Facebook - konwersja

„Złe książki również nas czegoś uczą” – rozmowa z Lee Childem

Blog - baner - „Złe książki również nas czegoś uczą” – rozmowa z Lee Childem

Ma na swoim koncie ponad 100 milionów sprzedanych egzemplarzy. Jego książki wydawane są w 49 językach, w 101 krajach. Od 1997 roku, ze swoim nieodłącznym partnerem Jackiem Reacherem, szturmem zdobywa szczyty list bestsellerów. Lee Child w rozmowie z Virtualo wyjawia, dlaczego pisze pod pseudonimem, z jakiego powodu nawrzeszczał na niego taksówkarz, czemu thrillery były pierwszymi opowieściami, a także… czemu nie może znaleźć dla siebie wygodnego krzesła. Zaciekawieni? Przeczytajcie cały wywiad z autorem ebooka Nocna runda!

Ma Pan na swoim koncie ponad 20 powieści. Jacka Reachera, swojego głównego bohatera, powołał Pan do życia 21 lat temu. Można powiedzieć, że jest Pan człowiekiem sukcesu. Czy jako pisarz czuje się Pan spełniony? Czy ma Pan jeszcze jakieś pisarskie cele, których nie udało się Panu do tej pory zrealizować?

Dobre pytanie. Czy jestem spełniony? Sądzę, że każdy z nas ma taki nawyk myślowy, by zawsze chcieć więcej i więcej. Doskonale pamiętam, jak wiele lat temu wyruszyłem w trasę po Wielkiej Brytanii, by promować jedną z moich pierwszych książek. Znalazła się ona wówczas na siódmym miejscu na liście bestsellerów. W drodze powrotnej na lotnisko powiedziałem mojemu agentowi, że – no cóż – siódme miejsce, wolałbym, żeby było chociaż piąte, albo jeszcze lepiej – czwarte. Wtedy kierowca powiedział do mnie: „Zamknij się i ciesz się tym, co masz. Siódme miejsce nie jest złe!”. To było bardzo pouczające. Miałem sen, w którym pewien dziennikarz powiedział mi: „O, kurczę, sprzedałeś 3 miliardy egzemplarzy! To połowa świata! Jakie to uczucie?”. Odpowiedziałem mu: „Co jest nie tak z drugą połową?” (śmiech).

Powiedział Pan kiedyś, że thrillery były pierwszymi opowieściami, które ludzie sobie przekazywali.

Tak, to prawda. Cofnijmy się do głębokiej prehistorii, do początków opowiadania historii, kiedy ludzie żyli w jaskiniach. Dziś czytamy książki w wolnym czasie, dla relaksu. Wtedy relaks nie istniał: każda chwila była desperacką walką o przetrwanie. Jaką w związku z tym rolę mogło pełnić opowiadanie historii? Opowiadania mogły być sposobem na dodanie sobie i innym otuchy lub odwagi. Jestem pewien, że pierwsze historie opowiadały o sposobach przetrwania i o niebezpieczeństwie. Dzięki nim ludzie czuli się trochę silniejsi, odważniejsi.

Pana kariera zawodowa jest niezwykła. Skończył Pan studia prawnicze, ale nigdy nie pracował Pan w zawodzie. Związał się Pan za to z kulturą. Najpierw trafił Pan do teatru, później do telewizji, by wreszcie zostać pisarzem. Czy o Pana zawodowej ścieżce decydował przypadek, czy raczej były to świadome wybory?

W moim środowisku studia były czymś nieuniknionym, oczywistym. To był dobry czas – trzy lata beztroski i zabawy. Było wspaniale, ale potem musieliśmy iść do pracy (śmiech). Nigdy nie chciałem mieć poważnej pracy. Widziałem siebie raczej w branży rozrywkowej. I w tym kierunku konsekwentnie dążyłem. Ale zawód pisarza był rzeczywiście przypadkowy. Kolejno wyeliminowałem wszystkie możliwości zawodowe i zostało jedynie pisanie.

Dlaczego zdecydował się Pan pisać pod pseudonimem i dlaczego wybrał Pan Lee Childa? Czy to prawda, że chciał Pan, by Pana książki były na półkach w księgarniach między Agathą Christie a Raymondem Chandlerem?

(śmiech). Zaczynałem swoją karierę zawodową jako inspicjent w teatrze. Panowała zasada, wedle której dwie osoby nie mogły się tak samo nazywać. Kiedy dołączyłem do grupy, należał już do niej aktor, który nazywał się tak samo jak ja. Dlatego musiałem wymyślić sobie pseudonim. Później, kiedy pracowałem w telewizji, podpisałem kontrakt, który zobowiązywał mnie do wyłączności. Kiedy pojawił się inny lukratywny projekt, w którym mogłem wziąć udział, postanowiłem działać pod pseudonimem. W sumie, w swojej karierze zawodowej miałem sześć różnych nazwisk (śmiech). Uważam, że nie mogło być inaczej: zacząłem nową pracę jako pisarz, musiałem wybrać sobie nowe imię. Wybierając Lee Childa, nie tyle chciałem być na półkach między Christie a Chandlerem, ponieważ w każdej księgarni książki są poukładane według innego klucza. Chciałem natomiast być na początku alfabetu, ponieważ ludzie czytają od lewej do prawej i w połowie są już znużeni.   

Jakie były kulisy wydania Pana pierwszej książki? Czy trudno było znaleźć wydawcę?

Zwykle pisarze spotykają się z odrzuceniem po kilkanaście razy. Słyszałem historię o facecie, który został odrzucony 20 razy. Dopiero za 21 razem udało mu się wydać. Ja miałem to szczęście, że nie zostałem odrzucony ani razu. Pierwszemu z wydawców spodobała się moja książka.

To wielki sukces.

Zgadza się, chociaż ludziom wydaje się, że Jack Reacher od zawsze był bardzo popularny. A to nieprawda. Pierwsza książka nie zyskała wielkiej popularności. Drugiej poszło już nieco lepiej. To był proces – od wydania pierwszej książki minęło 8 lat, zanim znalazłem się na szczycie listy bestsellerów. Nie zbudowałem swojego sukcesu w jedną noc. Pamiętam, jak po raz pierwszy wydałem książkę w USA. Wydrukowano wówczas 18 tysięcy egzemplarzy – to tyle, co nic. Dlatego to błąd myśleć, że miałem prostą receptę na sukces. Pamiętam, jak mój agent powiedział mi, że w tej branży potrzeba 10 lat, by na chwilę znaleźć się na szczycie. I faktycznie tak jest.   

W jednym z wywiadów stwierdził Pan, że pisarstwo jest najczystszą formą rozrywki. Czemu spośród wszystkich form dostarczania odbiorcom rozrywki wybrał Pan akurat literaturę? Czemu np. nie został Pan aktorem?

Ponieważ nie mam do tego talentu (śmiech). Teatr to praca zespołu, tak samo telewizja. Kiedy sztuka czy produkcja odnosi sukces, nie możesz powiedzieć, że to twój sukces, ponieważ w przygotowania zaangażowanych było mnóstwo innych ludzi. W przypadku pisarstwa oczywiście są po drodze agenci, wydawcy, redaktorzy, księgarze. Ale jak przychodzi co do czego i książka okazuje się katastrofą, to tylko moja wina. Gdy odnosi sukces – to moja zasługa. Dlatego pisanie wydaje mi się czystsze. Kluczowe jest dla mnie to, że kiedy czytasz moją książkę, w pewnym sensie twój umysł jest w mojej głowie, spędzamy razem czas. To coś, czego żadna inna forma rozrywki nie zapewni.

Czy w związku z tym czuje się Pan samotny jako pisarz?

Tak, dokładnie. To największa zmiana, jakiej doświadczyłem, przeskakując z pracy w telewizji do pisania. Teraz potrafię przez tydzień przebywać zupełnie sam i z nikim się nie kontaktować.

Czy odpowiada to Panu?

Tak, ale pod koniec tygodnia myślę: „Ok, wyjdźmy gdzieś” (śmiech).

Mówi się, że to już reguła: Jack Reacher wysiada z autobusu – Lee Child trafia na szczyt listy bestsellerów. Pozostaje pytanie: jak Pan to robi?

To stwierdzenie pojawiło się w jednym z moich wywiadów, a mój agent postanowił zrobić z nim koszulki (śmiech). A tak na poważnie, nie mam pojęcia, jak to się dzieje. Myślę, że pisarz to ostatnia osoba, której należy zadać takie pytanie. To nie autor czyni książkę popularną, tylko czytelnicy. Nie mam pojęcia, czemu ludzie lubią Jacka Reachera. Najlepiej spytaj moich czytelników (śmiech).

Jack Reacher to wagabunda i samotnik, dla którego sprawiedliwość jest największą cnotą. Jego postać przywodzi na myśl jedynego sprawiedliwego- szeryfa z westernów albo… Robin Hooda. Czy tam można szukać źródeł Pana inspiracji?

Praktycznie każda kultura ma swoją mitologię i swoich bohaterów. Zwykle pojawia się tam tajemniczy nieznajomy, pogromca zła, ostatni sprawiedliwy. To sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, dlaczego wciąż, w każdym stuleciu, w każdej epoce, wymyślamy kolejne tego typu postaci? W istocie desperacko pragniemy, by tacy ludzie istnieli. W tym sensie Reacher nie jest moim odkryciem. 

Czy Reacher z założenia miał być bohaterem jednej książki, czy od razu był pomyślany jako główna postać całej serii?

Zdecydowanie chciałem, by Reacher był głównym bohaterem serii, ponieważ sam, jako czytelnik, uwielbiam serie. Początkowo trzymałem w sekrecie to, że chciałbym dalej pisać o Reacherze. Dopiero po wydaniu pierwszej książki zapytałem wydawcę, co myśli, by pociągnąć temat. Zgodził się.  

W którym kierunku ruszy następnie Reacher?

Parę książek temu poruszyłem wątek matki Reachera. Pomyślałem, że w następnej po Nocnej rundzie książce napiszę o jego ojcu. W 23. części Jack rusza śladami swojego ojca. Dociera do miejscowości, w której ojciec się urodził. Nikt z tutejszych nie słyszał nigdy o żadnym Reacherze, co jest dość niesłychane. Jack próbuje się dowiedzieć, o co właściwie chodzi. Na 24. tom na razie nie mam pomysłu (śmiech). 

Powiedział Pan, że bohater taki, jak Jack Reacher, musi umrzeć.

Tak, to ma źródło w literaturze. Wydaje mi się, że takie postaci muszą mieć heroiczny koniec. Z drugiej strony Reacher stał się popularny, a czytelnicy go polubili. Mam świadomość, że gdyby umarł, ludzie byliby smutni. A ja nie chcę nikogo zasmucać (śmiech). Dlatego będę musiał znaleźć jakieś kompromisowe rozwiązanie. Może Jack się ożeni i zasiądzie w fotelu w okularach do czytania? W sumie w jego przypadku to trochę jak śmierć (śmiech).

Czy sądzi Pan, że taka postać jak Jack Reacher mogłaby istnieć w realnym świecie?

Myślę, że tak. Wiele rzeczy, które robi Reacher, jest możliwych. Ale sądzę, że to męczący styl życia.

W 2012 i 2016 roku na ekrany kin weszły dwie ekranizacje Pana powieści, z Tomem Cruise’em w roli głównej. Czy może nam Pan zdradzić, czy są planowane kolejne filmy o Jacku Reacherze?

Szczerze mówiąc, nie wiem. Branża filmowa dynamicznie się zmienia. Można obecnie zauważyć pewną polaryzację w produkcjach filmowych, nie ma środka. Z jednej strony niskobudżetowe kino niezależne, a z drugiej potężne kasowe produkcje, nastawione na zysk. Filmy o Reacherze to średnia półka: średni budżet, narracyjna produkcja, bez niebywałych efektów specjalnych. Takich filmów się teraz praktycznie nie robi, dlatego nie wiem, czy będzie kolejna część o Reacherze. Myślę, że nie, ponieważ teraz, dobie Netfliksa i Amazona, następuje zwrot ku produkcjach serialowych.

To prawda, seriale są dziś bardzo popularne. Może rzeczywiście, jak Pan mówi, Netflix byłby przyszłością dla Reachera?

Tak sądzę. Produkcje filmowe nie zawsze są w stanie na siebie zarobić, dlatego wytwórnie mają problemy finansowe.

Tym bardziej, że seriale mają dużo zalet – można w nich pokazać więcej i na dłużej przykuć uwagę odbiorcy.

Zgadza się. Poza tym widzowie mogą oglądać co chcą i kiedy chcą.    

W Pana powieściach trudno doszukać się typowo angielskich akcentów. Dlaczego Anglik zdecydował się pisać dla amerykańskiej publiczności i kreować amerykański świat przedstawiony?

Zdecydowałem się na taki zabieg, ponieważ tego typu postać – samotnik, wagabunda – potrzebuje dynamicznego krajobrazu, granicznych doznań. A tego nie znajdzie się w Wielkiej Brytanii. Poza tym skala możliwości jest znacznie uboższa – Wielka Brytania to bez porównania mniejszy kraj niż USA. Kontynentalny rozmiar Ameryki to było coś, czego wymagała opowieść.

Zawsze chciał Pan mieszkać w USA.

Tak, zawsze chciałem mieszkać w Nowym Jorku.

W takim razie można o Panu powiedzieć „English man in New York”.

Tak, dokładnie! Mieszkam na tej samej ulicy, co Sting (śmiech). Nowy Jork to odmienny, autonomiczny stan. Można go porównać do Wenecji czy Florencji z czasów renesansu. Nowy Jork to odseparowane środowisko – zupełnie odmienne od Europy i od reszty Ameryki. 

Jakie książki czytał Pan w dzieciństwie? Którzy autorzy ukształtowali Pana wrażliwość czytelniczą? Może któryś z nich znacząco wpłynął na Pana twórczość?

Wszystko, co czytasz, kształtuje cię jako pisarza. To jedyne przygotowanie do bycia pisarzem. Znaczenie mają również złe książki – wiesz później, czego nie robić. W młodości czytałem standardowe lektury, po jakie sięgały brytyjskie dzieci. Oczywiście jako siedmiolatek Dostojewskiego nie czytywałem (śmiech).

W takim razie co czytał siedmioletni Jim?

Czytałem Enid Blyton, Alistar MacLean i tego typu książki. To były czasy bez internetu, fanklubów itp., dlatego każda książka była swego rodzaju odkryciem. Tym bardziej, że byliśmy niejako skazani na to, co jest w bibliotece. Moje czytelnicze wybory były dlatego w dużej mierze przypadkowe, a lista książek, które przeczytałem w tamtym czasie - eklektyczna. Szczególnie w pamięci utkwiła mi powieść „The White Rajah” Nicholasa Monsarrata, znanego głównie ze sfilmowanego „Okrutnego morza”. „The White Rajah” to powieść przygodowa i pierwsza książka, której fabuła wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Pamiętam to do dziś. Choć jestem przekonany, że złe książki również nas czegoś uczą, dopiero po trzydziestce pozwoliłem sobie na to, by nie doczytywać do końca powieści, które są słabe (śmiech).

To prawda, czytasz książkę do końca, choć wiesz, że jest słaba i że to strata czasu. I zawsze obiecujesz sobie: nigdy więcej!

Kiedy jakaś książka mi się nie podoba, w pierwszej kolejności myślę, że to moja wina, a nie wina książki (śmiech).  

Czy czyta Pan ebooki lub słucha Pan audiobooków? Co sądzi Pan o nowoczesnych formach czytelnictwa?

Nie słucham audiobooków, ponieważ przeszkadza mi wolny sposób czytania przez lektora. Sam książki czytam bardzo szybko. Jestem w stanie przeczytać powieść w jeden dzień. A audiobooki są dostosowane do przeciętnego czytelnika. Poza tym przeszkadza mi, że audiobooki są czytanie jednym głosem. Pojawia się problem, gdy jeden z bohaterów ma inną płeć niż lektor. Czasem włączam audiobooki moich powieści i czuję się rozczarowany, gdy Reacher – twardy facet – mówi słabym głosikiem (śmiech). Z kolei ebooki uważam za fascynujący wynalazek. W 2007 roku Kindle dokonał rewolucji. Ludzie sięgnęli po nie z wielkim zainteresowaniem. W 2012 wszyscy w USA czytali ebooki.  Sprzedaż moich powieści w wersji elektronicznej wynosiła wówczas 75%. Potem nastąpiło załamanie na rynku ebooków. Ludzie wrócili do papierowych książek. Obecnie moja sprzedaż wersji elektronicznych to 50%. Tak samo było ze mną. Początkowo pokochałem ebooki. Pamiętam, że wybierałem się w podróż. Gdy zobaczyłem górę książek, które chciałbym zabrać, zdecydowałem się pobrać je na Kindle’a. Moje doświadczenie z czytnikiem było jednak kiepskie. Nie czułem żadnej przyjemności z tej formy czytania, dlatego wróciłem do papierowych wydań. Obecnie mój Kindle jest permanentnie rozładowany.

To znaczy, że teraz, kiedy Pan podróżuje, zabiera Pan ze sobą książki papierowe?

Tak, wykupuję na nie dodatkową walizkę (śmiech).

Jak na co dzień wygląda Pana praca? Czy ma Pan jakieś pisarskie rytuały? Ulubione miejsce do pisania, pora dnia? Podobno każdą książkę zaczyna Pan pisać 1 września?

Tak, to prawda – zawsze zaczynam pisać 1 września. Po pierwsze, jest to dla mnie kwestia organizacji pracy, dyscypliny. Poza tym to sentymentalna rocznica – tego dnia zacząłem pisać swoją pierwszą powieść. Kiedy piszesz i wydajesz jedną książkę rocznie, musisz mniej więcej zacząć prace nad kolejną w tym samym czasie. Nie mam raczej żadnych pisarskich rytuałów. Piszę najczęściej w Nowym Jorku, tam pracuje mi się najefektywniej. Krzesło? Mam problem z krzesłami. W całym swoim życiu nie udało mi się znaleźć wygodnego krzesła (śmiech). Miałem różne doświadczenia, a ostatecznie wylądowałem na krześle z jadalni. Zwykle jest mi niewygodnie, ale to cena, jaką płaci się za bycie kościstym.

Czy przed rozpoczęciem pisania ma Pan schemat fabularny, nakreślone sylwetki postaci, pomysł na zakończenie? Czy raczej wszystko rozwija się swobodnie podczas procesu twórczego?

Nie mam zielonego pojęcia, co się wydarzy.

Ale zawsze ma Pan pomysł na początek? Reacher dociera do jakiegoś miejsca i rozpoczyna się akcja.

Tak, zawsze mam wymyślony początek powieści i wybieram jakieś miejsce, które odwiedzi Jack. Później pozwalam historii się wydarzyć.

Czyli działa Pan spontanicznie?

Tak, całkowicie. Nie mam żadnej wskazówki dotyczącej tego, o czym dokładnie będzie książka. Jestem zaskoczony, kiedy czytelnicy mówią mi, że po przeczytaniu 50 stron już wiedzieli, jak zakończy się książka. Jestem rozbawiony, ponieważ w tym momencie ja sam tego nie wiedziałem (śmiech).

A czy robi Pan wcześniej jakiś reaserch? W Pana powieściach pojawiają się elementy, których nie wie zwykły człowiek, np. różne sposoby zabijania ludzi, korzystanie z darknetu itp.

Tak naprawdę wszystko, co uda ci się wymyślić, już się wydarzyło. Nie robię typowego reaserchu przed rozpoczęciem pisania. Wydarzenia, które mają miejsce w moich powieściach, to z reguły wspomnienia, fragmenty zapamiętanych przeze mnie przed laty informacji. Może kiedyś przeczytałem o czymś w gazecie, w internecie. Gdy sobie to przypominam, wykorzystuję w fabule.

Czy przed rozpoczęciem pisania odwiedza Pan miejsca, do których trafia Reacher?

Tak, odwiedzam, ale nie z powodu książki. Z reguły wybieram miejsca, w których kiedyś zdarzyło mi się być. Kiedy pisze się jedną książkę rocznie, naczelną zasadą reaserachu jest przetrawienie informacji. Pisanie na gorąco sprawia, że nie można nabrać dystansu do informacji i pomysłów, które chce się wykorzystać. Zwykle kończy się to klapą. Dlatego nigdy nie robię reaserchu specjalnie pod książkę.   

Kiedy Pan nie pisze, czemu się Pan poświęca? Może jakieś hobby, pasja, sposoby na relaks?

Moje ulubione zajęcia to te w pozycji horyzontalnej (śmiech). Lubię słuchać muzyki, oglądać telewizję lub czytać. Moim największym hobby jest właśnie czytanie, w zasadzie od kiedy skończyłem 3 lata.

Dziękujemy za miłą rozmowę.

 

Rozmawiała: Katarzyna Urbaniak

Jeśli chcesz sięgnąć po książki Lee Childa, koniecznie przeczytaj, jak czytać serię o Jacku Reacherze.

 

Kategorie: