-
Blog
- Recenzje
- |
- Wywiady
- |
- Wokół książek
- |
- Porady
Alfabet Literacki Agnieszki Zakrzewskiej
W lutym prezentowaliśmy na blogu Virtualo.pl sylwetkę Agnieszki Zakrzewskiej, autorki niezwykle popularnego cyklu amsterdamskiego. Dziś pisarka powraca, jednakże tym razem w nowym wcieleniu. Jak spodoba się czytelnikom jej komedia kryminalna?
Wywiad z Agnieszką Zakrzewską przeczytacie na stronie: "...spacerując po amsterdamskich ulicach mamy pod sobą drewniany fragment naszego kraju" - wywiad z Agnieszką Zakrzewską. Dziś prezentujemy Wam alfabet literacki i najnowszą książkę autorki, "Dopóki grób nas nie połączy".
Kryminalna komedia pomyłek, w której nic nie jest tym, czym się z początku wydaje!
Malownicze holenderskie miasteczko przyciąga wielbicieli spokoju i sielskich krajobrazów.
Życie płynie tutaj leniwie, a mieszkańcy nie mają większych zmartwień. Ale czy na pewno tak jest?
Gdy okolicą wstrząsa informacja o śmierci nestora znanego i poważanego rodu, wszystko wywraca się do góry nogami. Komu zależało na śmierci staruszka? Trzy leciwe przyjaciółki - Eva, Martha i Agneta - postanawiają rozwiązać kryminalną zagadkę. Co tak naprawdę łączy historyczną kamienicę, zakład pogrzebowy i żądnych twardej waluty spadkobierców z piekła rodem? Agnieszka Zakrzewska udowadnia, że odnalazła się w komedii kryminalnej jak mało kto!
A jak armagedon, czyli określenie pamiętnego dnia, w którym pojawiłam się na ziemskim padole. To była z pewnością wielka niespodzianka, a raczej wybuch prawdziwej bomby. Moi rodzice mieli już dwie nastoletnie córki i z pewnością (!) nie planowali kolejnej dziewczyny w rodzinie. A tymczasem pewnego mroźnego, styczniowego poranka narodziłam się JA. Podobno od razu z przytupem! Wiedziałam, czego chcę, a czego nie lubię i potrafiłam donośnym krzykiem postawić na nogi cały dom z przysiółkami. Mój mąż twierdzi, że czterdzieści siedem lat później, czyli teraz, nadal tak jest!
B jak bitwy. Przyznaję (bez bicia), że zawsze rwałam się do walk wręcz. Kiedy zabrakło sensownych argumentów, prawo siły działało zawsze i wszędzie. Tym sposobem wracałam już jako kilkulatka z przedszkola z rozczochraną fryzurą, urwanym kołnierzykiem i podartą spódniczką. W szkole podstawowej było jeszcze gorzej, bo tam lałam się ze starszymi chłopakami. Byłam przebiegła, ale honorowa! W momencie, kiedy przeciwnik przegrywał, zawsze dawałam mu fory. Oczywiście nigdy na piękne oczy! Potem musiał odkupić swoje winy, ale to już chyba materiał na inny temat.
C jak całowanie. W drugiej klasie szkoły podstawowej byłam inicjatorką niezwykle nowatorskiego, jak na owe czasy, konkursu... całowania. Do pierwszego etapu kwalifikowałam kandydatów według tylko sobie znanego, zupełnie nieobiektywnego klucza. Wszyscy chętni musieli dysponować dżinsami marki Odra, turecką kataną i mieć w swojej biblioteczce, bynajmniej nie dzieła klasyków światowej literatury, tylko niemieckie, błyszczące kolorami egzemplarze gazety Bravo! W ostatnim etapie konkursu na polu bitwy został zaledwie jeden osobnik, który podkradł swojemu wujowi nowiuśkie egzemplarze niemieckiego dwutygodnika, przeznaczone na szaber, i tym sposobem zdeklasował calutką konkurencję. O całowaniu oczywiście nie było już mowy, gdyż inicjatorka draki zatopiła się w kontemplacyjnej chmurce wdzięków Limahla z plakatu na rozkładówce!
D jak dom rodzinny. Miejsce, do którego wracam i które jest moją ostoją i azylem. W swoim życiu mieszkałam już w wielu miejscach i przeprowadzałam się dziesiątki razy, ale nigdzie nie było mi tak dobrze jak w małym, prowincjonalnym miasteczku na Pojezierzu Zachodniopomorskim.
E jak erzac. Od lat wczesnej, nieokiełznanej młodości protestowałam przeciwko używaniu, jak i noszeniu jakichkolwiek substytutów. Urodziłam się w okresie, kiedy takie podróbki były niezwykle popularne. Mieliśmy więc polską coca-colę, czyli Polo Coctę, rodzime adidasy, czyli Sofiksy, a zamiast rozpływających się w ustach mlecznych czekolad, ohydne miazgi zwane szumnie i dumnie wyrobami czekoladopodobnymi. Czarować nie umiałam, ale kombinować jak najbardziej. Jako kilkunastolatka zarabiałam już swoje pierwsze pieniądze (prace polowe, truskawki, ziemniaki i tym podobne rozrywki) i jeździłam z siostrami na łowy do mekki ówczesnego handlu i mody, Berlina Zachodniego. Przygód tam przeżytych nie będę wymieniać, ale kiedyś napiszę o tym książkę. A nawet dwie!
F jak fobie. Do dziś boję się ropuch i duchów. Te ostatnie zjawy wizualizuję sobie szczególnie wtedy, kiedy mój mąż wyjeżdża w podróże służbowe. Ostatnio coraz rzadziej, gdyż w tych okresach zwiększały nam się drastycznie opłaty za energię, a to dlatego, że oświetlałam rzęsiście cały dom, bojąc się wizyty ”ducha”!
G jak golonka. Jedyne danie, którego nie tknę nawet za milion dolców i wolnego już Billa Gatesa w pakiecie. No way!
H jak honorarium. Bardzo przyjemny i pożądany dodatek w życiu codziennym każdej kreatywnej jednostki. Za moje pierwsze honorarium autorskie, które zdobyłam w konkursie literackim, kupiłam sobie rower. Polskiej marki, podobno niezawodny i niezniszczalny. Rozbroiłam go po kilku dniach intensywnego użytkowania, ale ponieważ wykorzystałam swój talent literacki i napisałam reklamację do producenta, wymieniono go w ciągu miesiąca na nowy model. Roweru już nie ma, ale ja nadal namiętnie uwielbiam pisać skargi, zażalenia i reklamacje!
I jak inna. Taka byłam zawsze. Lubiłam wyróżniać się z tłumu i chodzić własnymi ścieżkami. Podobnie jak mój pies Atos, który nigdy nie poruszał się po prostych drogach, tylko wyłącznie po najbardziej zarośniętych ugorach. Moja mama twierdzi zawsze, że gdybym nie była taka niepokorna, zaszłabym bardzo wysoko i bardzo daleko. Sama jestem ciekawa, gdzie!
J jak jajecznica! Jedyne danie, które umiem perfekcyjnie przyrządzić. Poza tym nie zbliżam się do kuchni, uważając to pomieszczenie w domu za całkowicie zbędne. Chętnie wymieniłabym je na działającą 24 h na dobę knajpę włoską ze świeżą pastą i zabójczo przystojnym sycylijskim kucharzem. Może mieć na imię Mario.
K jak Kreta. Miejsce, do którego wybieramy się z moimi mężem od samego początku naszej znajomości, czyli od jakichś zamierzchłych 13 lat. Zawsze, ale to zawsze coś nam staje na przeszkodzie. Ostatnio przeterminowany paszport i korona.
L jak ludzie. Jestem dziwnym, pokręconym tworem, który lubi samotność, a jednocześnie rozpaczliwie lgnie do drugiego człowieka. Ludzie napędzają mnie do działania, są źródłem inspiracji, radości, motywacją do życia, zmian i wychodzenia z bezpiecznej i najczęściej nudnej strefy komfortu. Gdyby nie ludzie, nigdy nie zdecydowałabym się napisać swojej debiutanckiej książki, gdyż nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że to potrafię. To oni mi to powiedzieli.
M jak maraton. Kiedyś, kiedy byłam jeszcze młoda, głupia i wierzyłam w cuda, umyśliłam sobie start w Maratonie Nowojorskim. Nikt nie domyślał się oczywiście, że nie chodzi o żadne sportowe wyczyny, Boże broń, ale o wyjazd do stolicy świata i drapaczy chmur, centrów handlowych i gwiazd, fejmu i wolności! Zamierzałam nawet nieco się poświęcić i zacząć treningi, ale na pierwszym z nich okazało się, że moja kondycja może co najwyżej umożliwić mi udział w marszu emerytów, protestujących przeciw usunięciu kilku uli z ogrodu ich wypasionego domu spokojnej starości.
N jak nogi. Zdecydowanie to jedna z nielicznych część mojego ciała, która najbardziej udała się panu Bogu. Mój świętej pamięci tata twierdził co prawda, że to bardziej zasługa genów dziadka ułana, ale ja tam wolę twierdzić, że mam boskie, a nie ułańskie nogi. To brzmi bardziej spektakularnie!
O jak Osiecka. To moje literackie guru, wielka miłość, inspiracja i niedościgniony wzorzec. Jej życie, pióro (poezja!), niepokorny charakter i charyzma, nietuzinkowość i ogromny talent wzbudzają mój ciągły, nieposkromiony entuzjazm i dobrą zazdrość w stylu ”ja też bym tak chciała!”
Nie na darmo noszę przecież jej imię i wyznaję świętą zasadę - niech żyje bal!
P jak Poznań. Moje ukochane miasto, w którym studiowałam i przeżyłam jeden z najfajniejszych okresów mojego pełnego przeprowadzek życia. Pamiętam tamto życie na walizkach, nieprzespane noce (uczyłam się do egzaminów ZAWSZE na ostatnią chwilę!), pierwszych studenckich przyjaciół, kino Bałtyk i oranżadę w proszku na Dworcu Głównym. Notorycznie spóźniałam się nie tylko na wykłady, ale również na pociągi, dlatego dworcowe poczekalnie były moimi drugim domem.
R jak rower. To mój dobry druh w codzienności i trzecia ręka (żeby nie powiedzieć noga). Od osiemnastu lat mieszkam w Krainie Tulipanów i Wiatraków, zwanej mniej ładnie, ale częściej Holandią, a tu jak wiadomo bicykl to środek lokomocji. Miałam w sumie osiem jednośladów, z których cztery skradziono, ale wyłącznie dlatego, że niefrasobliwa ja zapomniałam przypiąć rower do stojaka i tym sposobem stał się łatwym kąskiem dla złodziei. Nie nauczyło mnie to niczego, nadal zapominam o zabezpieczeniach, ale nigdy o stylowym koszyku na kierownicy.
S jak siłownia. Dla mnie to planeta równie odległa jak Mars czy Pluton! Łączy je nierozerwalną klamrą moja skromna osoba, albowiem nigdy nie zaszczyciłam swoją obecnością żadnej z nich. I chyba to już nie nastąpi. Podziwiam z bezpiecznej oddali zarówno kosmonautów jak i bywalców siłowni, ale tego rodzaju przybytki zdecydowanie nie zostały stworzone dla mnie.
T jak toaleta. Możecie się śmiać, stukać palcem w czoło i nie wierzyć, ale ja do dnia dzisiejszego nie odróżniam symboli, którymi oznacza się damskie i męskie wychodki. Trójkąty i kółka? A to niby czemu? Dlatego za najfajniejszy wychodek na świecie uważam toaletę w pewnej spelunce w Hadze, gdzie na drzwiach przybito damskie szpilki i męskie trampki! I ja to szanuję! Można? Można!
U jak umarlak. Ostatnio to mój ulubiony, najmniej problematyczny bohater, jako że zabrałam się z werwą za pisanie kryminałów z przymrużeniem oka. Lubię czarny humor i przerysowanych bohaterów jak z amerykańskich kreskówek, których nie wyhamuje żadna cenzura!
V jak Volvo. To zabrzmi jak reklama, ale nic na to nie poradzę, że to moja ulubiona marka samochodów. Kiedyś, jak zarobię w końcu konkretny hajs, kupię sobie krwistoczerwone cabrio i będę wiekową babcią z furą! Mam nadzieję, że zdążę z tym przed masowymi podróżami na Księżyc, bo wtedy wszyscy będą podróżować w kosmos i nie będzie mnie komu podziwiać.
W jak Wilk. Mój ukochany mąż, przyjaciel, asystent, doradca, manager i największy promotor twórczości Agnieszki Zakrzewskiej. Wszyscy moi czytelnicy znają Wilka i coraz częściej mam wrażenie, że jest bardziej popularny niż ja sama. To żadne zaskoczenie, ponieważ Wilk to fantastyczny gość i moja nagroda główna w konkursie na najlepszego faceta stulecia. Niestety takich egzemplarzy już nie produkują. Matryca się wyczerpała!
X jak wielka niewiadoma. Tak czasem sobie myślę, czy uda mi się już do końca moich dni realizować pisarskie pasje, czy wyląduję w końcu gdzieś na managerskim stołku w piekielnie nudnym biurze z paprotką w oknie! Ta paprotka to trauma z mojej pierwszej pracy jako protokolantka w Kolegium d/s Wykroczeń. Zamordowałam wówczas to biedne kwiecie, podlewając je co rano ohydną kawą plujką, która serwował mi na dzień dobry mój szef. Nie miałam odwagi mu wyznać, że pijam wyłącznie herbatę, dlatego biedna paprotka musiała dokonać żywota. Mea culpa!
Y jak yyyy ja tego nigdy nie napiszę!!! Tak zaczynam każdy nowy projekt! I chyba to yyy przynosi mi szczęście, gdyż na razie, odpukać, jakoś się udaje!!!!
Z jak Zakrzewska. Mój małżonek Wilk Wilhelmi ma bardzo zacne nazwisko, ale ja już tak bardzo (47 lat!!) przyzwyczaiłam się do swojego, że żadne innego nie skusi. Nawet tak znajomo brzmiące jak Wilhelmi! Mój ojciec twierdził, że Zakrzewscy to zubożała szlachta z wschodnich rubieży Rzeczypospolitej, więc jakby nie patrzeć, moi kochani, płynie we mnie błękitna krew!
Zainteresował Cię ten tekst? Chcesz podyskutować z innymi czytelnikami? Zaloguj się na swoje konto na Facebooku, komentuj i czytaj komentarze innych!
-
Poznaj książki autorki