Facebook - konwersja

Alfabet z lotu Ptaka - alfabet literacki Agnieszki Ptak

Blog - baner - Alfabet z lotu Ptaka - alfabet literacki Agnieszki Ptak

Kilka dni temu ukazała się jej debiutancka powieść, "Zagadka". Szyfry, kryptogramy, zawrotne tempo akcji... książka Agnieszki Ptak na pewno zachwyci miłośników prozy Dana Browna i wielbicieli Indiany Jonesa. W swoim literackim alfabecie autorka zdradza, które opowiadania mistrza horroru uwielbia, co ją inspiruje i dlaczego czeka na fotografię... Yeti. Zapraszamy!

ZagadkaAgnieszka Ptak (ur.1973 w Krakowie), absolwentka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorka cyklu artykułów na temat Zakony Templariuszy (miesięcznik „Odkrywca”). Wolny czas poświęca na podróże po Francji śladami latarń marskich (Bretania i Normandia) i komandorii Templariuszy.

14 kwietnia na księgarskich półkach pojawiła się jej debiutancka powieść, "Zagadka".

W tajemniczych okolicznościach zostaje zamordowany Spencer Van Der Croy, kolekcjoner, bibliofil i członek Międzynarodowej Ligi Antykwariuszy. Jego zwłoki znajduje Alex Bird, historyk sztuki. Od tego momentu zostaje on wplątany w sieć niepokojących i niezwykłych wydarzeń, których stawką jest jego życie.

Klucz do rozwiązania zagadki śmierci antykwariusza ukryty jest pośród przedmiotów przedstawionych na renesansowym płótnie Holbeina. Ale zanim Alex Bird zmierzy się ze swym przeciwnikiem przyjdzie mu odpowiedzieć na kilka pytań: Co skrywa Ołtarz Gandawski Van Eycków? Co łączy poliptyk za słynnym włamywaczem? Czy wymyślony przez Maurice’a Leblanca szyfr pozwoli dotrzeć do „Steganographii” Trithemiusa? I co ma z tym wszystkim wspólnego słynny algorytm Vigenère’a?

Zawrotne tempo, niespodziewane zwroty akcji oraz szyfry i kryptogramy, które są kluczem do rozwikłania zagadki…

 

A jak Alfabet – w odróżnieniu od mowy wynalazek człowieka, ostatni etap rozwoju pisma i najpopularniejszy system zapisywania mowy. Jak podaje słynna Wikipedia: „Abecadło, alfabet (z łac. abecedarium lub od stgr. nazw pierwszych liter alfabetu: alfa i beta)”. Dla mnie najdoskonalszy wynalazek (no, może obok koła). Wynalazek, dzięki któremu Carroll wyczarował „Alicję w Krainie Czarów”, Proust „W poszukiwaniu straconego czasu”, Orwell „Folwark zwierzęcy”, Kesey „Lot nad kukułczym gniazdem”, Nabokov „Lolitę”, Joyce „Ulissesa” i tak dalej, i tak dalej.

Pierwotnie miała tu się znaleźć łacińska sentencja Hipokratesa „Ars longa, vita brevis”. Zasłużenie przegrała z alfabetem. 

B jak „Biblioteczny Policjant” – najlepsze opowiadanie mistrza horroru Stephena Kinga. Zaraz po nim plasuje się „Ukryte okno, ukryty ogród” (oba ze zbioru „Cztery po północy”), na kolejnym „Dola Jerusalem” (zbiór „Nocna zmiana”) z pominięciem zakończenia, które mnie nie tylko rozczarowało, ale uczyniło z dobrze zapowiadającego się horroru parodię. 

C jak Conquet (właściwie Le Conquet, ale kto by pamiętał o rodzajniku, myśląc o urlopie) – miejscowość i gmina w departamencie Finistère (Bretania, Francja) z uroczą latarnią morską Kermorvan (wzniesioną w roku 1849, niestety zautomatyzowaną w roku 1994, połączoną z lądem granitowym mostem), z której kursują promy m.in. na wyspę Ouessant zwaną Wyspą Mgieł.

Miejsce, do którego mogłabym się przeprowadzić choćby w tej sekundzie. A tymczasem: miejsce, gdzie najchętniej spędzam urlop. 

D jak Diana Damrau i Dziewiąte Wrota  – A w zasadzie aria Królowej Nocy z opery Czarodziejski Flet i ścieżka dźwiękowa do filmu Romana Polańskiego.

Powiem tak, gdyby nie jedna z najtrudniejszych arii operowych świata w wykonaniu pani Damrau i muzyka Wojciecha Kilara nie powstałaby „Zagadka”. 

E jak Enigma – maszyna szyfrująca, która fascynuje mnie od lat. Nad której szczegółami połączeń wtyczkowych dywagował sam Alan Turing – człowiek enigma. Matematyk, kryptolog i homoseksualista, który zakończył życie, popełniając samobójstwo niczym bohater jednej z bajek (w sypialni znaleziono nadgryzione jabłko, nota bene, nigdy nie poddane analizie na zawartość cyjanku, który wykryto w organizmie naukowca). Ale jak to bywa w życiu, Korona potrafi zaskoczyć: W 1945 roku Turing zostaje odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi w czasie II wojny światowej, siedem lat później skazany za homoseksualizm. Wiele lat później, pośmiertnie, przeproszony w imieniu rządu Wielkiej Brytanii za „całkowicie niesprawiedliwe” potraktowanie. O wiele za późno, równie pośmiertnie, ułaskawiony przez Królową Elżbietę II (2013 rok). Ot i cała historia jak od maszyny szyfrującej można przejść do maszyny niszczącej człowieka.

Oczywiście nie można w tym haśle pominąć książki Roberta Harrisa „Enigma” oraz filmu Michaela Apteda o tym samym tytule. 

F jak Fotografia – sztuka; ujęcie dokumentujące daną chwilę; kadr z zamkniętą kompozycją; oczywiście czarno-biała, najchętniej portret. Ulubieni mistrzowie fotografii: Annie Leibowitz (dla mnie Ikona fotografii), Helmut Newton i Richard Avedon. 

G jak Gramasożyt – gdy pierwszy raz zobaczyłam to słówko w książce Jaspera Fforde „Skok w dobrą książkę”, pomyślałam: to ja, człowiek, który non stop robi błędy językowe.

Ale do rzeczy. Jak wyjaśnia panna Havisham szalejąca po kartach Fforde’a, gramasożyt to gatunek pasożyta, który żyje w książkach.

Jeden z moich ulubionych wyrazów. 

H jak Hugh Grant – nie tyle on, co jego akcent. W rankingu na najlepszy brytyjski akcent zajął drugie miejsce, zaraz za piastującym wtedy urząd premiera Tonym Blairem. Facet, którego głosu mogłabym słuchać bez końca. 

I jak Indygo – błękit indygowy, ciemnobłękitny barwnik występujący naturalnie (od końca XIX w. syntetyzowany chemicznie). Otrzymywany m.in. z rdestu ptasiego (coś jest na rzeczy😉). W przełożeniu na kolory w uproszczeniu przyjmijmy, że to niebieski (Wikipedia na liście kolorów pod hasłem niebieski wymienia dwadzieścia jeden nazw wraz z przykładami i opisem). Sądząc po ubraniach, to chyba mój ulubiony kolor. Przynajmniej trzynaście jego odpowiedników z wymienionych dwudziestu jeden. 

J jak July 4th – wiem, że angielska wersja czwartego lipca jest tu nie na miejscu, jednakże właśnie tego dnia, co roku, w Oxfordzie obchodzone jest na wskroś angielskie święto – Dzień Alicji w Krainie Czarów. To także rocznica, kiedy L. Carroll opowiedział trzem dziewczynkom jej przygody. Oczywiście jako wielki fan tej książeczki świętuję. Oczywiście robię to także 6 października. Wtedy do głosu dochodzi Szalony Kapelusznik. 

K jak Kawa – obok soku pomarańczowego i wody mineralnej gazowanej podstawa mojej egzystencji na drodze ku nieodwodnieniu organizmu. Oczywiście bez dodatków. Na co dzień niesłodzona i bez mleczka w odsłonie espresso lub espresso doppio.

Z minimalną ilością mleczka (espresso macchiato) pita głównie podczas urlopu. I wreszcie mocca – ni pies ni wydra – kawa nie kawa. Wiem, że to profanacja, ale dla mnie to pochodna shake’a. 

L jak „Locke&Key” – seria komiksowa (sześć tomów) autorstwa Joego Hilla (dla niewtajemniczonych syna sławnego Stephena Kinga) z rysunkami Gabriela Rodrigueza utrzymana w konwencji horroru. Komiks, który dosłownie zwalił mnie z nóg. Wpadłam na niego po obejrzeniu serialu o tym samym tytule, który z kolei był dla mnie niczym wehikuł czasu i na chwilę cofnął mnie do lat dzieciństwa. 

Ł jak „Łamacze Kodów. Historia kryptologii” – najlepsza książka (a właściwie księga), jaką czytałam z tej dziedziny. Jej autorem jest David Kahn. Tomisko o blisko tysiącu dwustu stronach (+przypisy) zaczął pisać jako trzydziestojednolatek, ukończył, mając lat trzydzieści siedem (to mnie przygnębiło). Rok później zgarnął za nią Nagrodę Pulitzera (1968) w dziedzinie literatury faktu. 

M jak Media Społecznościowe – dla mnie mogą nie istnieć. 

N jak Normandia, a może Bretania (nie umiem wybrać) – krainy historyczne i regiony Francji, które odwiedzam najczęściej. W zależności od tego, w której aktualnie spędzam urlop, wychwalam szerokie, ciągnące się w nieskończoność plaże Normandii, cydr, calvados (tu kłania się Remarque) oraz owoce morza. Innym razem sławię pod niebiosa urokliwe skaliste zatoczki Bretanii, piaszczyste plaże, latarnie morskie, których na tym obszarze jest pod dostatkiem, pommeau, a nade wszystko masło, w czerwonym lub niebieskim opakowaniu w kratę opatrzonym napisem „Paysan Breton. Le Beurre Moulé.”

O jak Ogród Botaniczny Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Założony w roku 1783. Dokładnie sto dziewięćdziesiąt lat później miejsce, na które tuż po urodzeniu gapiłam się nieustannie. Śmiem twierdzić, że to pierwszy zielony teren, na który patrzyłam po urodzeniu. To tam udawali się wszyscy członkowie rodziny oraz zaprzyjaźnieni, którzy chcieli mnie zobaczyć wraz z mamą w jedynym z okien przylegającego doń szpitala. To tam wyżej wymienieni kupowali bilety, nie żeby podziwiać okazy botaniczne, a obejrzeć w pełnej krasie okaz zoologiczny. Miejsce, do którego mam ogromy sentyment i do którego wracam. 

P jak Pan Samochodzik i Templariusze – książka Zbigniewa Nienackiego, która pchnęła mnie ku literaturze, przygodzie i wszystkim moim zainteresowaniom od historii Zakonu Templariuszy aż po kataryzm. Drogowskaz. Najchętniej wydanie z 1980 roku (tzw. biała seria) z rysunkami Szymona Kobylińskiego. To tam odkryłam znaki templariuszy.

Potem było oczywiście „Imię róży” i „Wahadło Foucaulta” Umberto Eco, „Klub Dumas” Arturo Perez-Reverte i wiele innych. 

R jak Remarque Erich Maria – jedna  z trzech osób (obok Marii Skłodowskiej-Curie i Wisławy Szymborskiej), które chciałabym spotkać na swojej drodze. Spotkać i porozmawiać. Pozostaje tylko pytanie, czy ktoś taki jak ja udźwignąłby ciężar rozmowy z taką osobą? Cóż…

Hipotetycznie: z niemieckim pisarzem można by w najgorszym razie pogadać o hiperinflacji (genialnie przedstawionej w „Trzech towarzyszach”), w końcu w pandemii ma się ona świetnie, z Noblistką-poetką ułożyć jakiś kolaż (zwany przez samą Szymborską wyklejanką) i wypić gorący kubek o smaku jaki tam Knorr czy inne Winiary akurat mają na składzie. [Wycinać umiem, spasować to i tamto pewnie by dało radę, zupę tego typu też od biedy wypiję]. Najgorzej chyba poszłoby z urodzoną w Warszawie chemiczką (w tej dziedzinie jestem totalnym matołem). No chyba, że oglądałybyśmy świecący nocą rad. 

S jak Sherlock Holmes – najsłynniejszy detektyw świata jest i moim ulubieńcem. Sympatią darzę i prozę Arthura Conan Doyle’a, choć już trąci myszką, jak i seriale, które nakręcono na jej podstawie. Zwłaszcza serial wyprodukowany przez Granada Television z niezapomnianym Jeremym Brettem oraz, oczywiście, „Sherlocka” z B. Cumberbatchem. Ten serial jednak porzucam w momencie, gdy Watson się żeni. Dalej to nie dla mnie. 

T jak Trylogia i Tetralogia – forma powieści, po którą nigdy nie sięgnę, pisząc. Przy czytaniu już nie mam tego problemu. Ale pisząc już tak. Przykuć fabułą czytelnika do fotela, rozpalić do czerwoności jego policzki, pozbawić go oddechu… to nie może się udać. Dobra fabuła tyle nie trwa. No może nie do końca, bo przecież kilku autorom udało się stworzyć (zwłaszcza trylogie) opasłe dzieła z barwnymi bohaterami i wciągającą fabułą. Moim zdaniem to szalenie trudne. Osobiście wolę typowy „jednostrzał”. Żadne serie, żadne prequele i sequele. To nie dla mnie. Za to eseje uwielbiam. 

U jak Uniwersytet – koniecznie Oxford albo Cambridge, koniecznie pierwsza połowa XX wieku. Miejsce, w którym mogłabym utknąć w czasie. Bez względu, czy byłyby to lata dwudzieste w Cambridge, gdzie studiował prawo Harold Abrahams, bohater „Rydwanów Ognia”, czy lata trzydzieste w Oxfordzie, gdzie szaleli Inklingowie, czy może ten sam czas w Cambridge, gdzie działali słynni Apostołowie, którym nieco później udało się zinfiltrować praktycznie cały wywiad i kontrwywiad brytyjski, czy wreszcie lata pięćdziesiąte również nad rzeką Cam, kiedy to Francis Crick i James Watson głowili się nad strukturą DNA, to ja chcę tam być, choć przez chwilę…. 

V jak Vermeer – Holender, którego malarstwo mnie urzekło, wielkość namalowanych płócien wprawiła w konsternację, a liczba spłodzonych dzieci powaliła; cichy bohater (a właściwie jego „Alegoria malarstwa”) mojej kolejnej powieści. 

W jak Wino – napój alkoholowy, który odgrywa w moim życiu ogromną rolę. Pojawił się w nim i na stałe zagościł w roku 2011, czyli dziesięć lat temu. Pewnie wszystkich zaskoczę, gdy powiem, że go nie piję. Zatem co? Zatem tylko go robię. Robię, bo rozdaję, rozdaję, bo robię. Najpierw został zakupiony jeden balon (prezent urodzinowy wręczony z powątpiewaniem), potem dokupiłam kolejne. Jakie wina nastawiam? Najczęściej z: róży, ryżu, malin, wiśni, porzeczki czerwonej, winogron jasnych i ciemnych, cytrusów i cytryn. Oczywiście lubię kupażowanie i eksperymentowanie. 

X jak X Muza – kino, coraz częściej domowe, coraz częściej serial zamiast filmu.

Jeśli serial to: "Line of Duty", "Wallander" – oczywiście szwedzki, "Millenium", "Most nad Sundem", "Marianne", "Locke&Key", "Dark", "Strangers Things", "Nawiedzony Dom na Wzgórzu", "Tabula Rasa", "Trapped" i wiele innych.

Jeśli film to najczęściej wojenny, obyczajowy albo horror. Najlepiej widziany już kilka razy, klasyk, sprawdzony, nie żadne tam jajko niespodzianka, o którym lepiej zapomnieć. Wolę obejrzeć enty raz "Okruchy Dnia", "Bękarty Wojny", "U-571" czy "Cinema Paradiso" niż najnowszego blockbustera (choć w pandemii o tego ostatniego ciężko). 

Y jak Yeti – Wierzę, że istnieje i czekam na zdjęcie jakiejś wyprawy w Himalaje, na którym zostanie on uwieczniony. Podobny stosunek mam do potwora z Loch Ness, Krakena (stwora morskiego) czy innymi tego typu istot rodem z kryptozoologii. Pamiętam, jak latem, będąc nastolatką, czytałam z wypiekami na twarzy „Poczet potworów letnich” Leszka Kleczkowskiego i Sławomira Pikuły (I wyd. 1985 t.). Wierzyłam w nie wtedy, wierzę i obecnie. Identyczne podejście mam do krasnoludków. Muszą istnieć. Na poparcie mojej teorii pozwolę sobie przytoczyć fragment „Księgi z Saint Michele” Axela Muntha: „Mówiono mi, że istnieją tacy, którzy przez całe życie nigdy nie widzieli krasnoludka. Współczuję im głęboko, gdyż wiele stracili! Sądzę, że są chyba krótkowzroczni. Może zepsuli sobie oczy  nadmiernym czytaniem w szkole? A może dzieje się to dlatego, że dzieci wyglądają dziś tak poważnie i są przemądrzałe, a wyrastają bez myśli i marzeń na zgorzkniałych ludzi niemających ani spokoju w duszy, ani uczucia w sercach, ani chęci do życia, ani odwagi śmierci”. 

Z jak Zorro – największe rozczarowanie. Jako dziecko przyklejona do ekranu telewizora z zapartym tchem oglądałam filmy, w których jeździec w czarnej masce bronił uciśnionych. Jego znakiem rozpoznawczym była litera „Z”, Tornado zwał się jego koń, zaś sługą, który znał tajemnicę swego pana, był niemy Bernardo. Tak było wieki temu. Nieco później: Jak to postać fikcyjna? Trochę później: Jak to lis (po hiszp. zorro znaczy lis)? Jak to w Kalifornii (ówczesna kolonia hiszpańska)? To nie w Hiszpanii?

 

fot. materiały prasowe

Kategorie: