich czytelniczek tyle, że mógłbym upić do nieprzytomności nawet wieloryba.
U jak „Ukochany z piekła rodem”: moja debiutancka książka, która ukazała się w marcu 2015 roku, a miesiąc później znalazła się na czele zestawienia najpopularniejszych kryminałów w Empik.com. Nie wiem, co zadecydowało o jej sukcesie, ale gdyby nie on, to pewnie nie powstałyby kolejne książki, bo niestety szybko się zniechęcam i poszukałbym innego zajęcia. A tak poczułem, że mam dla kogo pisać, i to dodało mi wiatru w żagle!
V jak Virtualo: zabrzmi to jak kryptoreklama, ale prawdą jest, że wracam tutaj często przy okazji poszukiwań nowych e-booków czy audiobooków i za każdym razem cieszę się, kiedy widzę znaczek „bestseller” przy moich powieściach. Bardzo dziękuję wszystkim Czytelniczkom i Czytelnikom waszego portalu, że sięgają po legalne pliki i nie dają okazji do satysfakcji złodziejom internetowym. Powtarzam to przy każdej okazji – nie ma żadnej różnicy między kieszonkowcem, który kradnie komuś portfel, a piratem internetowym, który kradnie cudzą książkę, płytę czy film. Złodziej to złodziej i nie ma co szukać dla kogoś takiego jakiegokolwiek usprawiedliwienia.
W jak wakacje, których nie mogę się doczekać, a których perspektywa oddala się z dnia na dzień coraz bardziej. Obiecałem sobie jednak, że kiedy już będzie to możliwe, to wybiorę się najpierw tam, gdzie morze jest ciepłe, plaże dzikie, słońce gorące, ludzie sympatyczni, a technologia na poziomie dziewiętnastego wieku, żeby mnie nic nie rozpraszało. Jak to skomentowała jedna z moich znajomych: „I takim sposobem opisałeś Wyspy Zielonego Przylądka”. W sumie… kto wie?
X jak XXL, czyli rozmiar moich ubrań oraz tytuł skądinąd znakomitego hitu mojej ulubionej francuskiej piosenkarki Mylène Farmer.
Y jak yeti, czyli ktoś, kogo bardzo przypominam każdego poranka. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego :)
Z jak „Zabójczy pocisk”, czyli seria opowiadań kryminalnych najpopularniejszych polskich autorów (nie tylko spod znaku lupy i pistoletu). Do tej pory wziąłem udział w dwóch jej odsłonach „Zabójcze święta” i „Zabójczy pocisk. Polska krew”, a za moment powinna się ukazać kolejna „Zabójczy pocisk. Dziedzictwo”, w której inspiracją dla zbrodni będą... dzieła sztuki. Nie mogę się doczekać premiery i mam nadzieję, że spodoba się Wam też i moje opowiadanie „Uśmiech małpki”!
Zostań (koniecznie!) fanem autora na Facebooku: facebook.com/alek.rogozinski
fotografia otwierająca: Paweł Płaczek
ilustracje (bohaterka powieści, Róża Krull) w treści artykułu: Łukasz Silski
opracowanie: wydawnictwo Skarpa Warszawska
Zainteresował Cię ten tekst? Chcesz podyskutować z innymi czytelnikami? Zaloguj się na swoje konto na Facebooku, komentuj i czytaj komentarze innych!
-
Poznaj książki autora