Światło w oknie - ebook
Światło w oknie - ebook
Berlin, 1941 rok. Żydówka Margarete Rosenbaum jest pokojówką u starszego nazistowskiego oficera. Kiedy dom, w którym pracuje, zostaje zbombardowany, tylko ona uchodzi z życiem. Pod wpływem impulsu podaje się za zmarłą córkę oficera, otrzymuje tymczasowe dokumenty i postanawia wykorzystać tę szansę, by zawalczyć o wolność. O jej prawdziwej tożsamości dowiaduje się tylko jedna osoba – syn byłego pracodawcy, oficer SS, Wilhelm Huber. Z jakiegoś powodu nie demaskuje jednak dawnej służącej, ale składa jej propozycję: musi wyjechać i zamieszkać z nim w Paryżu, udając dalej jego siostrę. Tylko wtedy jej sekret pozostanie bezpieczny.
Margarete nie wierzy w powodzenie tego planu, nie rozumie pobudek mężczyzny i nie chce nawet myśleć, czego może oczekiwać w zamian. Ale kiedy w mieście rozpoczynają się łapanki i coraz trudniej o bezpieczne schronienie, kobieta zdaje sobie sprawę, że może nie dostać od losu kolejnej szansy.
Co się stanie, gdy Margarete zaufa nazistowskiemu oficerowi i odda w jego ręce swoje bezpieczeństwo i życie? Czy pajęcza sieć kłamstw uwolni ją… czy zniewoli? Czy jej historia dowiedzie, że role, które odgrywają ludzie – z własnej woli czy pod przymusem – to brzemię, od którego można się uwolnić?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67604-55-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Margarete usłyszała alarm przeciwlotniczy, gdy właśnie przygotowywała kolację. Wyłączyła kuchenkę i ruszyła schodami w dół, do piwnicy. Obok niej przecisnął się jej chlebodawca.
– Cholerne angielskie bombowce! – krzyknął i odepchnął dziewczynę. Margarete potknęła się i upadła, ale mężczyzna był tak skupiony na ratowaniu własnego życia, że nawet nie zwolnił kroku. Jego żona, biegnąca przed nim, ponaglała krzykiem córkę.
Margarete udało się ponownie stanąć na nogi, uchwycić się poręczy, zbiec na pierwsze piętro – i wtedy świat wokół niej eksplodował. Coś uderzyło ją w głowę. Upadając, zasłoniła ją rękoma, by ochronić się przed dojmującym bólem.
Ogłuszającym bólem.
Ciemność.
Jakiś czas później odzyskała przytomność. Otworzyła ciężkie powieki, usiłując przypomnieć sobie, co się stało. Wszystko było pokryte pyłem, wszędzie leżał gruz. Syreny wciąż wyły. Poruszyła głową i poczuła przeszywający ból. Podniosła dłoń do skroni, ale natychmiast ją cofnęła, z przerażeniem wpatrując się w jasnoczerwone plamy krwi na opuszkach palców.
Unoszący się nad rumowiskiem kurz utrudniał oddychanie: każde kaszlnięcie wywoływało nową falę pulsującego bólu biegnącego od głowy do szyi. _Och, dostałam czymś_. Powoli docierało do niej, co się wydarzyło. Z ulgą uświadomiła sobie, że jest w stanie poruszać nogami i rękami. Jedno ramię bolało ją tak potwornie, że niemal nie mogła ruszać dłonią, ale wyglądało na to, że poza tym nic jej nie jest.
Spoglądając w górę, ostrożnie zgięła kolana i z pomocą sprawnej ręki podciągnęła się do pozycji siedzącej. Pył powoli opadał, aż w końcu była w stanie dostrzec, gdzie się znajduje: najwyraźniej schody złamały się w pół, tworząc niewielką jamę, w której była teraz uwięziona i z której próbowała się wyczołgać.
Margarete przez jakiś czas przesuwała stopami piętrzące się wokół fragmenty ścian, by móc się wydostać z gruzowiska. Choć każdy ruch wywoływał kolejne przejmujące ukłucie bólu, nie poddawała się.
Gdy wydostała się wreszcie z jamy pod schodami, rozciągający się wokół obraz całkowitego zniszczenia zaparł jej dech w piersiach. Zawalił się cały budynek; leżące wszędzie dachówki wyglądały jak rozrzucone otoczaki. Panowała upiorna cisza. Weszła na zawaloną ścianę i przełknęła spazmatycznie ślinę, rozpoznając w martwych ciałach leżących zaledwie trzy metry od wejścia do piwnicy swoich państwa: Herr i Frau Huber.
Trzymając się możliwie jak najdalej od zwłok, pełzła w stronę wyrwy w murze, przez którą chciała wydostać się z ruin, gdy nagle jej spojrzenie spotkało się z pozbawionymi życia oczami córki Huberów. Ta okropna dziewczyna dręczyła ją od chwili, gdy Margarete zaczęła pracować dla jej rodziców: rzucała najgorsze antysemickie obelgi i nieustannie robiła jej na złość. Teraz nie żyła, a jej ciało blokowało jedyną drogę prowadzącą na zewnątrz. Margarete zatrzymała się na chwilę, by zebrać się na odwagę.
Pomimo potworności sytuacji nie mogła powstrzymać myśli, że świat bez Annegret Huber będzie znacznie lepszym miejscem. Kiedy już podjęła decyzję, że przejdzie nad martwą dziewczyną, jej uwagę przykuł szloch dziecka. Odwróciła się w poszukiwaniu źródła dźwięku. Mały, może sześcioletni chłopiec płakał, usiłując uwolnić się spod sterty desek, które przygwoździły mu nogę. Znała syna ogrodnika, widywała go w domu wielokrotnie, ale nie zamierzała pomagać nikomu poza sobą. Zwłaszcza dziecku nazistów.
Była już w połowie rumowiska, na którym leżało ciało Annegret, gdy odezwało się jej sumienia. _Szlag!_ Jeszcze raz spojrzała na szlochającego malca: na jego twarzy malowały się przerażenie i ból. Westchnęła, ruszyła w jego stronę i zaczęła odrzucać na bok drewno unieruchamiające stopę chłopca. To nie jego wina, był tylko dzieckiem.
Kiedy chwyciła ostatni odłamek, usłyszała głosy nadciągającego oddziału ratunkowego.
– Tutaj! Żyjemy! – zawołała najgłośniej, jak mogła.
– Dacie radę wyjść z budynku? – odkrzyknął ktoś w odpowiedzi.
– Chyba tak – odpowiedziała, przyciskając uszkodzone ramię do brzucha. Pulsowało przeszywająco: żeby podnieść ostatnią deskę, musiała użyć obu rąk. Zamknęła oczy i odetchnęła. Dopiero po chwili była w stanie wskazać chłopcu kupę gruzu zwieńczoną ciałem Annegret i zapytać: – Dasz radę wspiąć się tam ze mną?
Malec skinął głową. Wciąż jeszcze łkał; łzy wyrzeźbiły ślady na jego pokrytej kurzem buzi. Margarete posłała mu szelmowski uśmiech i skinęła głową.
– Świetnie. To idziemy.
Ostrożnie przeszli nad połamanymi belkami, na których niegdyś opierał się dach: chłopiec szedł tuż za nią, trzymając się jej spódnicy. Margarete czuła na sobie pusty wzrok Annegret. Ciało z nienaturalnie powykręcanymi nogami pokrywała warstwa pyłu. Sama myśl o tym, że musi przejść nad zwłokami martwej dziewczyny, sprawiała, że Margarete zbierało się na wymioty, ale innej drogi nie było. Zarówno ona, jak i chłopiec mieli przed sobą tylko dwie możliwości, obie przerażające: wspiąć się na górę i minąć po drodze martwe ciało, albo ryzykować, że staną się dwiema kolejnymi ofiarami wojny.
Podciągnęła malca i popchnęła go przed sobą, każąc mu skupić się na wyjściu i nie myśleć o niczym innym. Starając się pójść za swoją własną radą, przeczołgała się nad ciałem dziewczyny. W ostatniej chwili zobaczyła, że, że coś wystaje z kieszeni jej żakietu. Kawałek papieru.
– Idź naprzód. Ratownicy już na ciebie czekają. Dopilnuj, by zajęli się twoją nogą.
– A ty? – zapytał chłopiec, z przerażeniem spoglądając na Annegret. – Czy ona…?
– Sprawdzę, co z nią, i zaraz do ciebie dołączę. Idź już.
Zaczekała, aż dziecko ponownie ruszy w stronę wyrwy, i sięgnęła po kartkę. To był dowód tożsamości Annegret. Wiedziona ciekawością przeczytała: „Annegret Huber, urodzona 28 czerwca 1921 w Berlinie”. Dwa lata młodsza od Margarete. Długie jasnobrązowe włosy i piwne oczy, takie same jak jej własne.
Wcisnęła dokument do kieszeni, po czym przeszła nad ciałem. Chłopiec, zamiast iść dalej, zatrzymał się i czekał na nią.
– Gdzie tamta dziewczyna? – zapytał i spojrzał na nią przestraszonym wzrokiem.
– Nie mogłam jej pomóc, już nie żyje. Chodźmy stąd.
Malec nadal jednak nie chciał się ruszyć, intensywnie się jej przypatrując.
– Dlaczego jesteś dla mnie taka miła? Jesteś Żydówką. – Wskazał na nią palcem. Margarete spojrzała w dół na żółtą gwiazdę przyszytą do żakietu. Wciąż czuła pod palcami dokumenty Annegret, dostrzegła w tym zbiegu okoliczności swoją szansę na przeżycie. Powie ratownikom, że jest córką swoich chlebodawców. Jeśli jednak ten fortel ma się udać, musi pozbyć się żółtej gwiazdy.
Zdjęła z siebie okrycie ze znienawidzonym znakiem i zająknąwszy się, wyjaśniła:
– To… To była tylko taka głupia zabawa. To _Judenstern_ tamtej martwej dziewczyny. Była naszą służącą.
Wstrząśnięta własną śmiałością stała w osłupieniu, póki nie poczuła szturchnięcia chłopca.
– Lepiej znajdź swoje ubranie, bo nikt ci nie uwierzy.
Niezależnie od tego, czy naprawdę zrozumiał, że miała zamiar wszystkich okłamać, pomysł był świetny.
– Masz rację. Poczekaj tu chwilkę. Pójdę tylko po mój żakiet i po torebkę.
Wróciła do ciała Annegret, wyciągnęła przyciśnięte nim żakiet i torebkę, po czym włożyła do kieszeni dziewczyny swoje dokumenty i na koniec przyczepiła do rękawa jej bluzki żółtą gwiazdę.
_Teraz ona jest Margarete Rosenbaum, a ja nazywam się Annegret Huber. Boże, proszę, wybacz mi._ROZDZIAŁ 2
Grudzień 1941, Paryż, Francja
Wilhelm Huber z niesmakiem spoglądał na dzwoniący telefon. Była za dwie piąta, a on nie miał najmniejszego zamiaru dać się uwikłać w jakieś dodatkowe zajęcia, które opóźniłyby jego wyjście z pracy. Zwłaszcza dziś, kiedy w końcu udało mu się zdobyć wejściówki na nowe, oblegane przedstawienie w Moulin Rouge. Ponieważ wszyscy niemieccy żołnierze, przybywający do Paryża w celach wypoczynkowych, zamierzali odwiedzić przybytek oferujący kankana i śpiewane ochrypłym głosem piosenki, rezerwacja graniczyła z cudem.
Ignorując telefon, poskładał w schludną kupkę ostatnie listy z wielkiego stosu korespondencji, nad którym pracował, i z westchnieniem odchylił się na fotelu, mając nadzieję, że natręt da sobie spokój. Przez chwilę rozważał, czy nie podnieść słuchawki, ale uratowało go bicie kościelnych dzwonów. Piąta po południu. Godziny urzędowania właśnie się skończyły – ktokolwiek dzwonił, będzie musiał poczekać do rana.
Wstał, by umieścić listy w specjalnej szafie na dokumenty. Zamknął ją, włożył klucz do szuflady biurka, po czym je również zamknął: ten klucz z kolei wsunął do kieszeni spodni. Zanim wyszedł, omiótł ponure biuro ostatnim spojrzeniem, upewniając się, że zostawia wszystko w nienagannym porządku, po czym sprężystym krokiem ruszył ku drzwiom.
– Miłego weekendu – rzucił do młodej Francuzki pracującej w recepcji, po czym bez większego entuzjazmu zasalutował wiszącemu w holu portretowi Hitlera.
Na ulicy pełnej rowerów i przechodniów wciągnął w płuca specyficzny zapach miasta. Byli tacy, którzy narzekaliby na ten przydział, woląc kolekcjonować medale i awanse na jakiejś placówce bojowej, ale dla niego Paryż był spełnieniem marzeń. Gdy mniej więcej rok temu wysiadł tutaj z pociągu, od razu zakochał się w francuskiej stolicy, pełnej wina, dobrego jedzenia i pięknych kobiet.
Paryż niewątpliwie miał wiele do zaoferowania, jednak jego największym atutem był fakt, że Wilhelm mógł w końcu uwolnić się spod surowej kurateli ambitnego ojca. Nie wspominając już o matce, której najważniejszym życiowym celem było wyswatanie syna: nieustannie musiał poznawać kolejne przedstawicielki niekończącego się korowodu odpowiednich, lecz nudnych kobiet. Znacznie ciekawsza była zabawa w koguta w kurniku pełnym cudownych francuskich dziewcząt, z których wiele gotowych było zadowolić swoich nowych panów w każdy możliwy sposób.
Rozpustne nocne życie odpowiadało mu znacznie bardziej niż nudna posada w kancelarii kwatery głównej SS. Gdyby to od niego zależało, całkowicie dałby sobie spokój z wojskiem i żyłby – jak chciało niemieckie przysłowie – jak „Bóg we Francji”. Niestety nie dało się mieć jednego bez drugiego.
Przemierzając spacerowym krokiem krótki dystans dzielący kancelarię od znajdującego się w centrum Paryża mieszkania, rozmyślał nad jedyną rzeczą, której w jego życiu daleko było do ideału: swoją sytuacją finansową. Komuś takiemu jak on tętniące życiem miasto miało do zaoferowania wszystko, o czym tylko mógł marzyć, ale zbytki te wiązały się z wydatkami, na które z pensją SS-Oberscharführera nie mógł sobie pozwolić. Będzie musiał porozmawiać z ojcem o kolejnym dodatkowym wsparciu na bieżące potrzeby – choć papa gardził ekstrawaganckim stylem życia Wilhelma, przyśle mu pieniądze. Zawsze przysyłał.
Wilhelm przywitał się z dozorczynią, madame Badeaux, która całymi dniami czaiła się w swoim kantorku, by w odpowiednim momencie wyskoczyć i zasypać najemców nieprzyzwoitą liczbą wścibskich pytań. Przynajmniej jednak – w odróżnieniu od swojej odpowiedniczki z kamienicy, w której poprzednio mieszkał – nie była niemiła i wrogo nastawiona. Zrewanżował się jej krótką pogawędką, po czym przeprosił i przeskakując po trzy stopnie naraz, ruszył do swojej garsoniery na trzecim piętrze. Mógł pojechać windą, ale zwykle tego nie robił: chciał utrzymać dobrą formę.
Stiukowe dekoracje, przepięknie rzeźbione balustrady i kolorowe malowidła ścienne charakterystyczne dla architektury _art nouveau_ – jak tutejsi lubili nazywać _Jugendstil_ – z pewnością pamiętały lepsze czasy.
Tocząca się wojna i zuchwały opór stawiany niemieckim rządom sprawiły jednak, że Francuzi zaniedbali swoje kulturowe dziedzictwo. Że też nie byli w stanie zrozumieć, o ile lepsze stałoby się ich życie, gdyby zamiast walczyć z nową władzą, zgodzili się z nią współpracować.
Otworzył drzwi mieszkania i przeszedł do jedynej sypialni: za drzwiami czekał już na niego świeżo wyprasowany mundur galowy. Przynajmniej kobiecie z pralni nie mógł nic zarzucić. Miał szczęście, że na nią trafił: nieskazitelny wygląd był sprawą najwyższej wagi. Właśnie zapinał kurtkę munduru, gdy usłyszał dźwięk telefonu dochodzący z drugiego pokoju. Przeszedł do salonu i podniósł słuchawkę.
– Wilhelm Huber – powiedział, przeglądając się w lustrze w złoconej, drewnianej ramie rzeźbionej w hortensje i lilie, wiszącym nad stolikiem pod telefon. Był dobre pięć centymetrów wyższy niż reszta rodziny, a jego blond włosy, zielonkawobrązowe oczy i ostry nos działały na kobiety jak magnes: zazwyczaj traciły dla niego głowę. Nawet niewielkie czerwone znamię pod lewym okiem niczego mu nie ujmowało – dzięki niemu zyskiwał nawet nieco odrobinę tajemniczego, ponurego powabu. Mundur natomiast nadawał mu autorytatywny sznyt; wszystko to razem sprawiało, że płeć przeciwna nie mogła mu się oprzeć.
Z całą pewnością to nie brak potencjalnych kandydatek na żonę był przyczyną jego trwania w kawalerskim stanie, co zresztą stanowiło kolejny z powodów, dla których nie widywał się z rodziną. Wszyscy jej członkowie najwyraźniej żyli w przekonaniu, że dwadzieścia cztery lata to stanowczo najwyższy czas, by ożenić się i zacząć płodzić dzieci dla Führera. Przeciwko samemu płodzeniu nic nie mam, pomyślał z uśmiechem. Dziś w nocy, po przedstawieniu w Moulin Rouge, miał zamiar „ciężko pracować” ku chwale ojczyzny.
– Wilhelm, dzięki Bogu, że zdołałam cię złapać.
Natychmiast rozpoznał nieco wzburzony kobiecy głos. Jęknął w duchu i spojrzał na zegarek. Musi jej przerwać od razu albo spóźni się na przedstawienie. Jego bratowa Erika miała irytujący zwyczaj przekazywania nawet najprostszej informacji w formie długiej opowieści o wszystkim i o niczym.
– Eriko, właśnie wychodzę na spotkanie z szefem. – Miał nadzieję, że to wystarczy, by dać jej do zrozumienia, że ma się streszczać. Zamiast kpiącej riposty, jakiej się spodziewał, usłyszał:
– Dzwoniłam do ciebie do biura, ale najwyraźniej już wyszedłeś. – Czyli to ona była tym namolnym rozmówcą. To wzbudziło jego ciekawość.
– Przez większość dnia byłem na zebraniu.
– Zdarzył się wypadek.
– Jaki wypadek? – Fakt, że dzwoniła ona, a nie Reiner, natychmiast kazał mu założyć, że jego przewyższającemu wszelkie oczekiwania starszemu bratu, ulubionemu synowi ich ojca, jego śladem robiącemu spektakularną karierę w szeregach SS, musiało coś się stać.
– Zeszłej nocy Berlin został zbombardowany… – Połączenie przerwały trzaski; Wilhelm z trudem zachowywał spokój.
– Eriko, czy mogłabyś przejść do sedna, proszę?
– Mogłabym, gdybyś przestał mi przerywać – odparła, oburzona.
– Wybacz. – Zacisnął zęby, wiedząc z doświadczenia, że wchodzenie bratowej w słowo skutkowało jedynie tym, że traciła wątek i trudniej było jej powiedzieć to, co miała do powiedzenia, przedłużając i tak długą konwersację. – Mówiłaś, że zeszłej nocy zbombardowano Berlin. – Wywrócił oczami do własnego odbicia w lustrze. Miał nadzieję, że Erika zdoła przekazać mu wiadomość – jakakolwiek by nie była – jeszcze zanim zjawi Florence, jego francuska kochanka, z którą miał pójść do Moulin Rouge.
– Tak. – Erika zamilkła, a on wyobraził sobie szczupłą brunetkę z włosami splecionymi w zwieszające się za uszami warkocze, z którą ożenił się jego brat, zdejmującą wyimaginowany pyłek z nijakiej, sięgającej do kostek spódnicy. Nie miał bladego pojęcia, co Reiner widział w tej kobiecie, choć czasem pozory mylą – może w łóżku była tygrysicą. Musiał siłą powstrzymać wybuch głośnego śmiechu, jaki wywołała w nim wizja nudnej Eriki w ekstazie dosiadającej jego brata. To z kolei przywiodło mu na myśl plany, jakie miał wobec siebie i Florence na zakończenie tego wieczoru.
– Słuchaj, nie wiem, jak to powiedzieć… Bombardowanie… Wiesz, że ci wstrętni Anglicy bombardują głównie dzielnice mieszkalne, choć nasza Luftwaffe ogranicza się wyłącznie do atakowania w Londynie celów wojskowych? Co to w ogóle za ludzie? Najpierw odrzucają bez zastanowienia łaskawą propozycję Hitlera i nie chcą się do nas przyłączyć, a teraz…
Kolejne spojrzenie na zegarek sprawiło, że całkiem stracił cierpliwość.
– Eriko. Proszę cię, przejdź do meritum. Nie mogę kazać szefowi czekać.
– A odkąd to jesteś tak chętny do pracy po godzinach?
Jej słowa go dotknęły, zwłaszcza dlatego, że powiedziała prawdę. Przy swoim kompletnym braku ambicji i zapału tylko stanowisku i wpływom ojca zawdzięczał przyjęcie do SS. W odróżnieniu od Reinera, podręcznikowego przykładu gorliwego, posłusznego i pełnego werwy esesmana, niedawno dzięki swoim przymiotom awansowanego zresztą na SS-Obersturmführera (co było odpowiednikiem młodszego oficera Wehrmachtu), Wilhelm wciąż mógł się pochwalić tylko stopniem sierżanta sztabowego.
– Zawsze chętnie służę krajowi. Masz mi do przekazania coś ważnego?
– Cóż, najwyraźniej nie da się tego powiedzieć inaczej. Twoi rodzice nie żyją. – wypaliła.
Podniósł głowę, krzywiąc się do lustra. Co za głupia kobieta: naprawdę myśli, że zdoła go przestraszyć?
– Słuchaj, Eriko, to nie najlepszy moment na makabryczne żarty.
– To prawda.
– Co jest prawdą?
– Twoi rodzice nie żyją. Anglicy…
Zacisnął dłoń na słuchawce i oparł się o ścianę. Nagle poczuł, że uginają się pod nim nogi.
– Nie.
– Tak.
– To niemożliwe.
– A jednak.
– Ale jak?
– Próbowałam ci powiedzieć, ale przerywałeś mi tyle razy…
Erika monotonnym głosem opowiedziała mu o bombardowaniu, o tym, jak zawalił się ich dom, o ludziach próbujących wydostać się na zewnątrz i o ratownikach przeczesujących gruzy w poszukiwaniu rannych i ofiar. Wilhelm nie słuchał jej paplania – na własne oczy widział wystarczająco dużo bombardowań, by jasno zdawać sobie sprawę, jak to mogło wyglądać. Gdy drżące nogi nie były już dłużej w stanie go utrzymać, powoli osunął się na podłogę, kurczowo trzymając się słuchawki telefonu jak liny ratunkowej.
Owszem, w wielu kwestiach nie zgadzał się ze swoimi rodzicami i dziękował Bogu za każdy dzień w Paryżu, daleko poza ich zasięgiem, ale to nie znaczy, że chciał, by umarli. Koniec końców byli jego rodzicami, na litość boską!
– Jak śmieli! – krzyknął do telefonu, niepewny, kogo bardziej winić za ich śmierć: angielskich lotników, Hitlera, który zaczął całą tę wojnę, czy samych rodziców, zbyt beztroskich, by opuścić stolicę i przenieść się do względnie bezpiecznej wiejskiej posiadłości w Plau am See, mniej więcej dwie godziny drogi na północ od miasta.
– …jestem pewna, że nasz Führer pomści śmierć waszego ojca i pokaże tym okropnym Anglikom.
– Czyżby? – Fala nieoczekiwanego żalu pomieszanego ze złością nie pozwalała Wilhelmowi zebrać myśli.
– Biedny Reiner, jest zdruzgotany. Zaczął już przejmować obowiązki ojca – dodała Erika.
– Nie wątpię, że dobrze pilnuje jego stołka. – Reiner nie przepuściłby takiej okazji, by znaleźć się na czele wyścigu o awanse, które nieuchronnie się teraz posypią.
– Jak możesz tak mówić? On robi to wszystko dla dobra rodziny. Również dla ciebie.
Nie miał ochoty kłócić się z bratową; potworne wieści całkowicie wyssały z niego siły. Zamilkł, próbując przyswoić sobie to, co się stało, kiedy przyszła mu do głowy niepokojąca myśl.
– Co z Annegret? – Jego dwudziestoletnia siostra, rozpieszczona przez ojca do granic możliwości, wciąż mieszkała z rodzicami.
– Jestem pewna, że nic jej nie jest. – Głos Eriki brzmiał stanowczo zbyt beztrosko.
– Jesteś pewna? Co masz na myśli?
– Nie znaleziono jej ciała, a ponieważ nalot miał miejsce wczoraj tuż przed kolacją, pewnie wyszła już z domu. Wiesz, jaka ona jest. – Nuta potępienia w głosie Eriki zabrzmiała głośno i wyraźnie. Annegret kochała życie. Była częstą bywalczynią nocnych klubów, gdzie – mimo usilnych starań rodzicielki, by zrobić z niej porządną niemiecką żonę i matkę – oddawała się rozrywkom zupełnie nieprzystającym młodym damom, przy czym najbardziej niewinną z nich było palenie. Ponieważ jednak ojciec nigdy nie był w stanie odmówić niczego swojej córeczce, robiła, na co miała ochotę. – Do czasu twojego przyjazdu na pewno się pojawi.
– Do czasu czego? – Wilhelm z trudem nadążał.
– Twojego przyjazdu do Berlina oczywiście. Reichsführer Himmler chce uhonorować poświęcenie waszego ojca na rzecz naszej Wielkiej Ojczyzny państwowym pogrzebem.
– Nie mogę sobie ot tak po prostu wyjechać. Mam robotę.
Erika westchnęła rozdzierająco.
– Właśnie dlatego do ciebie dzwonię: chcę dać ci wystarczająco dużo czasu, byś zdołał zorganizować podróż. Uroczystość odbędzie się równo za tydzień. Twoja nieobecność nie będzie dobrze widziana.
Od dawna cieszył się na myśl o spędzeniu okresu świątecznego w Paryżu: o jedzeniu, piciu i nurzaniu się w szalonym nocnym życiu francuskiej stolicy z jedną lub kilkoma pięknymi kobietami uwieszonymi u jego ramienia. Przyjęcia urządzane przez oficerów SS i Wehrmachtu były owiane legendą, ale kto miałby na nie ochotę po śmierci obojga rodziców? Równie dobrze mógł wrócić do Berlina i spotkać się ze starymi znajomymi.
– Wszystkim się zajmę. – Rozłączył się i zapatrzył tępo w ścianę. Jak szybko życie potrafi się zmienić. W mgnieniu oka został sierotą, choć… naszła go pewna pocieszająca myśl. Odziedziczenie części ogromnego majątku ojca raz na zawsze uwolniłoby go od problemów finansowych. Przynajmniej jedna dobra rzecz wyniknie z tej tragedii. Zatopiony we wspomnieniach wzdrygnął się na dźwięk dzwonka do drzwi.
Westchnął, wstał i otworzył. W jakichkolwiek innych okolicznościach widok jędrnego biustu Florence, nieprzyzwoicie podkreślonego jeszcze głębokim dekoltem wieczorowej sukni, rozpaliłby jego lędźwie, tego wieczoru jednak posłał jej tylko zmęczony uśmiech i powiedział:
– Nie możemy iść.
W jej pięknych orzechowych oczach błysnęło rozczarowanie. Wzruszył ramionami i odwrócił się, oczekując, że kobieta wyjdzie, po chwili zmienił jednak zdanie i podsunął dziewczynie dwie wyjęte z kieszeni na piersi wejściówki do Moulin Rouge.
– Zabierz jakąś przyjaciółkę.
Szybko sięgnęła po bilety, w ramach podziękowania przylgnęła do niego swoimi krągłościami i zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. W sercu poczuł jeszcze większe znużenie. Choć nigdy nie udawał, że ją kocha, nie miałby nic przeciwko towarzystwu jakiejś współczującej duszy.ROZDZIAŁ 3
Lipsk, Niemcy
Margarete Rosenbaum nerwowo zerkała na wełnianą marynarkę, którą miała na sobie. Była to najwspanialsza rzecz, jaką kiedykolwiek posiadała, choć ściśle rzecz biorąc, wcale nie należała do niej. Jej prawowitą właścicielką była martwa dziewczyna, za którą się podawała.
_Annegret nie byłaby teraz zdenerwowana_, powiedziała sobie. Trzymając głowę wysoko i obrzucając otoczenie wyniosłym spojrzeniem, które tak często widywała u młodej Niemki, przecisnęła się przez drzwi biblioteki i zamarła, wstrzymując oddech.
O ile Bibliotheca Albertina, jak na cześć króla Alberta I Wettyna zwano gmach Książnicy Uniwersyteckiej w Lipsku, już z zewnątrz robiła wrażenie, majestatyczny hol wejściowy wprost zapierał dech w piersiach. Podłoga wyłożona parkietem z ciemnego drewna pięknie kontrastowała z kremowymi ścianami i białymi kolumnami. Ciągnące się po obu stronach oszklone drzwi prowadziły do odrębnych pomieszczeń, podczas gdy umieszczone pośrodku imponujące schody wiodły na otoczone otwartą galerią piętro.
Margarete nigdy wcześniej nie widziała tak wspaniałej architektury: mgliście przywodziła jej ona na myśl wizerunki greckich świątyń. To niesamowite, że w hitlerowskich Niemczech wciąż stały budynki promieniujące tak niewinnym pięknem. Przypomniawszy sobie, po co tu przyszła, ruszyła prosto do biura znajdującego się za pierwszymi drzwiami po lewej.
– W czym mogę ci pomóc? – zapytała starsza kobieta o siwiejących włosach, zebranych w koczek nad karkiem.
– Jestem Annegret Huber. Mam tu pracować.
Zarówno ona, jak i Heidi dobrze wiedziały, że podejmują wielkie ryzyko, ale skoro i tak musiały oficjalnie zarejestrować Annegret, by móc pobierać na nią kartki na żywność, Margarete pomyślała, że równie dobrze może się udać do urzędu pracy i poprosić o jakieś zatrudnienie. Ponieważ nigdy nie uczyła się niczego poza obowiązkami służącej, nie miała zbyt wielkiego wyboru, ale życzliwa urzędniczka zaproponowała jej posadę asystentki bibliotekarki.
– Och, wspaniale. To ty jesteś tą dziewczyną, którą mieli nam przysłać z urzędu. Nie uwierzysz, jak bardzo potrzeba nam kogoś do pomocy.
Margarete była przyzwyczajona do ciężkiej pracy: przez dwa lata harowała jak niewolnica w domu Huberów. Bezwiednie podniosła rękę, by przysłonić żółtą gwiazdę na piersi, po czym przypomniała sobie, że już nie jest Żydówką. Przynajmniej nie z zewnątrz. Teraz była Annegret Huber, nazistowską dziewczyną, która w życiu nie przepracowała nawet minuty.
Będzie musiała jakoś znaleźć równowagę między wiarygodnym odgrywaniem roli rozpieszczonej Annegret i koniecznością utrzymania zatrudnienia w bibliotece: ciotka Heidi – która pozwalając Margarete zamieszkać ze sobą, ryzykowała własnym życiem – nie była w stanie utrzymać ich obu ze skromnej pensji ekspedientki w sklepie spożywczym. Margarete miała nadzieję, że miasto daleko od Berlina, w którym nikt nie znał Annegret – ani jej samej – pomoże jej zrealizować plan.
– Nigdy wcześniej nie pracowałam w bibliotece – powiedziała.
– Szybciutko cię wprowadzimy. Przy okazji: nazywam się Merz. – Kobieta wyciągnęła dłoń. Margarete potrzebowała kilku sekund, by zorientować się, o co chodzi. Jako Żydówce nie wolno jej było podawać ręki Aryjczykom.
– Bardzo dziękuję. Zrobię, co w mojej mocy – powiedziała, odwzajemniając uścisk dłoni. Dziwnie było czuć się docenionym. Zwykle najlepsze, na co mogła liczyć, to obojętność, znacznie częściej jednak spotykały ją szyderstwa i obelgi. Przechodnie obrzucali ją nienawistnymi spojrzeniami, wyzwiskami, a czasem nawet ziemią czy kamieniami. Przygryzła wargę, przywołując się do porządku. Gdyby ktokolwiek zaczął podejrzewać, jaka jest jej prawdziwa tożsamość, zostałaby aresztowana i zesłana do któregoś z miejsc pełnych niewysłowionych okrucieństw.
Frau Merz postawiła na ladzie tabliczkę z napisem „Wracam za 5 minut” i poprowadziła Margarete przez olśniewający hol do jednej z czytelni, ozdobionej portretami posępnie wyglądających starców, przypuszczalnie uczonych wykładających w lipskiej wszechnicy od czasu jej założenia w 1409 roku. Kilkudziesięciu studentów pochylało się w niej nad stołami, na których piętrzyły się sterty książek.
Nie miała czasu napawać się tym widokiem: Frau Merz szybkim krokiem przeszła przez pomieszczenie w stronę kolejnych drzwi z napisem „Tylko dla pracowników”.
Otworzyła je i zeszły do piwnicy znajdującej się pod czytelnią. Pomieszczenia prawdopodobnie były zbliżonej wielkości, ale o ile jednak tamtą wielką, otwartą przestrzeń wypełniały jedynie biurka dla studentów, ta zastawiona była setkami regałów, z których wręcz wysypywały się książki. Stosy woluminów leżały także na podłodze: zostawało akurat tyle miejsca, by mogła się między nimi prześlizgnąć szczupła osoba.
– Podoba ci się nasz magazyn? – W oczach Frau Merz widać było miłość do książek i dumę rasowej bibliotekarki.
– Jest… oszałamiający. – Prawdę mówiąc, Margarete nigdy nie widziała tylu tomów w jednym miejscu. Pamiętała, jak jako mała dziewczynka, ledwie zaczynająca czytać, po raz pierwszy poszła z mamą do biblioteki. Później, już będąc uczennicą liceum, często spędzała w niej całe popołudnia, chłonąc cudowną możliwość przebywania wśród tak wielu książek. Ale to było wiele lat temu, jeszcze zanim naziści zabronili Żydom korzystania z bibliotek publicznych. Machinalnie podniosła dłoń, by raz jeszcze dotknąć znienawidzonej żółtej gwiazdy, po czym znowu zdała sobie sprawę, że nie ma jej na piersi. Tamta tożsamość leżała pogrzebana pod gruzami zbombardowanej kamienicy w Berlinie.
– Właśnie otrzymaliśmy ciężarówkę książek po dwóch Żydach. – Głos Frau Merz nie zdradzał żadnych emocji. – Twoim pierwszym zadaniem będzie wprowadzenie ich do naszych katalogów i podzielenie na trzy grupy: wartościowe popularne pozycje, które później znajdą się na półkach, książki z zakazanej listy, które musisz odłożyć na bok do zniszczenia, oraz wywrotową i demoralizującą literaturę, która skatalogowana trafi do zamkniętego księgozbioru udostępnianego do przeglądania w celach naukowych tylko politycznie wiarygodnym osobom.
Margarete przyglądała się jej szeroko otwartymi oczyma. Nigdy nie przypuszczała, że nazistowska pogarda dla literatury, która nie podporządkowywała się obowiązującej ideologii, dosięgnie także bibliotek naukowych takich jak ta i że doprowadzi do faktycznego niszczenia książek. Niemal współczuła tym nieszczęsnym tomom, które wkrótce miały skończyć na stosie: widziała, jak szalejący płomień trawi je strona po stronie, jak nieodwracalnie ginie ich treść.
– Gdybyś miała problemy z zaklasyfikowaniem jakiegoś dzieła, zawsze możesz mnie zapytać. – Frau Merz wcisnęła jej w ręce wielki katalog. – Tu wpisz wszystkie pozycje. I… – Zamilkła na chwilę, bacznie przyglądając się Margarete. – Wiem, że to wielka pokusa, ale pod żadnym pozorem nie wolno ci zaglądać do zakazanych książek. Zabroniono je czytać nie bez powodu, a taka młoda dziewczyna jak ty, jeszcze nie w pełni ukształtowana psychicznie, mogłaby dać się zwieść szerzonym w nich kłamstwom i w nie uwierzyć.
– Dziękuję, Frau Merz. Ani myślę sięgać po żadną z tych odrażających rzeczy. – Margarete bardzo starała się zachować powagę. Zawsze czytała książki przeznaczone dla starszych: na czarnej liście znalazło się wiele z jej ulubionych lektur, które znała jeszcze z czasów, nim naziści doszli do władzy. Jakichż to okropieństw czytelnik mógł się nauczyć z powieści potępiających wojnę, choćby z _Na Zachodzie bez zmian_ Ericha Marii Remarque’a? Na pewno nie znalazłby w nich nic gorszego niż aktualna wojna, którą rozpoczął Hitler, albo prześladowania prowadzone wewnątrz kraju przeciwko sporej części narodu niemieckiego: Żydom.
– Których czytania nasz Führer roztropnie zakazał. – Frau Merz ruszyła w górę schodów, zostawiając Margarete w piwnicy samą. Samą z tysiącami woluminów.
Odkąd zaczęła pracę służącej u Huberów, nie miała książki w ręku, nie licząc momentów, gdy ścierała z nich kurz. Herr Huber zawsze podkreślał, że podludzie tacy jak ona powinni pracować, a nie nabijać sobie głowy niezrozumiałymi dla nich ideami. Zresztą i tak nie miałaby czasu czytać – Frau Huber nie dawała jej chwili wytchnienia. Margarete wstawała o piątej rano, by przygotować śniadanie dla swoich państwa, po czym spędzała cały dzień, szorując podłogi, piorąc, zmywając, chodząc na zakupy, zamiatając, gotując i robiąc inne rzeczy aż do późnej nocy, gdy rodzina w końcu kładła się spać. Dopiero wtedy mogła paść wyczerpana na nędzny materac leżący na podłodze w przyległej do kuchni spiżarni, którą nazywała swoim pokojem.
Niezależnie od tego, jak bardzo nie lubiła Huberów, najbardziej obawiała się ich dwudziestoletniej córki. Piękna, pełna energii i kochająca zabawę Annegret potrafiła być przesłodka wobec przyjaciół albo wtedy, gdy chciała oczarować ojca, by spełnił jej kolejne życzenie. Miała też jednak swoją ciemną stronę, zarezerwowaną dla zaledwie dwa lata starszej Margarete, którą demonstrowała służącej przy każdej nadarzającej się okazji. Ta podła dziewczyna nie tylko w pełni przyswoiła sobie rasową ideologię Hitlera; inspirowane nią nienawistne obelgi wzbogacała nutą własnego okrucieństwa, jak wtedy, gdy _przypadkiem_ potknęła się o wiadro z wodą, kiedy Margarete na kolanach zmywała podłogę.
– Ty bezużyteczna miernoto, zobacz, co narobiłaś! Tarzasz się w brudzie jak świnia! – Annegret weszła w kałużę, po czym zadeptawszy powalanymi butami każde pomieszczenie w domu, zwróciła się do Margarete ze złośliwym grymasem, którego ta szczerze nienawidziła: – To cię oduczy guzdrania. Powiem ojcu, żeby zastąpił cię kimś, kto potrafi pracować.
_A teraz jestem właśnie nią. Najbardziej niegodziwą dziewczyną na świecie_. Margarete wzdrygnęła się i szybko zabrała za sortowanie książek: nie chciała dać Frau Merz powodów do narzekań.
– Fräulein Huber, byłaś już na przerwie? – Frau Merz niespodziewanie pojawiła się tuż za nią, obrzucając stosy woluminów pełnym uznania spojrzeniem. – Już je pogrupowałaś?
– Tak. Tamta mała kupka to książki, które nie figurują ani w katalogu, ani na liście ksiąg zakazanych. Nie chciałam pani przeszkadzać, pytając o każdą z osobna, więc odłożyłam je na bok. Mam nadzieję, że postąpiłam słusznie?
– Jestem doprawdy zdumiona. Wygląda na to, że urząd pracy tym razem trafił w dziesiątkę. Nie uwierzyłabyś, jakie dziewczęta przysyłali mi do tej pory: wszystkie głupiutkie, rozpieszczone, niechętne do pracy.
Margarete uznała, że lepiej będzie nie odpowiadać.
– Możesz teraz zrobić sobie przerwę na obiad, przejrzymy je później. Chodź, pokażę ci, gdzie jest kuchnia.
W kuchni Margarete wyciągnęła pudełko, które przygotowała dla niej rano ciotka Heidi. Metalowy termos składał się z dwóch ustawionych jeden na drugim pojemników: w dolnym znajdowała się zupa, w górnym zaś dwie kromki chleba – więcej niż zwykle dostawała przez cały dzień w domu Huberów. Choć jej gospodarze jadali dobrze, ona miała żywić się resztkami zebranymi z ich talerzy.
Usłyszała burczenie w brzuchu i usiadła. Zanim podniosła łyżkę do ust, zamoczyła w zupie czerstwy chleb. Przed wojną ciotka Heidi nie zniosłaby takiego nieokrzesania, ale odkąd jej męża Żyda – wuja Margarete – aresztowano za działalność wywrotową, sama musiała zarobić na czynsz. Ledwie wiązała koniec z końcem i nigdy nie marnowała nawet kęsa: suche skórki wczorajszego chleba można było przecież zmiękczyć w zupie. Choć przybycie Margarete do domu ukochanej ciotki wiązało się z całym szeregiem nowych problemów, pensja asystentki bibliotekarki mogła przynajmniej trochę poprawić sytuację finansową.
Po południu Frau Merz poleciła Margarete przerwać segregowanie książek, by pokazać jej, na czym polega praca w wypożyczalni.
– Posiadamy niewielki zbiór lektur, do których studenci mają wolny dostęp, ale w większości przypadków muszą podejść tutaj: proszą o konkretnego autora lub tytuł, a ty przynosisz im książkę z magazynu. Pozycje z list _geheim_ lub _gesperrt_ są składowane osobno: ktoś, kto je zamawia, musi pokazać ci legitymację uniwersytetu i wpisać swoje imię, nazwisko i stanowisko oraz sprecyzować cel naukowy, dla którego musi przeczytać ten… tekst. – Myśl, że ktoś rzeczywiście mógłby chcieć czytać książki uznane przez nazistowski reżim za szkodliwe, najwyraźniej wydawała się Frau Merz iście odrażająca.
Margarete skinęła głową.
– Niestety, czasami zdarzają się i tacy, którzy próbują dostać w swoje ręce niebezpieczne pisma bez uzasadnionej przyczyny. Jak już mówiłam: pokusa jest wielka, a młodych ludzi tak łatwo omotać. Musisz najpierw spisać ich dane, a potem powiedzieć im, że książka, o którą proszą, jest obecnie niedostępna.
– I co dalej? – zapytała Margarete.
– Nic. Przechowujemy ich listę i przekazujemy ją do Biblioteki Narodowej, gdzie mieści się specjalny wydział gestapo, pilnujący, by zasoby naszego magazynu były wykorzystywane zgodnie z prawem.
Margarete głośno przełknęła ślinę. Lista trafi prosto do gestapo, a Frau Metz sądzi, że nic się tym ludziom nie stanie? Jeśli będą mieli szczęście, skończy się na zwykłym przesłuchaniu i ostrzeżeniu, że następnym razem nie będzie tak miło – przynajmniej tak zawsze twierdził Herr Huber, chełpiąc się przez znajomymi, jak to SS wykorzystuje gestapo, by pozbywać się ludzi bez brudzenia sobie rąk.
Gdy zdała sobie sprawę z możliwych konsekwencji swoich działań, przeszedł ją dreszcz. Mogła wysłać jakiegoś nieszczęśnika prosto w szpony gestapowców. Choć prawdziwa Annegret, gdyby żyła, na myśl o możliwości wydania władzom podejrzanych osobników tańczyłaby z radości, Margarete po prostu nie mogła zrobić tego, czego od niej wymagano.
Tego wieczoru wróciła do domu ciotki z ciężkim sercem.
– Jak ci minął dzień, Margarete? – zapytała Heidi.
– W porządku. – Nie było powodu, by ją w to mieszać.
Choć dziewczyna była głodna, w czasie kolacji ledwie skubnęła pyszną ziemniaczaną zapiekankę z marchewką.
– Chyba nie całkiem w porządku.
Margarete westchnęła ciężko.
– Nie. Na początku wszystko było świetnie. Większość dnia spędziłam w piwnicy, dzieląc książki na właściwe, niepożądane i jawnie niebezpieczne. – Podniosła głowę, próbując złowić spojrzeniem wzrok ciotki. – Tak jak oni dzielą ludzi na właściwych, niepożądanych i niebezpiecznych.
Heidi położyła dłoń na jej dłoni. Margarete poczuła ciepło, miłość, ale także rozpacz. Ciotka była gadatliwą, życzliwą czterdziestopięciolatką. Jako młoda dziewczyna zakochała się w równie młodym chłopcu. Pobrali się w 1915 roku; trzy miesiące później jej mąż został wysłany na front, z którego nigdy nie wrócił.
Zdruzgotana utratą pierwszej miłości Heidi przez ponad dekadę nie mogła znaleźć kolejnej, póki nie poznała Ernsta, młodszego brata ojca Margarete. Choć rodzina ciotki gwałtownie sprzeciwiała się jej pomysłowi poślubienia Żyda, choćby i zasymilowanego, Heidi z trzydziestką na karku miała w głębokim poważaniu zabieganie o ich zgodę i wyszła za Ernsta.
Przed oczami stanęły Margarete mgliste wspomnienia z ich ślubu: piękna panna młoda, radosna atmosfera i jej własna sukienka małej księżniczki sypiącej kwiaty przed państwem młodymi zmierzającymi do ołtarza.
Ernst i Heidi byli najszczęśliwszą parą, jaką znała; niestety, nigdy nie zostali pobłogosławieni własnym potomstwem. Choć wiele par starających się o dziecko w późnym wieku miało podobne problemy z poczęciem dziecka, złośliwe plotki krążące wśród rodziny Heidi i jej tak zwanych przyjaciół głosiły, że była to kara boska za wejście w związek małżeński z obcym. Gdy w życie weszły ustawy norymberskie, bezdzietność Heidi została uznana za dowód na to, że mieli oni rację.
Oczywiście w tamtych czasach Margarete nie zdawała sobie z tego sprawy i po prostu cieszyła się częstymi wizytami u cioci Heidi i wujka Ernsta. Zawsze się u nich świetnie bawiła; w końcu nie musiała dzielić się uwagą dorosłych z trójką starszego rodzeństwa.
– To tylko książki, skarbie – powiedziała Heidi, obrzucając Margarete ciepłym spojrzeniem błękitnych oczu.
– Nieprawda! Oni chcą, żebym zapisywała każdego, kto pyta o którąś z zabronionych książek, a pod koniec tygodnia przekazują listę gestapo.
Heidi zbladła, bez wątpienia myśląc o swoim ukochanym mężu, ale gdy odezwała się znowu, jej głos nawet nie zadrżał.
– Albertina to biblioteka naukowa. Z pewnością wszyscy zamawiający te pozycje będą mieli jakiś wiarygodny powód, by po nie sięgać, i nic im się nie stanie. To tylko formalność.
Margarete pokręciła głową.
– Formalność, która na pewno ściągnie kłopoty na głowy niektórych z osób z tej listy. I to ja podam ich gestapo na tacy.
– Nie możesz tak mówić. Nikt, kto ma choć odrobinę zdrowego rozsądku, nie będzie pytał o zakazane książki bez przekonującego powodu.
– A jeśli?
– To znaczy, że najwyraźniej przespał ostatnie osiem lat. Ani ty, ani ja nie jesteśmy w stanie obalić tego systemu.
– Ale to nie znaczy, że chcę być jego częścią! – Margarete wstała, zostawiając w połowie niedojedzoną porcję zapiekanki na stole. Heidi zasłużyła sobie na to. Niestety mieszkanie było zbyt małe, by można było od siebie uciec: Margarete nie miała swojego pokoju, spała na kanapie w salonie. Wzburzona, chwyciła płaszcz – właściwie był to płaszcz Heidi, Margarete pojawiła się u ciotki tylko z tym, co miała na grzbiecie – i wyszła w zimną, grudniową noc.
Przemierzając żwawym krokiem zaciemnione miasto, nie czuła, jak lodowaty wiatr szarpie jej ubranie i smaga twarz. Nie zwracała uwagi ani na toczące się po policzkach łzy wściekłości, ani nawet na drętwiejące z zimna nogi. Nigdy nie wyobrażała sobie, że udawanie nazistki może być tak potworne. Kiedy była tylko żydowską służącą Huberów, przynajmniej nikt nie oczekiwał od niej niczego poza uległością i okazywaniem szacunku – a już z pewnością nie wychodzenia przed szereg i donoszenia na współobywateli.
Pomimo ciążącego jej na sercu smutku nie mogła nie zauważyć, jak spokojny wydawał się Lipsk o tej porze. Minęła co prawda paru policjantów i kilka grup esesmanów patrolujących okolice, nikt z nich jednak nawet nie spojrzał w jej kierunku. Po raz pierwszy od lat, spacerując po ulicach, czuła się bezpiecznie: nie musiała próbować stać się niewidzialna, chowając głowę w ramionach. Nikt z przechodniów nie obrzucił jej wyzwiskami, a jedna kobieta nawet powiedziała jej z uśmiechem „dobry wieczór”.
W miarę jak uchodziła z niej złość, Margarete zdawała sobie sprawę, że jej wolność i bezpieczeństwo mają swoją cenę. Choć nadal pamiętała o konsekwencjach, poprzysięgła sobie, że znajdzie sposób, by zachowywać pozory, jednocześnie nie krzywdząc przy tym innych ludzi. Wróciła do domu Heidi z przekonaniem, że nazajutrz znów pójdzie do biblioteki: inaczej wzbudziłaby podejrzenia i mogłaby narazić życie nie tylko swoje, ale także ciotki. Sytuacja Heidi jako żony Żyda była już wystarczająco niepewna; posunęła się nawet do tego, że zrezygnowała z nazwiska Rosenbaum i wróciła do mniej przyciągającego uwagę panieńskiego Berger.ROZDZIAŁ 4
To była chyba najgorsza podróż pociągiem w życiu Wilhelma. Ze względów finansowych wybrał przejazd drugą klasą i żałował tej decyzji od momentu, gdy lokomotywa opuściła dworzec Gare de l’Est.
Poczuł, że ktoś kolejny raz przepycha się obok niego, i zacisnął zęby. Wagon pękał w szwach od hałaśliwych żołnierzy wracających do domów na święta i ściśniętych między nimi tu i ówdzie cywilów. Mniej więcej godzinę wcześniej oddał swoje miejsce młodej matce z dwójką małych dzieci i zajął składane siedzisko w korytarzu, gdzie on i wielu jemu podobnych zagradzali przejście nieustającemu strumieniowi wsiadających na kolejnych stacjach pasażerów: co chwila musiał podrywać się, by przepuścić kogoś z wielkim bagażem. Istna podróż przez piekło. Gdyby Reiner nie był tak skąpy, wysłałby mu zadatek na poczet spadku razem z biletem w pierwszej klasie do Berlina.
Jakby samo przekonanie przełożonego, żeby udzielił mu urlopu tuż przed świętami, nie było wystarczającym wyzwaniem. Przypominając sobie rozmowę z SS-Obersturmführerem Bickem przeprowadzoną rankiem, następnego dnia po telefonie Eriki, Wilhelm mimowolnie wyprostował się na siedzeniu.
Wszedł do wielkiego narożnego gabinetu, o niebo przyjemniejszego niż jego ponura klitka z jednym oknem wychodzącym na główną ulicę. Czekał cierpliwie, zasalutowawszy wcześniej z wymaganym entuzjazmem, plecami prostymi jak struna i oczami wbitymi w portret Hitlera wiszący na ścianie za mężczyzną siedzącym przy biurku.
– Czego pan chce, Oberscharführer?
– Herr Obersturmführer, z największą przykrością pragnę powiadomić pana, że mój ojciec, Standartenführer Wolfgang Huber, zginął razem z moją matką w morderczym nalocie brytyjskich bombowców.
Bicke podniósł wzrok znad papierów.
– Przykro mi to słyszeć, pana ojciec był jednym z najbardziej szanowanych obywateli Rzeszy.
– Owszem, był prawdziwym bohaterem. – W głosie Wilhelma zabrzmiała nuta dumy: bardzo starał się okazać, że uważa śmierć rodziców nie tyle za osobistą tragedię, ile za heroiczną ofiarę dla Führera. Zdarzały się już aresztowania pogrążonych w żałobie matek opłakujących swoich poległych synów – nie miał zamiaru popełniać ich błędu. Prawdziwy Niemiec nigdy nie okazuje słabości, zwłaszcza w obliczu przeciwności losu. – Reichsführer Himmler jest tego samego zdania, zarządził organizację państwowego pogrzebu. Jestem młodszym synem, moja obecność w trakcie uroczystości jest, o ile nie obowiązkowa, to na pewno usilnie zalecana.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki