- W empik go
Zagadka Cloomber - ebook
Zagadka Cloomber - ebook
Zaniedbane domostwo na odludziu to miejsce, które jak żadne inne potrafi pobudzić wyobraźnię.
Opuszczoną posiadłość, Cloomber Hall, zamieszkuje ekscentryczny generał John Berthier Heatherstone. Mężczyzna od początku czegoś się boi, stroni od towarzystwa, nocami w domu nie gasną światła. Wszystko wskazuje na to, że jego lęki wiążą się z wydarzeniami z przeszłości, sięgając czasów, w których Heatherstone odbywał służbę wojenną w Indiach. Z niewiadomych przyczyn lęki generała osiągają swoją kulminację piątego października. Wiele wskazuje na to, że mężczyzna jest prześladowany.
Tę niezwykłą historię, w której pojawiają się . kapłani buddyjscy, spisuje John Fothergill West, narzeczony córki Johna.
Powieść, wydana w 1888 roku, przenosi w klimatyczną epokę wiktoriańską, a nastrojowość i elegancja łączą się tu z atmosferą tajemnicy oraz poczuciem zagrożenia. Interesującą część utworu stanowi tekst poruszający zagadnienia związane z okultyzmem i wiedzą znaną tylko nielicznym.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-5919-7 |
Rozmiar pliku: | 354 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
HIDŻRA RODZINY WESTÓW Z EDYNBURGA
Ja, John Fothergill West, student prawa na Uniwersytecie w St Andrews, podjąłem próbę spisania na tych oto stronach swoich wspomnień w sposób otwarty, rzeczowy i zwięzły. Sukces literacki nie jest moją ambicją, nie usiłuję też za pomocą wyszukanego stylu ani innych zabiegów artystycznych przedstawiać omawianych tu niesamowitych wydarzeń w mroczniejszym świetle niż to należy. Największym moim pragnieniem jest, aby uczestnicy owych zajść mogli po przeczytaniu mojej relacji w pełni ją zaaprobować, nie znalazłszy ani jednego akapitu, w którym w jakikolwiek sposób odbiegałbym od prawdy lub też próbował ją upiększać. Jeżeli uda mi się ów cel osiągnąć, będę w pełni usatysfakcjonowany tą pierwszą i zapewne ostatnią w moim życiu próbą literacką.
Pierwotnie zamierzałem opisać wszystko w porządku chronologicznym, natomiast w zakresie zdarzeń, w których sam osobiście nie brałem udziału, oprzeć się na wiarygodnych doniesieniach. Jednakże pod wpływem życzliwych mi osób wpadłem na pomysł rozwiązania, które wydaje się mniej uciążliwe dla mnie i ciekawsze dla czytelnika. Postanowiłem mianowicie skorzystać z różnych dostępnych mi rękopisów traktujących o sprawach związanych z tematem tej opowieści i uzupełnić je o relacje z pierwszej ręki pochodzące od osób, które najlepiej znały generała-majora J. B. Heatherstone’a. Zgodnie z tym planem przedstawię czytelnikom zeznania Izraela Stakesa, niegdyś stangreta w Cloomber Hall, oraz Johna Easterlinga z Królewskiej Akademii Medycznej w Edynburgu, obecnie zaś praktykującego w Stranraer w Wigtownshire. Do nich zaś dodam wierne cytaty zaczerpnięte z dziennika nieżyjącego Johna Berthiera Heatherstone’a, dotyczące zajść mających miejsce w dolinie Thul jesienią 1841 roku, pod koniec pierwszej wojny brytyjsko-afgańskiej, wraz z opisem potyczki w wąwozie Terada oraz śmierci człowieka zwanego Gulab Szachem. Na siebie samego nakładam obowiązek uzupełnienia ewentualnych luk w tej historii. Tym samym z pozycji autora spadam do roli kompilatora; z drugiej wszakże strony dzieło moje przestaje być li tylko opowieścią, urasta zaś do rangi zbioru oświadczeń złożonych pod przysięgą.
Ojciec mój, John Hunter West, był znanym uczonym, zajmującym się sanskrytem i historią Orientu; jego nazwisko wciąż liczy się wśród zgłębiających owe dziedziny. Po sir Williamie Jonesie to on pierwszy zwrócił uwagę na znaczenie literatury wczesnoperskiej, a jego przekłady zarówno Hafiza, jak i Farida ud-Din Attara zasłużyły na najwyższe uznanie samego barona von Hammer-Purgstalla z Wiednia oraz innych wybitnych krytyków z Kontynentu. Wydanie „Orientalisches Scienz-blatt” ze stycznia 1861 roku nazywa go „der berühmte und sehr gelehrnte Hunter West von Edinburgh” ; doskonale pamiętam, że ojciec — powodowany próżnością, którą wszak łatwo mu wybaczyć — wyciął ów fragment i przechowywał wśród najpilniej strzeżonych rodzinnych dokumentów.
Wykształcono go na adwokata z prawem do występowania przed Najwyższym Sądem Cywilnym Szkocji, lecz jego literackie zamiłowania pochłaniały tak wiele czasu, że nie starczało go już na pracę zawodową. Kiedy klienci dobijali się do drzwi jego kancelarii na George Street, ojciec siedział zagrzebany w papierach w zakątku biblioteki albo pochylał się nad jakimś zatęchłym manuskryptem w Towarzystwie Filozoficznym; starożytne kodeksy spisane sześćset lat przed Chrystusem bardziej pochłaniały jego umysł niż zawiłe zagadnienia dziewiętnastowiecznego szkockiego prawa.
Nie można się zatem dziwić, że w miarę, jak jego wiedza rosła, ubywało mu klientów. W momencie, gdy gwiazda jego sławy rozbłysła w zenicie, finansowo znalazł się na samym dnie. Ponieważ żaden z uniwersytetów w kraju nie prowadził katedry sanskrytu, a i gdzie indziej nie było zapotrzebowania na kwalifikacje, jakimi dysponował, bylibyśmy zmuszeni żyć w szlachetnym ubóstwie, czerpiąc pocieszenie z aforyzmów i nauk Ferdousiego, Omara Chajjama oraz innych wschodnich poetów, ulubieńców ojca, gdyby nie niespodziewana życzliwość i szczodrość jego przyrodniego brata, Williama Farintosha, dziedzica Branksome w Wigtownshire.
Ówże William Farintosh był właścicielem majątku ziemskiego, którego areał był niestety odwrotnie proporcjonalny do wartości, obejmował bowiem najbardziej ponury i jałowy obszar w całym tym ponurym i jałowym hrabstwie. Jako kawaler Farintosh miał wszakże znikome wydatki, zaś dochody z dzierżawy rozproszonych gospodarstw rolnych oraz sprzedaży hodowanych na wrzosowiskach kuców rasy Galloway nie tylko pozwalały mu żyć na odpowiednim poziomie, lecz także odłożyć okrągłą sumkę w banku.
W czasach, gdy powodziło nam się stosunkowo nieźle, nasze kontakty były sporadyczne, lecz gdy tylko zaczęliśmy z trudem wiązać koniec z końcem, ojciec otrzymał list, w którym krewniak niczym anioł opiekuńczy zapewniał go o swojej życzliwości i gotowości służenia pomocą. Pisał, że od pewnego czasu zawodzi go jedno płuco, a doktor Easterling ze Stranraer zaleca, aby ostatnie lata życia, jakie mu jeszcze pozostały, spędził w łagodniejszym klimacie. Postanowił zatem przenieść się na południe Włoch i prosił, abyśmy na czas jego nieobecności zamieszkali w Branksome, gdzie ojciec mógłby objąć funkcję zarządcy majątku oraz plenipotenta z pensją, której wysokość aż nadto zaspokoiłaby wszelkie nasze potrzeby.
Matka moja nie żyła już wówczas od kilku lat, decyzję musieliśmy więc podjąć we troje: ojciec, ja oraz moja siostra Esther. Łatwo odgadnąć, że nie zastanawialiśmy się długo nad przyjęciem tak hojnej propozycji. Jeszcze tej samej nocy ojciec wyruszył do Wigtown, Esther zaś i ja podążyliśmy za nim kilka dni później, taszcząc ze sobą dwa worki uczonych ksiąg oraz ten skąpy dobytek, który warto było zabrać.II
DZIWNE PRZYBYCIE NOWEGO LOKATORA CLOOMBER HALL
Angielskiemu dziedzicowi majątek Branksome mógłby się wydać nędznym lokum, nam jednak, nawykłym gnieździć się w ciasnych mieszkankach, jawił się niczym iście królewska posiadłość. Sam budynek był niski i rozłożysty, kryty czerwoną dachówką, z oknami o szybach dzielonych szprosami na równe rzędy rombów oraz całym mnóstwem jadalni o pociemniałych od dymu sufitach, wykładanych dębową boazerią. Od frontu znajdował się niewielki trawnik otoczony pasem rzadkich, rachitycznych buków, pokręconych i na poły uschniętych, a to za sprawą niszczącego wpływu morskiej bryzy. Na tyłach położony był przysiółek Branksome-Bere — góra tuzin chałup zamieszkałych przez prostych rybaków, dla których dziedzic był ich naturalnym protektorem. Od zachodu rozpościerała się szeroka, żółta plaża, za nią szumiało Morze Irlandzkie, z pozostałych zaś stron jak okiem sięgnąć leżały wrzosowiska, z bliska szarozielone, w dalszej perspektywie fioletowe, ciągnące się długimi, szerokimi zakolami hen, aż po horyzont.
Wybrzeże w okolicach Wigtown okazało się wyjątkowo ponure i odludne. Można było przejść wiele mil i nie natknąć się na żadne żywe stworzenie z wyjątkiem białych mew, które, trzepocząc ciężko skrzydłami, nawoływały się nawzajem skrzekliwie i smutno. Zaiste, bardzo tam było odludnie i bardzo ponuro! Gdy tylko z oczu wędrowca znikało Branksome, nigdzie wokół nie znać było śladu budowli wzniesionych ludzką ręką, jeśli nie liczyć wysokiej białej wieży Cloomber Hall, sterczącej spomiędzy otaczających ją jodeł i modrzewi niczym płyta jakiegoś olbrzymiego nagrobka. Wspaniały ów dwór, położony nieco ponad milę od naszej siedziby, wybudowany został przez zamożnego kupca z Glasgow, którego cechowały dziwne gusta oraz upodobanie do samotności. W chwili naszego przybycia posiadłość od wielu lat była niezamieszkana: stała opuszczona, z murami naznaczonymi przez żywioły, wpatrując się obojętnie pustymi oknami w zbocze pobliskiego wzniesienia. Pokryta liszajami i pleśnią wieża służyła rybakom za punkt orientacyjny, doświadczenie nauczyło ich bowiem, że gdy kominy dziedzica i biała wieża Cloomber znajdą się w linii prostej, ich łodzie snadnie ominą pasmo zdradliwych skał prężących swoje najeżone głazami grzbiety — niby jaki śpiący potwór — nad wzburzonymi wodami smaganej wiatrem zatoki.
Do tego zatem dzikiego miejsca przywiódł los mego ojca, siostrę i mnie samego. Samotność nie była nam straszna. Po wrzawie i zgiełku wielkiego miasta, udręczeni dodatkowo żmudną koniecznością podtrzymywania — przy bardzo ograniczonych środkach — pozorów dawnego dostatku, z ulgą powitaliśmy kojący spokój, jakim napawały nas niczym nieograniczony horyzont oraz rześkie wiejskie powietrze. Tutaj przynajmniej nie musieliśmy się obawiać plotkujących sąsiadów, którzy wtykaliby nos w nie swoje sprawy. Dziedzic pozostawił nam swój faeton i dwa kucyki, abyśmy mogli z ojcem objeżdżać posiadłość, doglądając tych wszystkich spraw, za które odpowiada zwykle zarządca, podczas gdy nasza droga Esther miała prowadzić dom i rozświetlać ciemne, stare gmaszysko swoją obecnością. Tak też sobie żyliśmy, prosto i zwyczajnie, aż do pewnej letniej nocy, kiedy to zdarzyło się coś niespodziewanego, zwiastując — jak się później okazało — niezwykłe zajścia, których przebieg postanowiłem tutaj opisać.
Miałem wówczas w zwyczaju wypływać wieczorami łodzią wiosłową dziedzica, aby nałowić witlinków na kolację. Owego pamiętnego dnia wybrała się ze mną moja siostra; podczas gdy ona siedziała na rufie z książką, ja zarzuciłem wędki na dziobie.
Słońce schowało się już za poszarpanymi irlandzkimi klifami, lecz w miejscu, w którym zaszło, wciąż wisiały rozświetlone czerwonym blaskiem chmury, rzucając na wodę ognistą poświatę. Całą powierzchnię morza znaczyły szwy i blizny karmazynowych rozbłysków. Stojąc w łodzi, podziwiałem wspaniałą panoramę wybrzeża, morza i nieba, gdy w pewnej chwili siostra ze stłumionym okrzykiem zdumienia szarpnęła mnie za rękaw.
— Zobacz, Johnie! — zawołała. — W Cloomber Hall pali się światło!
Odwróciłem głowę i spojrzałem za siebie, na wysoką, białą wieżę wyzierającą znad wierzchołków drzew. Gdy tak patrzyłem, wyraźnie dostrzegłem w jednym z okien błysk światła, który zniknął, by pojawić się znów na wyższej kondygnacji. Migotał tam czas jakiś, po czym zauważyłem go kolejno w dwóch oknach piętro niżej, zanim całkiem przesłoniły go drzewa. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś wdrapał się po schodach na wieżę, niosąc w ręku zapaloną świecę albo lampę, a następnie wrócił do głównego budynku.
— Któż to może być, u licha? — wykrzyknąłem, kierując to pytanie bardziej do siebie niż do Esther, gdyż widoczny na jej obliczu wyraz zaskoczenia wyraźnie świadczył, iż nie zna ona na nie odpowiedzi. — Może ktoś z Branksome-Bere chciał się w środku rozejrzeć?
Siostra pokręciła głową. — Nikt stąd nie ośmieliłby się przekroczyć bram tego domu — rzekła. — Poza tym, jak wiesz, klucze są u pełnomocnika w Wigtown. Żaden z tutejszych mieszkańców nie dostałby się do środka, nawet gdyby zżerała go ciekawość.
Przypomniawszy sobie solidne drzwi i ciężkie okiennice, strzegące dolnego piętra Cloomber Hall, nie mogłem nie przyznać jej racji. Niespodziewany przybysz musiał albo sforsować zabezpieczenia przy użyciu znacznej siły fizycznej, albo też wejść w posiadanie kluczy. Zaintrygowany zagadką, zawróciłem łódź do brzegu, pragnąc na własne oczy przekonać się, kim jest ów intruz i jakie są jego zamiary. Następnie odprowadziłem siostrę do Branksome i zawezwawszy Setha Jamiesona, niegdyś marynarza na okręcie wojennym, obecnie zaś jednego z najprzedniejszych rybaków w okolicy, w gęstniejącym mroku wyruszyłem wraz z nim przez wrzosowisko.
— Gadają, że nocą źle się tam dzieje — zauważył mój towarzysz, dostrzegalnie zwalniając kroku, gdy tylko wyjaśniłem mu cel naszej wyprawy. — Nie bez kozery właściciel onego domostwa nigdy doń nie zagląda.
— Ktoś w każdym razie nie boi się w nim przebywać — odparłem, wskazując Sethowi majaczący przed nami w ciemnościach biały gmach. Światło, które dostrzegłem z łodzi, poruszało się w tę i z powrotem w oknach na parterze, z których usunięto okiennice. Zauważyłem też drugie, słabsze, podążające kilka kroków za pierwszym. Najwyraźniej dwie osoby, jedna z lampą, druga ze świecą albo ogarkiem w ręku dokonywały obchodu budynku.
— Lepiej nie pchać głowy pod topór — rzekł z uporem Seth Jamieson, przystając w pół kroku. — Nie nasza to rzecz, jeśli jaki upiór albo zjawa upodobały sobie Cloomber. Niedobrze jest mieszać się w takie sprawy.
— Nie bredź, człowieku! — wykrzyknąłem. — Upiór nie przyjechałby chyba dwukółką! Skąd twoim zdaniem wzięły się te dwie latarnie przed bramą?
— To światła dwukółki, ani chybi! — przytaknął mój towarzysz nieco mniej grobowym tonem. — Pójdźmy tam, panie West, i obaczmy, kto tu czego szuka.
Tymczasem zapadła noc, jedynie na zachodzie tuż nad horyzontem jaśniał jeszcze wąski paseczek nieba. Przebrnęliśmy przez wrzosowisko i wyszliśmy na gościniec do Wigtown w miejscu, gdzie dwie wysokie, kamienne kolumny strzegły wjazdu w aleję wiodącą do Cloomber Hall. Obok, na spłachetku trawy rosnącej przy gościńcu, pasł się zaprzężony do powozu koń.
— A niech mnie! — zawołał Jamieson, przyjrzawszy się z bliska porzuconemu pojazdowi. — Dobrze znam tę dwukółkę.
Należy do pana McNeila, pełnomocnika z Wigtown. Tego, co pilnuje kluczy do posiadłości.
— Porozmawiajmy z nim, skoro już tu jesteśmy — zaproponowałem. — O ile się nie mylę, właśnie wychodzą.
Niemal jednocześnie w oddali trzasnęły masywne drzwi, a kilka minut później w ciemności zamajaczyły dwie zbliżające się ku nam sylwetki: jedna wysoka i koścista, druga zaś niska i krępa. Ludzie ci byli tak pochłonięci rozmową, że zauważyli nas dopiero wyszedłszy poza bramę.
— Dobry wieczór, panie McNeil — odezwałem się, robiąc krok w stronę pełnomocnika z Wigtown, którego zdążyłem przelotnie poznać. Na dźwięk moich słów niższy mężczyzna zwrócił twarz w moją stronę, potwierdzając tym samym, że nie pomyliłem się co do jego tożsamości. Jego wyższy towarzysz natomiast odskoczył jak oparzony, przejawiając oznaki wielkiego wzburzenia.
— Co to ma znaczyć, McNeil? — usłyszałem jego zacinający się z gniewu głos. — Dał mi pan słowo! Jak pan to wytłumaczy?
— Spokojnie, generale, spokojnie! Nie ma powodów do niepokoju! — rzekł niski, tęgi pełnomocnik łagodnym tonem, jakim ktoś mógłby się zwrócić do przestraszonego dziecka. — To tylko młody pan Fothergill West z Branksome, choć nie pojmuję, co go tutaj sprowadza o tak późnej porze. Ponieważ jednak będziecie panowie sąsiadami, chętnie skorzystam z okazji, aby was sobie przedstawić. Panie West, oto generał Heatherstone, nowy najemca Cloomber Hall.
Wyciągnąłem rękę do wysokiego mężczyzny, który uścisnął ją z wahaniem i na poły niechętnie. — Przyszedłem tu — wyjaśniłem — ponieważ ujrzałem światło w oknach domu i pomyślałem, że stało się coś złego. Cieszę się, że tak zrobiłem, bo dzięki temu mam przyjemność poznać pana generała.
Mówiąc to, byłem świadomy, że nowy lokator Cloomber Hall przypatruje mi się bardzo uważnie w ciemnościach. Kiedy skończyłem, wyciągnął długie, drżące ramię i obrócił latarnię przy dwukółce w taki sposób, aby skierować strumień jej światła prosto na moją twarz.
— Wielkie nieba, McNeil! — wykrzyknął równie przejęty jak wcześniej. — Ten człowiek jest brunatny jak glina! To nie Anglik! Nie jesteś waść Anglikiem, prawda?
— Szkotem z krwi i kości — odrzekłem, z trudem tłumiąc śmiech. Na widok autentycznego przerażenia w twarzy nowego znajomego zdołałem się jednak powstrzymać.
— Szkot, tak? — rzucił z westchnieniem ulgi. — W dzisiejszych czasach to jedno i to samo. Proszę mi wybaczyć, panie... panie West. Jestem roztrzęsiony, potwornie roztrzęsiony. Jedźmy, panie McNeil, w ciągu godziny musimy być z powrotem w Wigtown. Dobrej nocy, panowie, dobrej nocy!
Mężczyźni wdrapali się na siedzenie, pełnomocnik strzelił z bata i wysoki powóz potoczył się w noc. Jego latarnie rzucały ostre światło, które zdawało się drążyć jasne tunele w mroku po obu stronach drogi, aż w końcu stukot kół umilkł w oddali.
— Co sądzisz o naszym nowym sąsiedzie, Jamieson? — zagadnąłem po dłuższym milczeniu.
— Zaiste, panie West, wydaje się bardzo nerwowy. Może doskwiera mu sumienie?
— Raczej wątroba — odparłem. — Wygląda na kogoś, kto zaniedbał nieco swoje zdrowie. Ale nic tu po nas, Seth — robi się chłodno i czas wracać do domu.
Pożegnawszy się z moim towarzyszem, ruszyłem przez wrzosowisko w kierunku ciepłego, czerwonawego blasku rozświetlającego okna bawialni w Branksome.III
DALSZA ZNAJOMOŚĆ Z GENERAŁEM-MAJOREM J. B. HEATHERSTONE’EM
Jak można się było spodziewać, wieść o świeżo przybyłym lokatorze w Cloomber Hall wzbudziła w naszej małej społeczności nie lada poruszenie, dając początek licznym spekulacjom na temat nowego najemcy oraz powodów, dla których wybrał on właśnie ten odludny zakątek kraju. Szybko stało się jasne, że cokolwiek nim kierowało, planuje zabawić u nas jakiś czas: z Wigtown do Cloomber ciągnęły zastępy hydraulików i stolarzy, dom od rana do nocy rozbrzmiewał uderzeniami młotków. Remont trwał w najlepsze. Zadziwiające, jak prędko udało się usunąć ślady pozostawione przez deszcz i wiatr: wkrótce wielka, prostokątna budowla wyglądała jak nowa, jakby ją wczoraj postawiono. Wiele wskazywało na to, że pieniądze nie stanowią dla generała Heatherstone’a żadnego problemu i nie z oszczędności postanowił zamieszkać pośród nas.
— Może chce się oddać studiom — podsunął mój ojciec, gdy omawialiśmy tę kwestię przy stole podczas śniadania. — Niewykluczone, że wybrał tak odosobnione miejsce, aby ukończyć jakieś _magnum opus,_ nad którym pracuje. Jeżeli tak, z największą radością udostępnię mu swoją bibliotekę.
Esther i ja wybuchnęliśmy śmiechem na to jakże dumne określenie dwóch worków książek.
— Może być tak, jak mówisz, ojcze — przyznałem — lecz podczas naszej krótkiej rozmowy generał nie zrobił na mnie wrażenia człowieka o wielkim zamiłowaniu do książek. Jeżeli miałbym zgadywać, rzekłbym, że przeniósł się tutaj za radą lekarza, licząc, że cisza oraz świeże powietrze pomogą mu ukoić skołatane nerwy. Gdybyś widział, jak na mnie łypał, jak trzęsły mu się ręce, nie miałbyś wątpliwości, że temu człowiekowi potrzeba spokoju.
— Ciekawe, czy ma żonę i dzieci — wtrąciła moja siostra. — Biedactwa, będą tutaj okropnie samotne! Poza nami w promieniu siedmiu mil albo i więcej nie ma żadnej rodziny, którą można by odwiedzać.
— Generał Heatherstone to wybitny żołnierz — zauważył ojciec.
— Gdzie o nim słyszałeś, papo?
— Ach, moi drodzy — odrzekł ojciec, uśmiechając się do nas znad filiżanki z kawą — dopiero co śmialiście się z mojej biblioteki. Widzicie teraz, że bywa bardzo użyteczna. — Mówiąc to, zdjął z półki księgę w czerwonej okładce i przewrócił kilka stronic. — Oto pochodzący sprzed trzech lat rejestr wojskowych stacjonujących w Indiach — wyjaśnił. — A oto i poszukiwany przez nas dżentelmen: „J. B. Heatherstone, komandor Orderu Łaźni”, moi drodzy, „odznaczony Krzyżem Wiktorii” — Krzyżem Wiktorii, pomyślcie tylko! — „dawniej pułkownik w Indiach, w 41. bengalskim pułku piechoty, obecnie w stanie spoczynku w randze generała-majora”. Obok przedstawiono przebieg jego służby: „zdobycie Ghazni i obrona Dżalalabadu, Sobraon w 1848 roku, powstanie sipajów i oblężenie Oudh. Pięciokrotnie wymieniany w meldunkach”. Uważam, moi drodzy, że powinniśmy być dumni z takiego sąsiada.
— Przypuszczam, że nie ma tam mowy o tym, czy jest żonaty? — zagadnęła Esther.
— Nie — odparł ojciec, kręcąc siwą głową, po czym skwapliwie zademonstrował nam swoje poczucie humoru: — Informacja ta nie figuruje w spisie jego bohaterskich czynów, choć śmiało mogłaby się tam znaleźć, wierz mi, moja droga.
Wszelkie nasze wątpliwości zostały wkrótce rozwiane. W dniu zakończenia remontu w Cloomber Hall wybrałem się do Wigtown i po drodze natknąłem się na powóz wiozący generała Heatherstone’a z rodziną do ich nowego domu. U boku generała siedziała starsza dama, blada i bardzo mizerna, na wprost zaś młodzieniec mniej więcej w moim wieku oraz kilka lat młodsza od niego panna. Uchyliłem kapelusza i już miałem ich wyminąć, gdy generał krzyknął na woźnicę, aby ten się zatrzymał, po czym wyciągnął do mnie rękę na powitanie. W świetle dnia przekonałem się, że jego twarz, choć ponura i sroga, potrafiła przyjąć całkiem uprzejmy wyraz.
— Jakże się pan miewa? — zawołał. — Winien jestem panu przeprosiny za swoje nieco szorstkie zachowanie onegdaj w nocy. Proszę wybaczyć staremu wiarusowi, który najlepsze lata życia spędził w mundurze. Muszę jednak przyznać, że jak na Szkota ma pan bardzo ciemną karnację.
— Płynie we mnie także hiszpańska krew — odparłem, zaintrygowany powrotem do kwestii koloru mojej skóry.
— To istotnie wszystko tłumaczy — przyznał generał, a zwracając się do żony, rzekł: — Moja droga, pozwól, że ci przedstawię pana Fothergilla Westa. A oto mój syn i córka. Przybywamy do Cloomber w poszukiwaniu spokoju, panie West — niczym nie zakłóconego spokoju.
— W takim razie nie mogliście państwo lepiej trafić — stwierdziłem.
— Tak pan sądzi? — mruknął Heatherstone. — W rzeczy samej, bardzo tu cicho i odludnie. Nocami można zapewne przemierzać wiejskie drogi i nie napotkać żywego ducha, mam rację?
— Niewielu kręci się tutaj po zmroku — przyznałem.
— Nie doskwierają wam włóczędzy ani wędrowni żebracy? Domokrążcy, włóczykije albo ci łajdacy Cyganie? Nie ma w okolicy podobnego tałatajstwa...?
— Chłodno dzisiaj — wtrąciła pani Heatherstone, otulając się ciaśniej narzutką z foczego futra. — Nie powinniśmy dłużej zatrzymywać pana Westa.
— Słusznie, moja duszko, słusznie. W drogę, woźnico. Do widzenia, panie West. — Powóz ze stukotem kół potoczył się w stronę Cloomber Hall, ja zaś, pogrążony w zadumie, ruszyłem w stronę naszej wiejskiej metropolii.
Gdy szedłem główną ulicą, z biura wybiegł pan McNeil i dał mi znak, abym się zatrzymał. — Zjawili się nowi najemcy — oznajmił. — Dziś rano wyjechali do Cloomber.
— Spotkałem ich po drodze — odrzekłem. Spojrzawszy na krępego pełnomocnika spostrzegłem, że ma zaczerwienioną twarz, jakby niedawno raczył się alkoholem.
— Nie ma to jak robić interesy z prawdziwym dżentelmenem — dodał ze śmiechem. — Rozumiemy się bez słów. „To jaką kwotę wpisać?” — rzuca do mnie generał, wyjmując z leżącego na stole pugilaresu czysty czek. „Dwieście funtów” — ja na to. Bądź co bądź należy mi się dodatkowa zapłata za czas i fatygę.
— Sądziłem, że uregulował ją już właściciel majątku — zauważyłem.
— Tak, tak, ale należy mi się prowizja. Generał wypisał czek i rzucił mi go, jakby to był stary znaczek pocztowy. Tak się powinno załatwiać sprawy pomiędzy uczciwymi ludźmi — choć nie uchodzi, aby jeden korzystał na krzywdzie drugiego. Wstąpi pan do mnie na kieliszeczek whisky, panie West?
— Nie, dziękuję — odparłem. — Mam jeszcze coś do załatwienia.
— No cóż, interesy przede wszystkim. Zresztą lepiej jest nie pić z rana. Co do mnie, to z wyjątkiem kropelki przed śniadaniem na apetyt i kieliszka, może dwóch po posiłku na trawienie w ogóle nie tykam alkoholu przed południem. Może to nadmierna ostrożność z mojej strony, ale zapobiegliwości nigdy dosyć. Co pan sądzi o generale, panie West?
— Nie zdążyliśmy się poznać na tyle, abym mógł go oceniać — odpowiedziałem.
Pan McNeil postukał się palcem wskazującym w czoło. — Oto, co o nim myślę — rzekł konfidencjonalnym szeptem. — Według mnie, sir, całkiem postradał rozum... Co uznałby pan za dowód szaleństwa, panie West?
— Wystawienie czeku in blanco pełnomocnikowi z Wigtown — odparłem.
— Żarty się pana trzymają! Ale tak między nami, gdyby ktoś spytał pana, ile stąd mil do najbliższego portu, czy przyjmuje on okręty ze Wschodu, czy po okolicznych drogach pętają się włóczędzy i czy zgodnie z umową najmu wolno postawić mur wokół posiadłości, co by pan sobie pomyślał?
— Z całą pewnością uznałbym takiego człowieka za ekscentryka — odrzekłem.
— Gdyby każdy dostawał, co mu się należy, nasz pan generał znalazłby się w domu za wysokim murem i nie kosztowałoby go to ani pensa — stwierdził pełnomocnik.
— Czyli gdzie? — zapytałem.
— Ano w zakładzie dla obłąkanych hrabstwa Wigtown! — wybuchnął śmiechem krępy człowieczek, ja zaś oddaliłem się, pozostawiając go zaśmiewającego się z własnego dowcipu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.