Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Saga Bez pożegnania. Tom 4. Mea culpa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Saga Bez pożegnania. Tom 4. Mea culpa - ebook

Saga „Bez pożegnania” – klasyczna polska saga rodzinna – powraca w nowym wydaniu.
Kontynuacja historii Zofii i jej córki Kasi. Akcja rozgrywa się w Polsce na przełomie lat 50. i 60., w pierwszych latach PRL-u. Opowieść przywołuje klimat epoki wraz z jej absurdami. Kasia odbywa podróż na Daleki Wschód z zespołem Mazowsze, a dramatyczne zdarzenia w życiu osobistym wywracają jej świat do góry nogami...
Saga „Bez pożegnania” to napisana ujmującym, ciepłym językiem historia dwóch niezwykłych kobiet, matki i córki, na tle burzliwych dziejów Polski od roku 1939 do czasów współczesnych. Pomimo tragicznych zdarzeń, które były ich udziałem, udało im się zachować radość życia i rodzinne ciepło.
Barbara Rybałtowska jako mała dziewczynka podczas II wojny światowej została wraz z matką wywieziona na Syberię, skąd przez Pakistan, Iran i Ugandę wróciła do Polski. Przeżycia te posłużyły za kanwę sagi, którą zaczęła pisać już w latach 60., zachęcona do tego przez samego Jana Brzechwę. Historia bohaterek sagi ściśle splata się z doświadczeniami Autorki, choć – jak podkreśla – nie jest to jej biografia, lecz opowieść literacka, bazująca również na losach innych Polaków. „To historia, która chwyta za serce i – jak powiedział reżyser »Nocy i dni« Jerzy Antczak – gotowy scenariusz filmowy”. Dziś, wobec toczącej się bezpośrednio za naszą wschodnią granicą wojny, nabiera nowego znaczenia, szczególnie że została opowiedziana przez świadka historii.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8383-192-3
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

_Mea culpa_! Moja wina! Sama sobie nawarzyłam piwa i muszę je teraz wypić, nikt mnie w tym nie wyręczy – zwierzyła się przyjaciółce Kasia.

– To pech, bo ty nie znosisz piwa – roześmiała się Grażyna.

– Właśnie! I to jak! Lepiej poradź mi, jak mam o tym powiedzieć rodzicom.

– A nie da się nic odkręcić?

– Jak to sobie wyobrażasz? Dostałam pełne stypendium, miejsce w akademiku, na polonistyce bym tego nie miała. Wiesz, jakie tam było oblężenie. Odpadłabym po pierwszym roku.

– Nonsens, dlaczego z góry to zakładasz? A w ogóle to ja ci się dziwię. Tyle masz pasji i nie zamierzasz realizować żadnej z nich…

– Nie pognębiaj mnie, mówisz jak moja mama. Grażynko, myślałam, że mi pomożesz.

– Właśnie w imię przyjaźni ci to mówię. Uległaś na ślepo argumentom rekrutacji, to do ciebie niepodobne!

– Ale jak to powiedzieć rodzicom?

– Po prostu im powiedz.

Rembiszowie wrócili właśnie z wakacji w Zwierzyńcu. Kasia po egzaminach dojechała tam później. Uznała, że było wspaniale, jak przed laty. Mama z Teofilem gruchali jak dwa gołąbki, najwyraźniej znów się w sobie zakochali. Wobec tego nie miała sumienia mącić sielanki opowieściami o swoich poczynaniach warszawskich, bo przeczuwała, że nie będą nimi zachwyceni.

Po przyjeździe na egzaminy do Warszawy wszystko potoczyło się inaczej, niż przewidywała.

Uczennice zamojskiego liceum dotarły na uczelnie w ostatniej chwili. Okazało się, że są już sławne. „Sławne”, bo ich unieważniona matura stała się sensacją w całym kraju. Dla Kasi wprawdzie przebiegła pomyślnie, ale przeżycia z nią związane nauczyły ją pokory i przekonania, że nic w życiu nie musi być pewne ani sprawiedliwe. W dodatku bez powodu poobniżane oceny, nawet z innych niż maturalne przedmiotów, już na starcie ograniczały szanse.

Przed drzwiami dziekanatu natknęła się przypadkiem na studentkę Państwowej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, która zachęcała zamojskie uczennice klasy maturalnej do studiowania w swojej uczelni. Zapamiętała ją, bo zrobiła na wszystkich dobre wrażenie, no i stała się prekursorką nowej mody zetempówek na noszenie czarnej aksamitki na czerwonym krawacie na znak żałoby po Stalinie. Poza tym była bardzo ładna i miła.

– Dzień dobry – powiedziała do niej. – Przeniosła się pani na UW? Kiedy była pani w Zamościu, miałam wrażenie, że kocha pani swoją PWSP.

– Och, co za szczęśliwy zbieg okoliczności! – ucieszyła się zagadnięta. – Więc koleżanka jest z Zamościa, miło wspominam waszą szkołę.

– Ja też. Poza końcówką: podwójna studniówka, podwójna matura.

– Czytałam o tym w gazetach. I co? Ma koleżanka mimo wszystko nadzieję dostania się na uniwerek?

– Jak wszyscy tutaj. Chociaż wiem, że nadzieja to matka głupich. Startuję na polonistykę.

– Tuutaaj??? Ależ tu jest po pięć osób na jedno miejsce. Wy z waszą wątpliwą maturą nie macie szans!

– Wątpliwą? Dwukrotnie przypieczętowaną! To nie było tak, jak wszyscy myślą. Zostałyśmy skrzywdzone.

– Prasa to przedstawiała inaczej. Nie ma podstaw do tego, żeby nie wierzyć „Sztandarowi Młodych”. Przecież to nasze organizacyjne pismo.

Już nie moje – pomyślała Kasia, a głośno powiedziała:

– Chyba jednak zadecyduje nasz rzeczywisty poziom, a nie rozgłos, jaki niesłusznie zyskałyśmy.

„Koleżanka” wzruszyła ramionami i popatrzyła na nią z pobłażaniem.

– Dziękuję za podtrzymanie mnie na duchu – powiedziała Kasia ironicznie i zamierzała odejść.

– Ależ ja właśnie to pragnę uczynić: natchnąć koleżankę nadzieją. Wcale nie musi koleżanka ryzykować startu po indeks w tak wielkiej konkurencji. U nas, w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej, wydziały humanistyczne nie są tak bardzo oblężone. Egzaminy zaczynają się o tydzień później, tak jak w uczelniach artystycznych, co stwarza możliwość zdawania egzaminu i u nas, i gdzie indziej. A w ogóle u nas…

W tym miejscu dziewczyna dosłownie wygłosiła przemówienie agitacyjne. Była świetnie przygotowana, nie można było jej tego odmówić.

Jej słuchaczka zapamiętała z tego głównie to, że uczelnia jest oczkiem w głowie towarzysza Bieruta, który twierdzi, iż: „nie ma piękniejszego zawodu niż zawód nauczyciela, który rozumie swoje powołanie”. Dotarła też do niej wzmianka o tym, że stypendia w tej uczelni są wyższe niż gdzie indziej i jest ich więcej. W każdym razie zapamiętała tyle, ile trzeba było, żeby chwycić przynętę. Uczynna „koleżanka” poinstruowała ją, jak ma wszystko załatwić, żeby zdawać tu i tu. Kasia po prostu uznała, że podarowano jej dodatkową szansę i postanowiła z niej skorzystać.

Wysłała kartkę do domu, że pobyt w Warszawie przedłuży się o tydzień, z lakonicznym dopiskiem, iż wymagają tego egzaminy.

Kiedy załatwiła formalności w dziekanacie, „koleżanka” zaoferowała się zawieźć skaptowane osoby na PWSP, bo oprócz Kasi jeszcze troje kandydatów postanowiło skorzystać z podwójnej szansy. W ten sposób zorientowali się, że ich spotkanie z uczynną „koleżanką” nie było bynajmniej czystym zbiegiem okoliczności, bowiem stała ona przed dziekanatem UW na nieustającej warcie, aby zainteresować młodzież jeszcze mało znaną uczelnią.

Kasia, jak wszystkie absolwentki pechowej szkoły, dopiero cztery dni wcześniej powtórnie zdała unieważnioną maturę, po czym przystąpiła do egzaminu na Uniwersytet Warszawski, ale jakby tego jej było mało, zafundowała sobie jeszcze dodatkowe egzaminy na PWSP, która mieściła się w budynkach zlikwidowanego niedawno Liceum im. Stefana Batorego przy ulicy Myśliwieckiej, w pobliżu siedziby Radia.

Można by pomyśleć, że sprawdzanie się przed komisją egzaminatorów to jej żywioł; doprawdy, pozory mylą.

Chciała złożyć papiery na wydział historii, ale wyperswadowano jej to grzecznie i tak stała się kandydatką na filologię rosyjską. Startowała bez przygotowania, jeśli nie liczyć niezbyt owocnych lekcji z języka rosyjskiego w liceum… No cóż, ryzyk-fizyk.

Zdała, o dziwo, i tu, i tam. Egzamin na filologię rosyjską był prawie identyczny z tym na polonistykę, poza niespodziewanie łatwym zadaniem gramatycznym i wypracowaniem na poziomie szkoły podstawowej.

Zawiadomienie o przyjęciu na oba kierunki dostała jeszcze przed wyjazdem do Zwierzyńca. Z tym że na rusycystyce w PWSP zaoferowano jej pełne stypendium i akademik, a na UW tylko akademik. To przeważyło, nie chciała, żeby rodzice ponosili duże koszty jej studiowania; i tak będą musieli jej pomagać.

Głupio się stało, bo matka się chwali, że jest na polonistyce na UW, a ona jakoś od razu nie sprostowała tego i potem było z tym coraz trudniej. No i teraz, przed rozpoczęciem roku akademickiego, musi wyznać prawdę. Nie ma wyjścia, co będzie, to będzie. Raz kozie śmierć!

Kiedy Zofia nakrywała do kolacji, Kasia zabrała rodzeństwo i razem poszli z własnej nieprzymuszonej woli „wyspacerować” Kubę – foksteriera. Przepada za nim, tak jak wszyscy w domu, ale na jego spacerki zawsze potrzebne jej jest specjalne zaproszenie, bo wypadają dziwnie akurat wtedy, kiedy ma coś ważnego do zrobienia. Dopiero kiedy matka mówi: „Wszyscy chcieli mieć psa, a wyprowadzać go muszę tylko ja!”, robi się jej wstyd i z ociąganiem bierze smycz.

Kiedyś, gdy dopiero co wróciła z niefortunnego spotkania z Januszem, na którym się posprzeczali, zdarzyło się jej wyjść na spacer tylko z samą smyczą. Wzięła ją wtedy od Zofii, ale zajęta swoimi myślami nie zwróciła uwagi na to, co jest na drugim końcu. Jakież było jej zdziwienie, gdy po powrocie ze spacerku powitał ją w drzwiach wijący się w ukłonach rozmerdany Kuba. Nie miała wyjścia, musiała z nim powtórzyć spacer. Od tej pory ustaliło się w domu zawołanie:

„A sprawdziłaś, co jest na drugim końcu smyczy?” albo: „Idź już i nie zapomnij o Kubie!”

Tym razem sama wyszła z inicjatywą, pamiętała o Kubie, chciała się zasłużyć przed ważną rozmową. Nie uszło to uwagi matki.

– Ale ci się trafiło, Kubusiu – powiedziała do psa. – Twoi młodociani opiekunowie wyszli z tobą bez przymusu! Warto by to zapisać na wołowej skórze. Siadajcie do stołu. Domyślam się, że Kasia chce o coś poprosić?

– Raczej chcę za coś przeprosić, mamo.

– Proszę bardzo, przebaczam, chociaż nie wiem, o czym mowa.

– Mamusiu, tato… ja poważnie. Muszę się przyznać, że nie jadę wcale na studia polonistyczne na uniwersytecie, tylko…

– A to co znowu? Czyżbyś uległa namowom na pracę w Zarządzie Powiatowym ZMP, Kasiu? Bój się Boga!

– Ależ skąd! Jadę na studia, ale nie na polonistykę, tak jak mówiłam.

– A gdzie?

– Na rusycystykę w Wyższej Szkole Pedagogicznej.

– !!!

Cisza, która zapanowała po tym oświadczeniu, pozbawiła ją resztek odwagi i gotowości do dalszych wyznań.

– Zwariowałaś? – Przerwał ciszę Teofil. – Dlaczego, u licha, rusycystyka, nic gorszego nie potrafiłaś już wymyślić?

Opowiedziała im o wszystkim: o agitacji, o swoim strachu i rozpaczliwej chęci zaczepienia się gdziekolwiek, o stypendium.

– Jestem w stanie zrozumieć, że kierowała tobą desperacja po podwójnej maturze, ale żeby wybrać filologię rosyjską! – biadolił Teofil.

Matka milczała i to było najgorsze. Była ostatnią osobą, którą Kasia chciałaby zmartwić. Uderzyło ją to, że jej partyjny ojczym tak oburza się na słuszny wedle jego przekonań kierunek studiów, ale to było w tej chwili znacznie mniej ważne od milczenia mamy.

– Mamusiu, nie gniewaj się, chciałam wam po prostu ulżyć.

– A sobie? Pomyślałaś choć przez chwilę o sobie? Pomyślałaś, jak ty się w tym odnajdziesz? Chcesz po studiach uczyć w szkole? A jeżeli nawet, to czemu na przykład nie muzyki, a rosyjskiego?

– Bo Janusz mówił, że jeśli nie zostanę wybitną artystką, to nikt nie będzie miał ze mnie pożytku, a człowiek musi być potrzebny ludziom.

– Ach ten twój Janusz i jego nadęte komunały! Nie mogę o tym słuchać. Tyle lat uczyłaś się muzyki, była twoją pasją, i co? Albo teatr – od dziecka organizowałaś przedstawienia, myślałam…

– Ja też myślałam, że mogłabym spróbować szczęścia w szkole teatralnej, ale pani Subrynowiczowa powiedziała mi, że aby być aktorką, trzeba mieć wyraźne czarne oczy, a ja mam bladoniebieskie.

– No to co, że tak powiedziała? Też mi znawczyni!

– Zosiu, daj spokój – wtrącił się Teofil – czemu chcesz z niej na siłę robić artystkę? Co to za zawód…

Kasia pamiętała, jak w czasie pobytu w Ugandzie matka grywała z powodzeniem w teatrze amatorskim i opowiadała, że teatr to ich rodzinna pasja z dziada pradziada. W odróżnieniu od innych rodziców Zofia więc nie tylko nie krytykowała ciągotek artystycznych córki, ale zachęcała ją do takich zajęć. Teofil – ekonomista, mocno stojący nogami na ziemi – z pobłażaniem patrzył na te sprawy.

– Zawód tak samo dobry, jak każdy inny – broniła córki Zofia – nie widzisz, że ona tym żyje? Chcę, żeby robiła to, co lubi. Zresztą, czego by nie studiowała, i tak będzie robiła to, co lubi. Prościej więc byłoby, gdyby od razu uczyła się tego, czym się pasjonuje.

– Tere-fere! Tysiące ludzi ma jakieś uboczne upodobania i nie przeszkadza im to bynajmniej zajmować się tym poza pracą. Sama masz ciągotki do teatru i chcesz, żeby Kasia realizowała twoje mrzonki. Ona jeszcze nie wie, co chce robić, trzeba nią kierować. Ale filologia rosyjska… To już przesada.

– Jesteś ostatni, którego powinno to oburzać, ty, który z takim zapałem budujesz zręby socjalizmu i pogłębiasz przyjaźń polsko-radziecką, naprawdę mógłbyś…

– Lej ten jad, lej! – Teofil wzruszył ramionami.

Kasia przestraszyła się, że przez nią rodzice znowu się skłócą, bo już pojawiły się w ich oczach wrogie błyski, a przecież dopiero niedawno doszli wreszcie do porozumienia.

– Nie wiedziałam, że chciałaś, żebym studiowała na uczelni artystycznej, to znaczy nie wiedziałam, że ci na tym zależy – poprawiła się – choć… przyznaję, że nie raz mi to doradzałaś.

– Uparłaś się jak osioł. Jeśli będziesz kiedyś tego żałować, podziękuj swemu doradcy Januszowi. Rusycystyka czy polonistyka, to akurat nie najważniejsze – i to filologia, i to. Poznasz dobrze piękny język i wielką literaturę, ale rezygnacja z tego, co powinnaś robić naprawdę, jest stratą i jeszcze tego kiedyś pożałujesz.

– Nie sądzę, żeby bycie artystką dało jej w życiu satysfakcję – upierał się ojciec.

– A ja uważam, że nie masz racji, ona jest do tego stworzona, to ją uskrzydla.

Zapał, z jakim mówiła o rzekomym powołaniu córki, skłonił dziewczynę do zastanowienia się, czy aby nie ma w tym odrobiny racji. Rzeczywiście lubiła sztukę, ba kochała wszystko, co z nią związane, ale… czy literatura nie jest sztuką?

– Dobrze, że wybrała kierunek humanistyczny, obcowanie z literaturą przynajmniej jej nie znuży – pocieszyła się Zofia, jakby odgadując jej myśli.

– No dobrze już, dobrze. Chociaż mogła sobie wybrać lepszą przyszłość, nie widzę jej w roli nauczycielki – powiedział Teofil.

– O, przepraszam! – zaprotestowała dziewczyna. – A czy nie sprawdziłam się jako korepetytorka?

Tu oboje rodzice wybuchnęli śmiechem. Rzeczywiście udzielała korepetycji dzieciakom sąsiadów z niezłym efektem – dla miłego grosza, ma się rozumieć – ale tak ją to męczyło, tak narzekała, że było to ciągłym tematem żartów w rodzinie.

– Nie będę dzisiaj o tym myśleć – powiedziała jak Scarlett O’Hara i tym humorystycznym akcentem zakończyły się spory na temat jej przyszłości.

Kamień spadł jej z serca – najważniejsze, że nie miała już nic do ukrycia i mogła w spokoju pałaszować przepyszne racuchy z jabłkami.

Nazajutrz po tej rozmowie Zofia zabrała bliźniaki do przedszkola, Kasia odprowadziła Anię do szkoły i poszła przez park na spotkanie z matką. Były umówione na targu. Po zrobieniu zakupów poszły do kawiarni „Ratuszowej” na lody.

– Jaki to pech, córeczko, jaki to pech!

– Co się stało, mamo?

– A jak mam to nazwać, kochanie, że kiedy wyrosłaś wreszcie i możemy pogadać jak kobieta z kobietą, wyjeżdżasz w świat? Będzie mi ciebie brakować.

– A mnie ciebie…

Zofia patrzyła na córkę ze smutkiem.

Kasia spuściła oczy. Ze wstydem uświadomiła sobie, że dotychczas nie pomyślała o rychłym rozstaniu. To znaczy, owszem, myślała o wyjeździe na studia, ale nie w kategorii rozstania.

Snuła marzenia o tym, co ją czeka, myślała o koleżankach i kolegach poznanych w czasie egzaminów, o tym, że będzie mogła chodzić w Warszawie do teatrów i na koncerty do filharmonii, o pełnym, jak miała nadzieję, atrakcji życiu akademickim, o którym nie miała pojęcia, ale rozstanie? Dopiero teraz problem ten, przywołany słowami matki, wyartykułowany przez nią, dosłownie ją poraził.

Przypomniała sobie nagle swój niefortunny pobyt u cioci Jani. Jakże wtedy tęskniła! A teraz zrobiło się jej wstyd, że sposobiąc się do studiowania z dala od domu, myślała o wszystkim, tylko nie o tym, jak zniesie rozstanie. Pokajała się za to.

– Ależ to zupełnie naturalne, moje dziecko. Przywilejem młodości jest niecierpliwość, patrzenie w przyszłość. Żeby zaistnieć w świecie, trzeba raz kiedyś przeciąć pępowinę… A rodzice, jak to rodzice, trudno im się z tym pogodzić. Zwłaszcza takim jak ja, która…

– Ach, wiem, wiem, która „trzymałaś mnie jak szczenię w zębach, żebym przetrwała wojnę” – zacytowała żartobliwie powiedzonko matki z okresu tułaczki.

Roześmiały się obie, Zofia jednak zaraz opamiętała się i powiedziała z powagą:

– To wcale nie jest śmieszne. Należę do pokolenia matek napiętnowanych wyolbrzymionym przez wojnę lękiem o los dziecka. Dlatego, kochanie moje, jesteś mi szczególnie droga, ile bym dzieci nie miała.

W jej oczach zaszkliły się łzy, pogłaskała córkę po twarzy. Kasia przytrzymała jej rękę i także poczuła wilgoć pod powieką.

– Ty też jesteś dla mnie najważniejsza i chciałabym cię nigdy nie zawieść.

– Wiem. Ufam ci i boję się o ciebie, bo życie nie jest skłonne do spełniania wszystkich obietnic… No, ale przyszłyśmy tu po to, żeby pozwolić sobie na małe szaleństwo, a nie po to, żeby się dosmucać. Co powiesz na torcik kawowy?

– Pożrę z rozkoszą!

Dni, które nastąpiły, pełne były serdecznych rozmów i przygotowań do wyjazdu. Chodziły razem na zakupy, matka szyła nowe sukienki, dziewczyna ciągle musiała coś przymierzać.

– Czuję się jak panna młoda, zupełnie jakbyś szykowała mi posag.

– Co to, to nie, na to jeszcze musisz poczekać!

Jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej zbliżyły się do siebie. Kasia martwiła się o to, jak matka tu sobie sama ze wszystkim poradzi. Teraz przynajmniej starała się ją w niektórych czynnościach wyręczać. Ale matka i tak wtedy bynajmniej nie odpoczywała, każdą wolniejszą chwilę wykorzystując do pracy nad jej studenckim „posagiem”.

Odkąd zaczęła nosić „dorosłe” ubrania, nie mogła pochwalić żadnego stroju matki, który na nią pasował, bo od razu chciała jej to oddać. Uszyła sobie niedawno bardzo elegancką jesionkę z granatowego unrrowskiego koca. Z okrągłym dużym kołnierzem i modnie rozkloszowanym dołem. Kasia przymierzyła i świetnie w niej wyglądała. Kiedy wyraziła zachwyt, Zofia zaraz zaproponowała jej, by ją od niej przyjęła.

– Nie sądzisz, że mnie rozpuszczasz?

– Pewnie tak, ale takie są matki.

– Nie wszystkie, ty jesteś wyjątkowa.

– Dobra, dobra lizusko. A jak tam twój luby, nadal się zamartwia rozstaniem?

– W czasie ostatnich spotkań Janusz miał muchy w nosie. Stwierdził, że jeszcze nie wyjechałam, a już się od niego oddalam.

– A oddalasz się?

– Nie wiem, chyba nie, ale mniej niż on przeżywam rozstanie, bo myślę o tym, co mnie czeka w Warszawie.

To rzeczywiście pech, że jego Liceum Sztuk Plastycznych jest pięcioletnie. Gdyby był w ogólniaku, razem jechaliby na studia, a tak trzeba się będzie zadowolić listami. Przyrzekli pisywać do siebie przynajmniej dwa razy w tygodniu.

W przeddzień wyjazdu niewidoczni dla świata siedzieli pod rozłożystym krzewem jaśminu na murku okalającym ogródek parafialny, naprzeciwko drzwi do domu dziewczyny, i nie mogli się rozstać. Internat Janusza był otwarty do dwudziestej drugiej, było już dwadzieścia po dziesiątej, a on się nie śpieszył. Postanowił wciągnąć się na linie na balkon i tą drogą dostać się do swojego pokoju. Jeszcze spadnie wariat jeden – martwiła się Kasia.

Ponaglała go, żeby już szedł, bo autentycznie się o niego bała. Póki jego kolega z pokoju nie spał, mógł jeszcze zagwizdać i jakoś by mu otworzył drzwi, ale jak zaśnie, to już amen. Nawet tej ich liny nie będzie miał kto mu spuścić.

Sprawę rozstrzygnął niezawodny Kuba. Wyszedł z mamą na spacer i zaraz wywąchał randkowiczów w ich kryjówce. Ucieszył się tak, jakby nie widział ich od roku.

Zofia zainteresowała się, co tak Kubę uradowało, i podążyła w stronę, skąd dochodził radosny skowyt skocznego urwipołcia. Romantyczny zakątek odarty został ze swej tajemniczości…

– A to ci niespodzianka! – powiedziała matka. – Taką piękną mieliście kryjówkę, ale nie doceniliście Kuby. Czy aby nie pora wracać do domu? Nie mam na myśli mojej córki, bo ona jest studentką i ma prawo wracać późno, ale uczeń klasy maturalnej?

– Jestem od tej studentki starszy o trzy lata, a poza tym nasze liceum jest pięcioletnie, inaczej też byłbym po maturze – odpalił Janusz.

– Wszystko to prawda, mądralo, ale tymczasem chyba masz obowiązek powrotu do internatu o określonej godzinie?

– No właśnie, mamusiu, powiedz mu. On jest spóźniony i mówi, że będzie się wspinać po linie na pierwsze piętro, a jak spadnie?

– Znakomity pomysł. Szkoda tylko, że nie pozwolę ci go zrealizować. Skoro już Kuba wyciągnął mnie z domu, przypilnuję osobiście, żebyś wszedł do swego lokum normalnie – przez drzwi.

– Ale są zamknięte, musiałbym dzwonić, tłumaczyć się, no i oczywiście ponieść konsekwencje…

– Trudno. Poniesiesz. A co, uważasz, że moja córka nie jest tego warta?

– Jest warta wszystkiego, ale…

– Są jednak jakieś „ale”, no, no. Kasiu, ja bym na twoim miejscu to przemyślała.

Nawet w świetle latarni ulicznej widać było, że Janusz ma czerwone uszy. Był tak zawstydzony i skrępowany, że sprawiał żałosne wrażenie. Kasia z ulgą przyjęła deklarację pomocy ze strony mamy. Wiedziała, że ona coś wymyśli, żeby Janusz nie poniósł zbyt dotkliwych konsekwencji. Ufała jej, chociaż widać było, że matka świetnie się bawi ich kosztem.

– No, dobra. Idziemy. Im wcześniej, tym lepiej – powiedziała.

Janusz szedł jak na ścięcie. Kasia ukradkiem ściskała mocno jego dłoń, żeby dodać mu otuchy.

Przed bramę internatu dotarli dwadzieścia minut przed dwudziestą trzecią. Matka zdecydowanie nacisnęła przycisk dzwonka. Ręka Janusza lekko wysunęła się z dłoni dziewczyny. Czyżby zamierzał dać drapaka?

Cieć widać zdołał już przysnąć, bo jakoś długo nie reagował na dzwonek. Po trzeciej próbie wreszcie rozległo się człapanie i rozczochrana głowa ukazała się w oszklonym świetliku drzwi. Musiał dostrzec tylko twarz odprowadzającej, bo odsunął szybkę i zapytał:

– Czego pani sobie życzy? Tu jest internat dla chłopców. Jeśli jest pani matką albo kimś z rodziny, to proszę przyjąć do wiadomości, że odwiedziny są tylko do godziny dziewiętnastej.

– Proszę otworzyć, przyprowadziłam waszego pensjonariusza.

– Wszyscy nasi chłopcy już śpią, proszę pani.

– Chyba nie wszyscy, bo jeden z nich przyszedł tu z nami.

Cieć wyjrzał przez okienko. Ujrzawszy Janusza wprawdzie otworzył drzwi, ale tylko trochę, i powiedział:

– To zmienia postać rzeczy. Ponieważ chłopiec dzielący z nim pokój okłamał mnie, kiedy robiłem obchód sypialni przed zamknięciem bramy, będę zmuszony zawiadomić wychowawcę.

– Proszę tego nie robić. Janusz był u nas, debatowali o sztuce z moim mężem, zagadali się, czas leciał szybko. Kiedy zorientowaliśmy się, że jest po dwudziestej drugiej, postanowiłam chłopca odprowadzić i usprawiedliwić – kłamała jak z nut.

– Niestety, jestem zmuszony… – powtórzył cieć, usiłując zamknąć drzwi.

Matka pociągnęła za nie, żeby do tego nie dopuścić, a Kuba widząc, że jego pani ma odmienne zdanie niż jej rozmówca, wkroczył do akcji. Z donośnym ujadaniem rzucił się do nóg dozorcy i poszarpałby mu spodnie, gdyby ten nie zatrzasnął w porę drzwi. Ponieważ zaś Kuba dysponuje donośnym, a w chwilach wzmożonych emocji wręcz przenikliwym psim tenorem, cisza nocna w internacie została zakłócona i niepożądany wychowawca pojawił się na miejscu draki. Drzwi otwarły się na całą szerokość i ukazał się w nich dobry znajomy Rembiszów, pan Bartosiewicz, przyjaciel ich dawnego sąsiada. Podobnie jak tamten, nauczyciel rysunku, a tego dnia dyżurny wychowawca w internacie.

– Pani Zosia? – zawołał. – Rączki całuję! No wie pani, prędzej spodziewałbym się…

– Przepraszam za zamieszanie, panie Janku. Tak się złożyło, że ta oto panienka, a znana panu skądinąd moja córka, sprowadziła na manowce jednego z pana podopiecznych. Żegnali się przed długim rozstaniem, bo ona wyjeżdża na studia. Ceremonia miała miejsce u nas w domu, przegapili godzinę powrotu i na mnie spadł obowiązek odstawienia przestępcy na miejsce. Proszę mu wybaczyć, zagadaliśmy się i tak wyszło…Więcej się to nie powtórzy, to mogę obiecać.

– Przy takiej rekomendacji mogę na to przymknąć oko. Borkowski, zmykaj do sypialni, ale to już! – zwrócił się do czerwonego jak burak Janusza.

– Dziękuję pani Zofio, pa Kasiu, pa… – wyszeptał Adonis i tyle go widziała.

Nie tak wyobrażała sobie to pożegnanie. Natomiast pan Jan Bartosiewicz postanowił je odprowadzić do domu.

Tak to potoczył się ostatni wieczór Kasi z Januszem… „Głupi ma zawsze szczęście”, powinna była powiedzieć swemu lubemu. Nie dość, że nie skręcił karku, wspinając się po linie, to jeszcze z pewnością uniknął bury.

Natomiast jego orędowniczka z przypadku – jej mama – najwyraźniej ma wielkie fory u jego wychowawcy. Gdyby mógł, żywcem by ją schrupał. Kasia zauważyła to dawno, w dodatku matce to najwyraźniej schlebiało! Teraz lekkomyślnie zostawiając swoich podopiecznych bez dozoru, leciwy amant w lansadach podążał za swoim oczarowaniem.

Swoją drogą to nawet śmieszne. Mama nie jest młoda, ma prawie czterdzieści dwa lata, on chyba jeszcze więcej. I takie afekta??? Zrozum tu człowieku dorosłych.

Kiedy się pożegnał, Kasia nie omieszkała szepnąć matce:

– Za to, co zrobiłaś dla Janusza, nie wspomnę tacie ani słowem o tym, jak ci Bartosiewicz nadskakiwał.

– Dziękuję, w takim razie ja nie zadzwonię do wychowawcy Janusza, żeby miał go na oku. To co, jesteśmy kwita, mała żmijo?

– Kocham cię, moja ponętna mamo!ROZDZIAŁ DRUGI

Nazajutrz matka odprowadziła ją na dworzec. Nie dość, że wszystko jej uszyła, upiekła, nagotowała, poskładała, spakowała, to jeszcze sama chciała to wszystko targać. Przez całą drogę szamotały się ze sobą, wyrywając sobie z rąk a to walizkę, a to torbę ciężką od przysmaków. Zofia uparła się, że sama córkę wyekspediuje, chociaż mogła kogoś poprosić o pomoc. Pociąg wyjeżdżał przed północą, na rano miał być w Warszawie. Teofil chciał im pomóc, ale one uparły się, żeby został z dziećmi. Kuba je rozczulił, bo skamlał, żeby go zabrały, zupełnie jakby wiedział, że długo Kasi nie zobaczy.

Popełniły błąd, że nie wzięły dorożki, bo jednak przetarganie niewielkiej walizki i torby przez półtorakilometrową odległość dzielącą dom od stacji kolejowej dało się im we znaki.

Dziewczyna weszła do wagonu, znalazła sobie miejsce w kącie przedziału i wróciła na korytarz, bo po jego stronie był peron. Matka zmęczona, zasapana stała pod oknem wagonu z zadartą głową. Kasia nie mogła powstrzymać łez. Ogarnął ją bezmierny smutek i strach, że jej więcej nie zobaczy.

– Kasiu, dziecko, czemu ty tak płaczesz? Uspokój się, nie rań mi serca…

Starała się do niej uśmiechnąć przez łzy, ale nie bardzo jej to wyszło.

Tymczasem lokomotywa szarpnęła wagony i pociąg potoczył się po szynach, zostawiając odrapany gmach dworca i matkę ocierającą ukradkiem oczy.

Dziewczyna wychyliła się z okna i machała ręką, dopóki matka nie zniknęła na zakręcie. A potem usiadła i rozpłakała się na dobre. Wszystko wydawało się jej bez sensu: i to, że będzie musiała żyć z dala od domu, wśród nieznanych ludzi, i to, że nie będzie wiedziała na co dzień, co się z mamą i rodzeństwem dzieje. Bała się tego, co ma ją spotkać, chociaż sama do tego dążyła, sama to sobie wymarzyła. Rozmyślała tak łzawo, póki jej nie zmorzył sen.

Obudziła się z zapuchniętymi oczami, zupełnie zdrętwiała. Jednak przygnębienie z poprzedniego wieczoru opuściło ją.

– Ale panienka spała, pozazdrościć! Ja nigdy w pociągu nie potrafię zasnąć – powiedziała kobieta siedząca naprzeciwko.

– Gdzie jesteśmy? – spytała Kasia.

– Niedawno minęliśmy Wawer, a to znaczy, że Warszawa Wschodnia niedługo. Trzeba się szykować do wysiadania.

Kasia wzięła kosmetyczkę i wyszła do toalety. Chciała się jeszcze odświeżyć. Kiedy spojrzała w lustro, przeraziła się swoim wyglądem: oczy i twarz zapuchnięte, włosy rozczochrane.

Umyła twarz pod cienkim strumykiem wody o dziwnym zapachu, przyczesała włosy i uznała, że jest podobna do ludzi. W jej przedziale wszyscy byli na nogach. Młody mężczyzna, który całą noc przechrapał pod płaszczem wiszącym nad jego głową, teraz ofiarnie pomagał towarzyszom podróży zdejmować walizki z półek na górze. Kasi też, a nawet zaproponował, że pomoże jej dźwigać. Ponieważ był, jak na jej gust, nazbyt gorliwy, odmówiła.

– Dziękuję, poradzę sobie – powiedziała i wyszła na korytarz, gdzie bardziej niecierpliwi pasażerowie już ustawili się w kolejce do wyjścia, chociaż pociąg jeszcze jechał.

Dworzec Wschodni, zburzony w czasie wojny, miał teraz postać rozległego baraku. Stały przed nim dorożki, był postój taksówek, chociaż żadna z nich tam nie czekała w pogotowiu, by zabrać kogoś z kolejki, a dalej, za jezdnią, znajdowała się pętla tramwajowa i na niej, ku radości podróżniczki, stały aż dwa tramwaje numer osiemnaście, którymi mogła dojechać do ulicy Madalińskiego, gdzie mieścił się jej akademik. Znała to miejsce już z okresu egzaminów wstępnych na uczelnię. Przetargała na przystanek swój bagaż, wstawiła do tramwaju najpierw walizkę, potem torbę i znalazła nawet miejsce do siedzenia.

Wsiadanie na pętli do warszawskiego tramwaju ma swoje zalety. To nie to, co wpychanie się do niego na trasie, które jest nie lada sztuką. Znała już z autopsji przyjemności takiej jazdy. Niesamowity tłok wewnątrz, ludzie stojący, ba! – wiszący na stopniach jak winogrona. Z miejsca przy oknie mogła podziwiać stolicę. Jazda tramwajem ciągle jawiła się jej jako przygoda. Zwłaszcza osiemnastką. Najpierw przejazd przez Targową: wśród starych, odrapanych i zeszpeconych śladami ostrzałów kamieniczek. Po skręcie, przy ulicy prowadzącej na most Kierbedzia, Szpital Przemienienia Pańskiego, podziurawiony jak sito.

Wisła połyskująca wszystkimi odcieniami błękitu, srebra i szarości, z pasem przybrzeżnej zieleni i piętrzącym się na drugim brzegu wzgórzem z ruinami Zamku Królewskiego i odbudowanymi fragmentami Starówki. W dole, nad samą rzeką, bielały ściany stajni przynależnych do zamku.

No i duma Warszawy – nowiutki tunel i Trasa W-Z. Wszystko jak w modnej piosence _Kiedy rano jadę osiemnastką_.

I ona też oto jedzie sobie rano osławioną osiemnastką, żeby zacząć nowy rozdział w życiu. Czy sobie poradzi? Musi. Nie ona pierwsza jest w tej sytuacji. Gdyby to było ponad jej siły, rodzice nie pozwoliliby jej wyjechać.

Dopiero po kilku dniach po wyjeździe z Zamościa napisała list do domu:

_Kochana Mamusiu, Tato, Dzieciaki i Kubo, psia mordo!_

_Dostałam miejsce w trzyosobowym pokoju. Mieszkam z Magdą Orłowską z naszej szkoły. Wiesz, Mamo, która to? Ona była w równoległej klasie i zawsze patrzyłam na nią z podziwem. To ta bardzo ładna i zgrabna dziewczyna o chmurnym spojrzeniu._

_W szkole żartowano, że grubość jej warkoczy i talii nie różnią się od siebie ani o centymetr. Co do talii, to obie w szkole miałyśmy je najcieńsze, i tu, w gronie studentek, też tak zostało!_

_Umieszczono mnie zatem w pokoju razem z Magdą i od razu zrobiło się nam raźniej._

_Naszą współmieszkanką jest urocza, drobniutka dziewczyna z Płocka. Ma jasne włosy, zawsze uśmiechniętą buzię i niezwykle małe stópki_ _– nosi pantofelki numer trzydzieści cztery! Tylko o numer większe niż nasza sześcioletnia Ania! Nigdy jeszcze nie spotkałam dorosłej osoby o tak maleńkiej stopie. Natomiast poczucie humoru Jadzia Arciszewska ma odwrotnie proporcjonalne do numeru buta i tym nas od razu i absolutnie zawojowała._

_Ja jestem, podobnie jak niegdyś w klasie, najmłodsza nie tylko w akademickim pokoju, ale także na całym naszym roku. Jak to dobrze, że w zaraniu moich dziejów okazałam się przedsiębiorcza! Zarobiłam tę korzystną różnicę wieku dzięki samodzielnemu zapisaniu się do szkoły w Afryce, albo już w Teheranie, a jeszcze dużo udało mi się ugrać na tym, że rok szkolny w Kodży, jak pamiętasz, dostosowany był do rytmu biologicznego właściwego dla tropików. Uczyliśmy się od drugiego stycznia do końca listopada, potem były wakacje. Co prawda rok szkolny trwał tam jedenaście miesięcy, ale w ciągu pierwszych dwóch lat przerabialiśmy materiał nie jednej, a dwóch klas, z uwagi na uczniów, którzy przez wojnę i tułaczkę byli opóźnieni w nauce. Tak bardzo bolałaś, że mnie to przeciąża, a widzisz, Mamuś, warto było._

_Tak więc teraz wciąż jestem najmłodsza. Nareszcie przestałam żałować tego, iż musiałam się denerwować składaniem podań o dopuszczenie do matury w wieku szesnastu lat, potem o zezwolenie zdawania na studia. Mam zapas i mogę sobie śmiało przezimować na niejednym roku studiów albo wziąć dziekankę, ale skoro nie przydarzyło mi się repetowanie klasy w czasie mojej pamiętnej choroby w Opolu i po powrocie, teraz nie ma o tym mowy. Nie bójcie się, nie będę się starać o urlop dziekański, straciłabym świetną kompanię, z którą zaczynam się zżywać. Nie warto tego ryzykować dla wyrównania różnicy wieku…_

_W dzień inauguracji roku akademickiego my trzy, wystrojone w śnieżnobiałe bluzki i w odróżnieniu od przykładnych zetempówek bez czerwonych krawatów, pojechałyśmy na uczelnię trolejbusem pięćdziesiąt trzy, który odtąd był naszym codziennym środkiem lokomocji. Podobnie jak warszawskie tramwaje bywa nieludzko zatłoczony i dlatego zaczęłyśmy rano chodzić z Madalińskiego aż na Odyńca, żeby wsiąść na pętli, o dwa przystanki wcześniej._

_Chłopaki z Warszawy, którzy do nas przylgnęli, ochrzcili nas przez te białe bluzki mianem „klubu pensjonarek”._

_Inauguracja roku akademickiego miała przebieg bardzo podobny do akademii „ku czci”._

_Nadaremnie zmusiłaś mnie do wykucia łacińskiej pieśni_ „_Gaudeamus…_” _– nie przydała mi się. W naszej uczelni nie pojawiła się w programie uroczystości. Na scenie w wytwornej auli powieszono wielki portret Bieruta pod nie mniej okazałym cytatem jego autorstwa: „Nie ma piękniejszego zawodu niż zawód nauczyciela, który rozumie swoje powołanie”._

_Odśpiewaliśmy natomiast_ „_Naprzód młodzieży świata_”_, po czym nastąpiło zaprzysiężenie, kilka przemówień o wydźwięku politycznym o roli przyszłych wychowawców młodzieży, na jakich nas tu przysposobią, i tak dalej. Popatrzyliśmy sobie na dostojne grono profesorskie, zapowiedziano, w których salach będą się odbywały zajęcia fakultatywne i że wieczorem odbędzie się w tejże auli bal inauguracyjny, co zostało przyjęte z aplauzem._

_Następnie razem z Jadzią i Magdą udałyśmy się do dziekanatu, gdzie na tablicy informacyjnej znalazłyśmy rozkład zajęć naszego roku. Kilkoro studentów ze starszych lat w zetempowskich strojach organizacyjnych tłumaczyło nowicjuszom, jak powinni organizować swój udział w zajęciach, gdzie zasięgać informacji i jak z nich korzystać._

_W sali rusycystyki wręczono nam wreszcie indeksy. Na naszym roku jest około siedemdziesięciu osób, podzielili nas na trzy grupy. Cała ferajna z mojego pokoju jest na szczęście razem._

_Stanowimy na roku bardzo ciekawą grupę. Różnimy się między sobą i wiekiem, i pod wieloma innymi względami. Niektórzy z nas mają za sobą po kilka lat pracy, a jedna z moich koleżanek z roku ma aż dwadzieścia sześć lat, jest w zaawansowanej ciąży i podobno to nie pierwsze jej dziecko._

_Mamy tu też dwóch żonatych i dzieciatych kolegów!_

_Wyobraź sobie, Mamuś, że Jadzia z mojego pokoju jest sierotą. Została zaadoptowana przez ludzi z jej rodzinnej wioski, bo jej prawdziwi rodzice zginęli pod koniec wojny. W dodatku nie od kul Niemców, ale Rosjan, o czym nie wolno jej pisać w życiorysie…_

_Opiekunem naszej grupy jest niejaki Piotr, dwojga imion Szombara, asystent profesora Wieczorkiewicza, i będzie też prowadził z nami ćwiczenia z gramatyki języka rosyjskiego. Ma dwadzieścia cztery lata, ujmujący uśmiech, słuszny wzrost i chyba wszystko co potrzebne do tego, żeby zostać ulubieńcem żeńskiej części naszego roku. Uchwaliłyśmy z dziewczętami, że będzie naszym Rhettem Butlerem_ _– dokładnie ten typ urody. Bardzo dekoracyjny. Bardzo! Na balu inauguracyjnym aż dwa razy zaprosił mnie do tańca, a ja jego do białego tanga. Przez cały czas mówił, że bardzo go to cieszy, to nasze białe tango, ma się rozumieć._

_Ale nie martwcie się, ani mi w głowie zakochiwać się. Jestem wierna jak pies Januszowi, co najwyżej nie będę unikać ćwiczeń z gramatyki… Nie ja jedna w dodatku._

_Jestem tu zaledwie kilka dni, a już kombinuję, jak czmychnąć do Zamościa, choć na chwilę. Muszę jednak powiedzieć, że Warszawa jest wspaniała, tyle tu się dzieje i mam przewodników, że hej! Po balu zostałam obwołana ulubienicą warszawiaków._

_Przylgnęła do mnie taka paczka chłopaków z drugiego roku historii i pokazują mi na wyścigi atrakcje stolicy. Z Andrzejem, Tadkiem, Piotrkiem i Kwirynem przedeptaliśmy razem Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, Starówkę. Byliśmy na Freta 30, weszłam nawet na klatkę schodową, ale nie umiałam rozpoznać naszych drzwi. Szkoda, że nie znam numeru mieszkania. Dom był zburzony, ale jest już odbudowany. Majaczyły mi w pamięci brama wejściowa i schody sprzed wojny, ale we wspomnieniach ostały się jako bardziej monumentalne_ _– to zrozumiałe, byłam wtedy taka malutka…_

_Żebyś Ty, Mamuś, mogła się kiedyś wyrwać i przyjechać tu do mnie, połaziłybyśmy razem śladami Twoich wspomnień. Pomyśl, czy to nie kusząca perspektywa?_

_Wykupiłam obiady w stołówce uczelnianej. Jak Cię znam, skrytykowałabyś je bez litości. I faktycznie: kudy im do Twoich, ale ja jestem takim głodomorem, że pożeram wszystko łącznie z repetami i nadal jestem chuda i głodna jak pies. Oczywiście jak bezpański, bo pieszczoch Kuba jest ode mnie o wiele tłuściejszy i mniej łakomy. On ma tę godność rasowego psa, której mnie brakuje, nie rzuca się na jedzenie jak dzikus, trzeba go namawiać na każdy kęs, podczas gdy ja… Cóż, jaka rasa, taka klasa…_

_Dla zabicia głodu kupujemy budynie i kisiele i gotujemy sobie, a także smażymy cebulę na oliwie, jest tania i pyszna._

_Jakoś więc sobie radzę. Mamy dyscyplinę studiów, muszę uczestniczyć w zajęciach, a jest ich sporo. W naszym akademickim pokoju jest fajnie i wesoło, co nie znaczy, że nie tęsknię._

_No i jak się spisałam? Sprawozdanie rąbnęłam takie, że można by je na jakimś plenum wygłosić, prawda?_

_Całuję Cię Mamuś, najdroższa moja, i całą dzieciarnię. Mam wyrzuty sumienia, że czasem byłam dla nich niecierpliwa, chociaż kocham je nad życie. Przeproś wszystkich i Tatę, a Kubę pociągnij ode mnie za ogon i powiedz mu, że nigdy nie będę go zaniedbywać; ani jego, ani mego rodzeństwa…_

_Wasza kochająca Kasia_ROZDZIAŁ CZWARTY

Niedziela. Zjednoczeni duchem po wczorajszej potańcówce w Wyższej Szkole Służby Zagranicznej młodzi balowicze wybrali się całą paczką do kina „Stolica”.

Skład paczki właśnie uległ zmianie. Jadzia Arciszewska, wesoła współmieszkanka Kasi, przetańczyła całą sobotnią noc z niejakim Bogusiem i jest nim, podobnie jak on nią, mówiąc delikatnie, zauroczona. Nie mogli się rozstać do białego rana. Około dziewiętnastej oderwali się od siebie, żeby się trochę przespać, a o dwunastej amant – potencjalny dyplomata – już pukał do drzwi pokoju trzydzieści trzy.

Jadzia prędko przemyła oczy, a Kasia z Magdą zmuszone były wynieść się do łazienki, żeby Romeo i Julia mogli popatrzeć sobie w oczy w samotności.

Jadzia twierdzi, że Boguś jest śliczny. Widać dla niej świeci jakimś niezwykłym światłem, bo wedle innych oczu jest to przeciętny świński blondyn, owszem, wysoki i szczupły, ale zadatków na mistera uniwersum w nim nikt poza Jadzią nie dostrzega. Jest dowcipny, to prawda. Pod tym względem dobrali się jak w korcu maku, ale jeśli chodzi o urodę, jak dla niej mógłby być o wiele piękniejszy.

Na szczęście dla niego jej ładne oczy ładnie go widzą i jest wszystko w porządku.

Kasia zaklina się, że w sercu ciągle nosi Janusza, ale nie przeszkadza jej to kolegować się z wierną paczką warszawiaków. Jadzia zaprosiła swego wybrańca do akademickiej stołówki na „wytworny” niedzielny obiad, który składał się z pomidorowej, mielonego kotleta (z przewagą bułki nad mięsem) z ziemniakami i marchewką oraz z cieniutkim kompotem na deser. Boguś, ku zdumieniu dziewcząt, zapłacił za siebie i za nią! Dżentelmen, dyplomata. Z chłopakami z roku to się nie zdarza. Te wstrętne głodomory krążą po akademiku, żeby złowić coś do pożarcia. Ustalili sobie nawet swoiste dyżury: jeden z nich zawsze wcześniej urywa się z zajęć, żeby sprawdzić u recepcjonistki, kto dostał paczkę żywnościową z domu, a potem robią nalot na pokój adresata czy adresatki i osoba wspomożona przez troskliwych rodziców, co to sobie od ust odjęli, zostaje obżarta do imentu. W związku z tym okresowi odbiorcy paczek żywnościowych też zostali zmuszeni stosować pewne chwyty zapobiegawcze. W dniu kiedy spodziewają się przesyłki, przychodzą z uczelni jak najwcześniej, nawet kosztem ważnych zajęć, żeby odebrać paczkę prosto od listonosza i zadbać o to, by nie umieszczono ich na liście adresatów ogólnie dostępnej w recepcji. Kasi się to raz nawet udało i mogła się raczyć na przykład przepysznym domowym smalcem ze skwarkami prawie przez miesiąc, częstując nim tylko koleżanki z pokoju. Jeśli nie zdąży zachomikować, szczęście dla podniebienia trwa krócej niż krótko. Nie jest bynajmniej sknerą, ale otrzymując paczkę, ma przed oczami mamę z samozaparciem stojącą w kolejkach, potem po nocach, kiedy rodzeństwo drzemie, pitraszącą dla niej owe smakołyki, po to żeby jej najchudsza w świecie córeczka nie zniknęła zupełnie z braku ciałka, a tu wszystko staje się łupem żerujących dryblasów. To niesprawiedliwe wobec jej najdroższego Mamidła. Oni, te głodomory, mogliby też ugotować sobie czasem budyń i nasmażyć cebuli, żeby zabić głód, ale wolą polować.

Największe paczki w pokoju trzydzieści trzy dostaje Magda. Jej rodzice – „badylarze” – mają kułacki ogród owocowo-warzywny, z którego czerpią zyski, no i przysyłają jedynaczce owoce oraz warzywa świeże i przetworzone – w ślicznie zamkniętych słoikach, w takiej ilości, że aby to skonsumować, Magda musiałaby zrezygnować ze studiowania i zająć się tylko jedzeniem, a ona – chudzina taka, jak Kasia – ma też inne ambicje. Jadzia od swoich przybranych rodziców dostaje mocno czosnkowane kiełbasy wiejskie i bekony wędzone, z nielegalnego zapewne uboju. W ten sposób, dodawszy do tego przaśne racje stołówkowe, pod względem wyżywienia dziewczęta wiodą obmierzły żywot zgniłych kapitalistek.

Co by się nie działo na świecie, gdzie jak okiem sięgnąć trwa walka klas, szaleją zmagania ustrojów politycznych i knowania imperialistycznej agentury oraz czai się groźba wojny atomowej, póki co młodzież studencka tańczy zawzięcie co sobotę do bladego świtu a to w akademiku, a to na którejś z bratnich uczelni. W ten sposób zacieśnia się, pogłębia i umacnia przyjaźń i pokój między narodami z politechniki, szkoły teatralnej, Akademii Sztuk Pięknych, Wyższej Szkoły Służby Zagranicznej i tak dalej; wszędzie, gdziekolwiek i jakkolwiek im zagrają, tańczą i już. Tak też było i przedwczoraj.

Poszli całą paczką na potańcówkę do Wyższej Szkoły Służby Zagranicznej. No i proszę! Jadzia wpadła w oko Bogusiowi – przyszłemu dyplomacie o maści świński blond. Z wzajemnością, a jakże! Zatańczyli najpierw walca, obertasa i tango i już nie mogli się rozstać, oderwać od siebie oczu ani rąk.

Nazajutrz po obiedzie, kiedy nadciągnęli warszawiacy, świeżo zakochani rusycystka i dyplomata, odarci do cna z intymności, nie mieli innego wyjścia, jak dołączyć do paczki. Spacer _en deux_ nie wchodził w rachubę, bo zauroczona, tańcząc bez umiaru, obtarła sobie piętę.

Trzyosobowy pokój ma powierzchnię znośną dla jego użytkowniczek, ale przy dziesięciu osobach, a tyle się wczoraj nazbierało, zaczyna pękać w szwach. Było ich aż tak dużo dlatego, że prześliczna Magda ma dwóch wzdychaczy ze swojego roku, którzy, choć pozbawieni nadziei, trwają na wszelki wypadek na nieustającej warcie, żeby, broń Boże, jakiś turkuć podjadek z zewnątrz nie nabrał apetytu na niewątpliwe wdzięki dziewczyny. Stróżują tak przy niej społecznie, całkiem w biezdurno, bo Magda jest zaręczona! Jej Andrzej, syn dyrektora liceum męskiego w Zamościu, starszy od niej o trzy lata, a studiujący w Lublinie prawo, był w strachu, że jego piękność nie oprze się warszawskim pokusom. Tak więc natchniony lekturą paragrafów postanowił bodaj częściowo swoją własność zalegalizować i zaraz po maturze wręczył jej staroświecki, śmierdzący sanacją pierścionek, niosący szereg zakazów i zobowiązań. Ale ORMO czuwa! Na razie dwaj koledzy z roku świadczą dobrowolne usługi Andrzejowi, ale jakby co, każdy z nich jest gotów wskoczyć na jego miejsce. Gorzej będzie z pierścionkiem, bo to proletariackie gołodupce.

Magdę oni irytują, ale jej współlokatorkom są na rękę, wyręczają się nimi w wielu sprawach. Bo też obaj są zawsze gotowi coś przynieść, podać, nawet pozamiatać, byle tylko być bliżej obiektu westchnień. Gdy na przykład urządzały sobie pokój, jeden z nich, poczciwy proletariusz Bolek Foryś, gorliwie im pomagał.

– Żeby jeszcze zdobyć etażerkę albo regalik na książki, byłoby pełne szczęście – powiedziała Magda.

– Powiedzcie tylko, co to jest i jak wygląda, a wytrzasnę choćby spod ziemi! – zaofiarował się Bolek.

Ma się rozumieć, najpierw ryknęły śmiechem, a potem narysowały mu upragnione sprzęty. Ku ich osłupieniu za trzy dni po owej rozmowie Bolek razem z Frankiem – drugim wzdychaczem Magdy – przytargali im śliczną, wysoką, ale wąziutką etażerkę, prawdziwą ozdobę pokoju. Kupili ją na targu staroci na Kole, wydając na to po połowie swego stypendium! Postanowiły solidarnie zwracać im ten wydatek na raty. Była to szeroko zakrojona akcja, bo drogę na ów targ pokazali im bywalcy, czyli warszawiacy. Dowiedziawszy się o tym, Kasia spytała:

– A nie pomyślelibyście o fortepianie lub pianinie dla mnie? Nie przyszło wam do głowy, że lepiej pasowałoby do reakcyjnej etażerki niż nasze aluminiowe piętrowe łóżko?

– Nie miałybyście na czym spać – powiedział praktycznie Bolek.

– Poświęciłybyśmy się i zrobiłybyśmy posłanie na podłodze.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: